W niedzielę Włosi wybiorą parlament. Z uwagi na stan ich gospodarki wyniku boi się cała UE.
W wyborczym wyścigu liczą się tak naprawdę trzy siły: centroprawica, w skład której wchodzą m.in. Forza Italia Silvio Berlusconiego oraz Liga Północna. Centrolewica, gdzie najsilniejszą formacją jest rządząca obecnie Partia Demokratyczna. Oraz antysystemowy Ruch Pięciu Gwiazd. Problem polega na tym, że sondaże żadnej z tych sił nie dawały przewagi wystarczającej do samodzielnego rządzenia. Po wyborach Włochy czekają więc najprawdopodobniej ciężkie negocjacje koalicyjne.
Kto, jak nie Berlusconi
Oczywiście do niedzieli wszystko może się zmienić, zważywszy że włoskie prawo zabrania publikacji sondaży na dwa tygodnie przed wyborami. Jeśli jednak wierzyć dotychczasowym trendom, które były raczej stabilne, 4 marca najwięcej głosów (ok. 30 proc.) jako pojedyncze ugrupowanie zbierze zapewne Ruch. Na podobnym poziomie kształtuje się poparcie dla centrolewicy. Centroprawicowej koalicji sondaże dawały niecałe 40 proc. głosów.
Zwycięstwo tej ostatniej nie oznacza jednak powrotu na stanowisko premiera Silvio Berlusconiego, na którym ciąży zakaz sprawowania funkcji publicznych, jaki otrzymał w ramach wyroku za malwersacje podatkowe. Przez jakiś czas spekulowano, że do Rzymu mógłby wrócić obecny przewodniczący Parlamentu Europejskiego i b. komisarz UE ds. przemysłu Antonio Tajani, który do Strasburga startował z list Forza Italia. Polityk w wywiadzie dla „Die Welt” przedwczoraj zapowiedział jednak, że woli skupić się na europejskich sprawach.
Otwarte więc pozostaje pytanie o to, kto po niedzieli zostanie premierem. Mało prawdopodobne, że zostanie nim kandydat Ruchu Luigi Di Maio, chociaż 32-letni polityk przechwalał się wczoraj na czacie, że jego ugrupowanie będzie samodzielnie rządzić. Tak raczej nie będzie, co nie zmienia faktu, że arytmetyka wyborcza sprzyja Ruchowi: partii do stabilnej większości potrzebny byłby jeden większy koalicjant. Niestety, żadne z ugrupowań, które się kwalifikują – Forza Italia, Liga Północna oraz Partia Demokratyczna – nie chce tworzyć rządu z Ruchem.
Stąd spekulacje, że w Rzymie mogłaby zostać zawiązana wielka koalicja. Wariant taki nie jest wykluczony, pytanie jednak o jego stabilność. Ostatnim razem rząd uformowali partnerzy wielkiej koalicji w 2013 r. Przetrwał niecały rok.
Brak lidera w sondażach tłumaczy się tym, że Włosi są rozczarowani polityką. Chociaż tamtejsza gospodarka rośnie od czterech lat, to kraj jest jednym z niewielu, których PKB nie wróciło do wartości sprzed kryzysu. Bezrobocie, choć na koniec ub.r. wyniosło 10,8 proc., też jest wyższe niż w 2007 r.
Antyunijne nastroje
Do tego dochodzi kwestia migracji, która stała się wyborczym tematem numer 1. Imigranci stanowią ok. 9 proc. mieszkańców Włoch, co jest nadal niższym odsetkiem niż w większości państw zachodniej Europy, ale ich liczba w ostatnich latach zauważalnie wzrosła. Od początku 2014 r. do Włoch przybyło przez Morze Śródziemne prawie 630 tys. imigrantów z Afryki bądź Bliskiego Wschodu. A ponieważ Unia Europejska nie wypracowała żadnego skutecznego sposobu ich rozdziału, większość z nich pozostała na Półwyspie Apenińskim, będąc dla zmagających się ze stagnacją gospodarczą Włoch dużym obciążeniem.
W efekcie antyimigranckie hasła, głoszone zwłaszcza przez Ligę Północną, znajdują oddźwięk w społeczeństwie, a debata wokół tego problemu nabija punkty w sondażach zarówno centroprawicy, jak i Ruchowi Pięciu Gwiazd. – Według badań opinii publicznej Włosi bardziej ufają w kwestii imigracji Berlusconiemu czy sojuszowi centroprawicy. Istnieje powszechne poczucie, że lewica jest zbyt otwarta w kwestii imigracji – mówi DGP dr Edoardo Bressanelli, włoski politolog z King’s College London.
Kryzys migracyjny i brak jego paneuropejskiego rozwiązania w dużym stopniu podsycają antyunijne nastroje, które mają zresztą szersze podłoże. Włosi uważają, że UE jest przyczyną stagnacji gospodarczej kraju. Dwie trzecie z nich nie aprobuje sposobu, w jaki Wspólnota rozwiązuje problemy gospodarcze, zaś odsetek aprobaty dla euro wynosi niespełna 60 proc. i jest najniższy w całej unii walutowej.
Populizm górą
To znajduje odzwierciedlenie w programach partii politycznych. Ruch Pięciu Gwiazd wprawdzie zrezygnował z pomysłu przeprowadzenia referendum w sprawie członkostwa w strefie euro, ale bardziej z powodów pragmatycznych, i nadal zamierza renegocjować niektóre unijne zasady (Di Maio nawoływał niedawno do restrukturyzacji długu publicznego Włoch i „paru innych krajów”). Także Liga Północna przeszła na mocno eurosceptyczne pozycje.
Skupienie się w kampanii na sprawie imigracji dość skutecznie przysłoniło to, że Włochy zmagają się także z innymi, równie poważnymi problemami. Gospodarka rosłaby szybciej, gdyby nie nadmierna biurokracja oraz wysokie i mało przejrzyste podatki, co skutecznie utrudnia prowadzenie biznesu. Do tego włoskie społeczeństwo się starzeje (już teraz są trzecim najstarszym społeczeństwem na świecie). Zaś niski wzrost gospodarczy w połączeniu z deficytem budżetowym powoduje wzrost długu publicznego, który wynosi obecnie 133 proc. PKB i spośród państw UE jest niższy tylko od greckiego.
Tymczasem politycy sprawiają wrażenie, jakby tego nie dostrzegali. I centroprawica, i Ruch Pięciu Gwiazd postulują wycofanie się z podniesienia wieku emerytalnego, co zwiększy wydatki socjalne, a to drugie ugrupowanie obiecało jeszcze wprowadzenie dochodu podstawowego w wysokości 780 euro miesięcznie, co według ekonomistów byłoby absolutną katastrofą dla finansów publicznych. Niezbyt prominentne miejsce w kampanii zajmowała także słaba kondycja włoskiego sektora bankowego, obciążonego przez złe długi, których wartość przekracza 300 mld euro.
Europa martwi się o wynik tych wyborów, bo powyższe problemy są trudne do rozwiązania nawet w warunkach silnego wzrostu gospodarczego. Tymczasem Włochy rosną anemicznie (w ub.r. 1,5 proc.), i to w sytuacji, kiedy otoczenie jest wyjątkowo sprzyjające. Pytanie brzmi, czy ciężar tych problemów nie dobije kraju w sytuacji, kiedy Europejski Bank Centralny bardziej zacieśni swoją politykę, a w Stanach pojawi się spowolnienie gospodarcze.