Po wymianie ministrów Jarosław Kaczyński ma większą swobodę politycznych działań. Może spróbować zwiększyć sukces PiS, już teraz decydując się na przedterminowe wybory.
ikona lupy />
Magazyn 12.01.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Wśród tych, którzy na zmianach w rządzie zyskali najwięcej, politycy i media wymieniają Andrzeja Dudę, Mateusza Morawieckiego i Jarosława Gowina. Ale najbardziej zyskał lider PiS. Opozycja może zgrzytać zębami z bezsilnej złości, lecz jeśli Jarosław Kaczyński zdecyduje się teraz na przedterminowe wybory, to nie będzie go w stanie zablokować.
Niemożliwe? A jednak – wystarczy, że PiS będzie trzymał się konstytucyjnych przepisów, by taka możliwość pojawiła się w ciągu trzech tygodni. Zgodnie z ustawą zasadniczą budżet powinien opuścić parlament po czterech miesiącach od złożenia – czyli do końca stycznia. Jeśli ten termin nie zostanie dotrzymany, prezydent może rozwiązać parlament.
W środę budżet został przegłosowany przez Sejm i trafił do Senatu, który ma 20 dni na wprowadzenie poprawek, do których będą musieli się odnieść posłowie. Jeśli decyzje parlamentarzystów zapadną w ostatnich możliwych terminach, budżet trafi do prezydenta już w lutym – tym samym dając mu możliwość rozpisania przedterminowych wyborów. – Dotychczas ustawa budżetowa była uchwalana w grudniu, do Senatu trafiała na początku stycznia, w połowie miesiąca ostatecznie kończył nad nią prace Sejm. To dawało dwa tygodnie zapasu – zauważa senator Marek Borowski, który pierwszy zwrócił uwagę na możliwość przyspieszenia wyborów.
Gdyby Kaczyński zdecydował się na taki scenariusz, to głosowanie powinno odbyć się najdalej w ciągu 45 dni, czyli do końca marca.
Szansa na dobry wynik
Choć gra na wcześniejsze wybory byłaby zgodna z prawem, to jednak nie byłaby zgodna z duchem konstytucji. – Bo groźba rozpisania głosowania z powodu nieuchwalenia budżetu została do niej wpisana, by plan dochodów i wydatków państwa nie stał się przedmiotem przedłużającej się batalii rządu z opozycją – mówi konstytucjonalista dr hab. Ryszard Piotrowski. O takim konflikcie w tym parlamencie nie ma mowy, bo ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego panuje nad sytuacją.
Czy taki scenariusz byłby politycznie opłacalny? PiS chciał podjąć podobne ryzyko w 2006 r., ale zrezygnował i skończyło się na rządowej koalicji z Samoobroną oraz LPR. Jeszcze w poprzednie wakacje Jarosław Kaczyński straszył przedterminowymi wyborami. Jakie mogłyby być zyski z takiej operacji? Dalsze wzmocnienie PiS, które notuje wysokie poparcie w sondażach, przy dużym osłabieniu opozycji. Jak wynika z zestawień portalu Ewybory.eu, przeciętne wyniki popularności ugrupowania Kaczyńskiego wahają się w granicach 43 proc., podczas gdy najsilniejsze partie opozycji razem mają 28 proc. Gdyby PiS ponownie uzyskał większość rządową, to wówczas ma przed sobą kolejne 4 lata rządów – do 2022 r.
– Istnieje wiele mechanizmów doprowadzenia do przyspieszonych wyborów w każdej chwili, jeśli jest taka polityczna wola. W tym konkretnym, budżetowym przypadku zdecyduje Andrzej Duda, więc potrzebne jest porozumienie z nim – zauważa polityk PiS. I słusznie, bo jak zwraca uwagę Ryszard Piotrowski, prezydent może, lecz nie musi rozwiązywać parlamentu. – Decyzja głowy państwa zależy od oceny perspektyw funkcjonowania parlamentu. Tu nie ma żadnego automatyzmu – mówi konstytucjonalista.
Można sobie jednak wyobrazić argumenty, jakimi prezes może kusić prezydenta do takiego rozwiązania, tym bardziej że rekonstrukcja była gestem pod jego adresem. – Zmiana rządu została przyjęta nieźle, opozycja jest w rozsypce. Jeśli PiS zdecyduje się na wybory, to ma szansę na zrobienie bardzo dobrego wyniku. Blisko większości konstytucyjnej lub sięgnięcia po taką większość łącznie z Kukiz,15 – zauważa Marek Borowski.
Jednak przedterminowe wybory choć możliwe, to dziś mało prawdopodobny wariant rozwoju sytuacji. – To scenariusz, który w rozmowach Morawieckiego z Dudą się nie pojawiał – mówi mi osoba z Pałacu Prezydenckiego. Scenariusz bazowy to wykorzystanie politycznych zysków z rekonstrukcji do wzmocnienia PiS i osłabiania opozycji. Tak by za dwa lata partia Kaczyńskiego walczyła nie o utrzymanie obecnej pozycji, lecz o większą pulę wygranej. – Naszym celem jest zyskanie większości konstytucyjnej i wiele rzeczy jest temu podporządkowanych. Także skład rządu – mówi mi polityk rządzącej partii.
