Nie tylko świat arabski jest zdziwiony decyzją Donalda Trumpa o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela.
Magazyn DGP z 15 grudnia 2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Ta decyzja jest nieważna. To atak na Palestyńczyków, podkopywanie wysiłków na rzecz pokoju i nadanie nowego impetu terroryzmowi – tak liderzy 57 państw skupionych w Organizacji Współpracy Islamskiej (OWI) podsumowali decyzję prezydenta USA Donalda Trumpa o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela. – Świat powinien uznać teraz Wschodnią Jerozolimę za okupowaną stolicę Państwa Palestyńskiego – dorzucili we wspólnym oświadczeniu.
Na chwilę rywalizujący ze sobą prezydenci i monarchowie zapomnieli o różnicach wyznaniowych, ambicjach do przewodzenia światowej wspólnocie muzułmanów, partykularnych interesach i osobistych animozjach. Na nadzwyczajnym szczycie Organizacji Współpracy Islamskiej było burzliwie i chaotycznie, ale nie było nikogo, kto nie chciałby podkreślić jedności w sprawie Jerozolimy. Nawet zaprzysięgli adwersarze pozowali razem do zdjęć i odgrażali się, że konsekwencje spadną na każdy kraj, który spróbuje pójść drogą wyznaczoną przez Waszyngton.
I zarazem prześcigali się w tym, kto mocniej wyrazi swoją furię. – Czas stawić czoła amerykańskiemu nękaniu – apelował prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan, który zorganizował nadzwyczajne spotkanie OWI w Istambule. – Zapraszam wszystkie państwa, które wspierają stosowanie prawa międzynarodowego, by uznały Jerozolimę za okupowaną stolicę Palestyny. Proces włączania Palestyny do porozumień i instytucji międzynarodowych powinien zostać przyspieszony – zachęcał. Oberwało się też Izraelowi, z którym Erdogan od dawna ma na pieńku. – Wraz z tą decyzją Izrael został nagrodzony za wszystkie działania terrorystyczne, jakich się dopuścił – rzucił turecki przywódca.
Palestyńskiemu liderowi Mahmudowi Abbasowi pozostało jedynie odgrywanie roli ofiary. – To największa ze zbrodni – mówił. Palestyńczycy mają teraz przestać uznawać Amerykanów za mediatorów, zwrócą się do ONZ o przyznanie im pełnego członkostwa i przejęcie roli negocjatora w procesie pokojowym. Abbas dokonał też wyraźnego, pragmatycznego rozróżnienia – nawołując do uznania Jerozolimy za stolicę państwa palestyńskiego, używał precyzyjniejszego pojęcia: Wschodnia Jerozolima. Być może 82-letni dziś polityk zostawia sobie jednak furtkę do dalszych rozmów z Waszyngtonem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, Abu Mazin – jak nazywano go za czasów świetności Organizacji Wyzwolenia Palestyny – nigdy charyzmą nie grzeszył, a trzynaście lat u władzy do reszty pozbawiło jego rodaków złudzeń. Abbas czuje też na karku gorący oddech rywali z radykalnego Hamasu. Gdy w środę Organizacja Współpracy Islamskiej debatowała przed kamerami, Hamas ogłaszał w Palestynie trzecią intifadę, czyli powstanie na wzór tych, które wybuchły w Autonomii w 1987 r. i 2000 r.
Waszyngton przygląda się tym pomstowaniom w milczeniu, a może w szoku – bo Trump jedną decyzją, na dodatek bez większego praktycznego znaczenia, naruszył delikatne status quo w regionie. Szef Departamentu Stanu Rex Tillerson – znany z tego, że miał prywatnie uznać swojego pryncypała za „pie....go kretyna” – w tym tygodniu podkreślał, że ambasada USA nie zostanie przeniesiona z Tel Awiwu do Jerozolimy przynajmniej przez następny rok. Departament Stanu działa, jakby nie zmieniło się nic: amerykańscy obywatele, którzy urodzili się w Jerozolimie, nadal nie będą mieli w paszportach adnotacji, w jakim kraju miasto się znajduje. Nie ulegają zmianie przepisy konsularne czy wizowe, a decyzja Białego Domu jeszcze nie oznacza, że amerykańscy urzędnicy uznają, że Jerozolima leży w granicach Izraela.
– Konkretne granice izraelskiej suwerenności w Jerozolimie są przedmiotem finalnych uzgodnień negocjatorów – uciął w rozmowie z Associated Press jeden z urzędników departamentu.
Tramwaj symbolem pokoju
– Jerozolima jest jak żona, nie da się jej dzielić z kimś innym – takim bon motem błysnął w telewizji Russia Today Reuven Berko, izraelski analityk i były policjant ze Świętego Miasta. Ale metafor życia w Jerozolimie jest tyle, ilu domorosłych filozofów.
Wystarczy sekunda wahania kierowcy, gdy zmieniają się światła uliczne, by zza jego wozu dobiegło natarczywe wycie klaksonów. Budynki są tak stłoczone, że mieszkańcy domu naprzeciwko mogą ci zajrzeć w garnki. Renoma świętego miejsca przyciąga nie tylko irytujący wielomilionowy tłum turystów, ale i stada wariatów – syndrom jerozolimski oznacza tu normalnych ludzi, którzy po przyjeździe nagle doznają objawień: jedni widzą Mesjasza w pobliskiej bramie, inni zaczynają prorokować lub uznają się za wcielenie biblijnych patriarchów. Podobno co roku jest ok. 40 takich przypadków. – Wszyscy wierzymy, że w tym mieście jest coś ze świętości, ale trudno tu żyć – opowiadał reporterowi „The New York Timesa” Tomer Aser, 35-latek z Beit Hanina, arabskiej dzielnicy we wschodniej części miasta. – Czujesz się tu jak w więzieniu. Bo albo należysz do izraelskiej społeczności, albo do arabskiej. Choć przecież żyjemy w jednym kraju – kwitował.
Jerozolima to zwierciadło bliskowschodniego konfliktu, a zarazem jedno z jego źródeł – w końcu Arabowie i Żydzi są tu sąsiadami. Wydarzenia w mieście potrafią stać się iskrą rozpalającą Bliski Wschód na nowo – tak jak stało się w 2000 r., gdy z demonstracyjną wizytą na Wzgórze Świątynne wybrał się Ariel Szaron, wówczas jeszcze okryty sławą weterana izraelskich wojen były żołnierz i deputowany Likudu, później – premier Izraela. Jego przechadzka po krużgankach meczetu Al-Aksa doprowadziła wówczas do wybuchu drugiej intifady.
Lokalni politycy próbują desperacko zszywać poprute części miasta. – To narzędzie jedności i współistnienia – mówił 6 lat temu o uruchomianej, pierwszej i jak dotąd jedynej, linii tramwajowej burmistrz Nil Barkat. I miał trochę racji, bo odkąd tramwaje zaczęły kursować – od Wzgórza Herzla na południowym zachodzie, przez obrzeża Starówki i Bramę Damasceńską, arabskie dzielnice we Wschodniej Jerozolimie, aż po Heil ha-Awir, sypialniane osiedle dla Żydów wybudowane na terytorium palestyńskim – codziennie korzysta z nich ok. 140 tys. osób. Miejskim socjologom nie umknęło, że tramwaj stał się jedynym miejscem, w którym Żyd spotyka Araba, religijny chasyd świeckiego hipstera, a radykał umiarkowanego adwersarza.
I tak było do 2014 r. Wtedy grupa żydowskich radykałów porwała w jednym z ustronnych zakamarków miasta palestyńskiego 16-latka i żywcem spaliła – był to odwet za wcześniejsze zabicie trzech żydowskich nastolatków na drugim końcu kraju. Tramwaj stał się wtedy obiektem nienawiści: gdy tylko wjeżdżał w arabską część miasta, spadał na niego grad kamieni. W ciągu kilku miesięcy zniszczonych zostało 150 wagonów, a plan wybudowania kilku kolejnych linii został odłożony. Nienachalny symbol pojednania stał się najważniejszym polem bitwy toczącej się miejskiej intifady.
Wojna o Jerozolimę trwa codziennie na wielu polach: w rozmowach, w szarpaninie ze służbami porządkowymi, w tym wreszcie, kto głośniej i natarczywiej wzywa do modlitwy. Ale najważniejszy obecnie front przebiega przez kancelarie notarialne. Po raz pierwszy o potajemnym wyprzedawaniu gruntów w mieście usłyszano 12 lat temu, gdy izraelski dziennik „Maariv” opisał transakcję greckiego kościoła prawosławnego z grupą (najprawdopodobniej amerykańskich) inwestorów żydowskiego pochodzenia – z rąk do rąk przeszły działki i nieruchomości tuż u progu Starego Miasta, po arabskiej stronie. Z czasem zaczęły się mnożyć informacje o tajemniczych inwestorach, którzy kupują poprzez arabskich – a nawet palestyńskich – pośredników arabskie domy i grunty we Wschodniej Jerozolimie. Proceder trwa do dziś. Bywa, że przy okazji jednej transakcji właściciela zmienia po kilkadziesiąt budynków w arabskich dzielnicach.
Pieniądze płyną od amerykańskich inwestorów i sympatyków Izraela. – Nie mam zamiaru odradzać Żydom kupowania mieszkań we Wschodniej Jerozolimie – powiedział już 3 lata temu premier Benjamin Netanjahu. W mieście, którego populacja dobija do 900 tys., Palestyńczycy są już ok. 200-tysięczną mniejszością. A gdy nadejdzie czas ostatecznego porozumienia i będzie można w końcu sięgnąć po akty własności i księgi wieczyste, wówczas może okazać się, że arabskiej Jerozolimy już właściwie nie ma.
Co nie znaczy, że problem zostanie rozwiązany.