– Dalekosiężny cel PiS to zdobycie wzorem premiera Węgier Viktora Orbana większości konstytucyjnej, a krótkoterminowy – wzmocnienie pozycji Polski w rozmowach z Brukselą – zgadza się z tą oceną politolog Anna Materska-Sosnowska z Uniwersytetu Warszawskiego. – A skoro rewolucję personalną mamy już za sobą, teraz zacznie się prezentowanie przez PiS łagodniejszej twarzy. Nie będzie miał z tym problemu, bo opozycja jest w kompletnej rozsypce – dodaje Materska-Sosnowska.
Stan tej rozsypki obrazuje środowe głosowanie nad obywatelskimi ustawami dotyczącymi możliwości przerywania ciąży. Projekt obrońców życia zaostrzający aborcyjne przepisy został skierowano do dalszych prac, podczas gdy projekt komitetu „Ratujmy kobiety” został odrzucony, choć zagłosowało za nim aż 58 posłów PiS – w tym cała wierchuszka tej partii. Ale zabrakło głosów polityków PO i Nowoczesnej.
Precyzyjne cięcia
PiS przeprowadził rekonstrukcję zupełnie inną niż wszystkie dotąd. Na pewno okazała się dwa razy „naj” – najdłuższa i najgłębsza.
Najdłuższa, bo mówiono o niej od września ubiegłego roku, a zmian dokonano na dwa takty – najpierw wymieniono premiera, a potem ministrów. Wydawało się, że ciągnące się miesiącami spekulacje zamienią je w parodię, bo media zdążą opisać wszelkie możliwe roszady. Choć, jak zapewnia mnie jeden z polityków PiS, nawet tak wydłużona zmiana spełniła swój cel. – Utrzymująca się groźba rekonstrukcji była sposobem na wymuszanie posłuchu ministrów i zachęcenie ich do pracy – tłumaczy. Choć z naszych obserwacji wynika, że zadziałało to jedynie na początku. A na koniec aktywni, tyle że głównie w mediach, byli ci, których najczęściej wskazywano do wymiany.
Dlatego lekarstwem na rozwlekłość była głębokość przebudowy – na 19 resortów jest ośmiu nowych szefów, a za chwilę będzie dziewiąty, czyli szef resortu cyfryzacji. Podobne w skali były zmiany w drugim gabinecie Donalda Tuska, który w listopadzie 2013 r. odwołał ośmiu ministrów, a powołał siedmiu, z kolei w rządzie Jerzego Buzka w marcu 1999 r. odwołano siedmiu ministrów. W innych gabinetach skala zmian była dużo mniejsza. Gdy w sierpniu 2007 r. PiS brał rozbrat z Samoobroną i LPR, wymieniono czterech ministrów, w rządach lewicy zmiany były mniejsze, ale za to częstsze.
Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki, wymieniając praktycznie pół gabinetu, zamknęli usta krytykom, co było widać po reakcjach opozycji, która miała wielkie problemy z jednolitym krytycznym przekazem na temat zmian. Usunęli też z rządu najbardziej krytykowanych ministrów, a Kaczyński wzmocnił jeszcze swoją władzę. – W tych zmianach widać precyzję cięcia. Macierewicz do końca nie wiedział, że będzie odwołany. Usunięto go, bo zaczął zagrażać prezesowi. To też oznacza dodatkowe podporządkowanie prezesowi Kaczyńskiemu. Bo Macierewicz mówił, co chciał, i robił, co chciał – zauważa Anna Materska-Sosnowska. Jak wynika z naszych informacji, o tym, że Antoni Macierewicz nie będzie w rządzie, prezydent wiedział już od niedzieli, ale sam zainteresowany dowiedział się na kilka godzin przed wręczeniem dymisji.
Zwrot ku centrum
Jeszcze jedną nietypową cechą tych zmian był polityczny moment. W poprzednich rządach rekonstrukcja była na ogół reakcją na polityczny kryzys, jak rozpad koalicji czy na sondażowe spadki. Tu zmian dokonano w momencie, gdy notowania rosły. – Mimo wysokich sondaży sytuacja była napięta i patowa, rząd zaczynał się rozłazić, tajemnicą poliszynela było, że Beata Szydło nie panuje nad nim, a konflikty personalne się nasilają. Mieliśmy choćby konflikt na linii prezydent – szef MON. To była wybuchowa mieszanka i problem trzeba było jak najszybciej rozwiązać – zauważa politolog.
Wymiana ministrów została dokonana w styczniu. To dla rządzących zawsze był miesiąc politycznego przednówka. Po tym jak w świątecznym klimacie grudnia notowania rosły, w styczniu spadały. Teraz jest szansa, że popularność zacznie się zwiększać. – Nastąpiło ociosanie rządu, by był bardziej gładki, ładniejszy, spokojny. Były też komentarze, że w poprzednim gabinecie powstała federacja udzielnych księstw, więc tam, gdzie były najbardziej udzielne, to na powrót stały się częścią jednej całości – mówi polityk PiS.
Nastąpił też zwrot w stronę centrum, co zwiastuje przygotowanie do kolejnych wyborczych kampanii. Bo celem rekonstrukcji było nie tyle utrzymanie stanu posiadania i poparcia w sondażach, ile jego znaczne zwiększenie.