Natarcie Ben Guriona, szarża Arafata
W bliskowschodnim procesie pokojowym przeszkód w negocjacjach nigdy nie brakowało, ale trzy kwestie wciąż pozostają nierozwiązane. Pierwszą są osiedla, które Izrael buduje na spornych terytoriach, drugą – powrót palestyńskich uchodźców, a właściwie ich potomków, do domów, z których musieli uciekać w trakcie kolejnych wojen, jakie przetoczyły się od 1948 r. przez Ziemię Świętą. A trzecią – podział Jerozolimy.
XIX-wiecznym syjonistom skupionym wokół Theodora Herzla Jerozolima była obojętna. To nastawienie się zmieniło, gdy stworzenie żydowskiego państwa stało się realne. Od pierwszych dni istnienia Izraela w 1948 r. Jerozolima była kwestią życia i śmierci. „Izraelczycy dążyli do zdobycia tej miejscowości bez względu na straty w ludziach – pisali autorzy historii współczesnego Izraela Andrzej Chojnowski i Jerzy Tomaszewski. – Determinacja ta była wynikiem obaw Ben Guriona, który traktował wyrąbanie korytarza, łączącego Jerozolimę z resztą terytoriów żydowskich, za swoiste być albo nie być młodego państwa”. Udało się częściowo: po zawieszeniu broni w lipcu 1948 r. władzą w Jerozolimie Izrael musiał podzielić się z Jordanią, przy czym kontrola nad świętymi miejscami najważniejszych religii przypadła tej drugiej.
Podział miasta przypieczętowano już wówczas. „Dwa tysiące mieszkańców Dzielnicy Żydowskiej wypędzono ze Starego Miasta i wysłano przez nową granicę do Zachodniej Jerozolimy, gdzie władzę sprawowali Izraelczycy. W odwecie 30 tysiącom arabskich mieszkańców Zachodniej Jerozolimy skonfiskowano domy na rzecz państwa Izrael” – wylicza w biografii miasta Karen Armstrong, brytyjska religioznawczyni i historyk. Mimo to jordański król Abdullah wybrał jerozolimską Starówkę na miejsce ceremonii koronacji, a wkrótce jego parlament zatwierdził włączenie Jerozolimy i Zachodniego Brzegu do Jordanii.
Kolejny zwrot czekał Święte Miasto niecałe dwie dekady później, gdy w 1967 r. Izrael odparł atak pięciu arabskich armii i w 6 dni zajął Strefę Gazy, Synaj, Wzgórza Golan, Zachodni Brzeg Jordanu oraz Wschodnią Jerozolimę wraz ze Starym Miastem. „Wzgórze Świątynne jest w naszych rękach. Powtarzam. Wzgórze jest nasze” – tak zapamiętał swój meldunek radiowy gen. Mordechaj Gur, dowódca oddziałów w Jerozolimie i późniejszy szef sztabu izraelskiej armii. We wspomnieniach „The Battle of Jerusalem” (w Izraelu to bestseller) Gur spisał przebieg ówczesnych wydarzeń minuta po minucie. Wschodnia Jerozolima w 1967 r. rozciągała się na powierzchni 6,5 km kw. – do dziś rozrosła się do 71 km kw. I wzrost ten zawdzięcza osiedlom, którymi izraelski rząd konsekwentnie otacza arabskie dzielnice, jak osiedle Heil ha-Awir.
Negocjacje pokojowe i porozumienia z Oslo – za które Icchak Rabin i Jaser Arafat otrzymali w 1994 r. Pokojową Nagrodę Nobla – omijały kwestię Jerozolimy. W stosunku do pozostałych mieszkańców Autonomii Palestyńczycy ze Świętego Miasta byli wręcz poszkodowani – nie objęły ich ustępstwa na rzecz Arabów z Zachodniego Brzegu czy Strefy Gazy. Tę samą strategię negocjacyjną próbował powtarzać kilka lat później premier Ehud Barak. Clayton E. Swisher, były wojskowy i federalny śledczy, w książce „The Truth About Camp David” wspomina, że Barak do tego stopnia unikał poruszania kwestii Jerozolimy, że kazał członkom delegacji usuwać fragmenty dokumentów, w których wymieniano nazwę miasta.
Ale to właśnie w Camp David Ehud Barak poszedł najdalej w ustępstwach na rzecz Palestyńczyków. Jak wspominał Dennis Ross, amerykański mediator w konflikcie bliskowschodnim za czasów prezydentury Billa Clintona, oferta, na którą dali się namówić Izraelczycy, obejmowała m.in. przekazanie Palestyńczykom kontroli nad chrześcijańską i arabską częścią Starówki, kontrolę nad świętymi miejscami islamu i w znacznej mierze władzę w istniejących już na obrzeżach Wschodniej Jerozolimy osiedlami. Oferta pojawiła się na stole w połowie trwających dwa tygodnie negocjacji i stanęła obu stronom kością w gardle. Amerykanie i Izraelczycy do dziś uważają, że Arafat przeszarżował – miał żądać jakoby od nich całkowitego wycofania się z Jerozolimy Wschodniej i zgody na państwo palestyńskie ze stolicą w Jerozolimie. Z kolei autorzy biografii Arafata, Tony Walker i Andrew Gowers, twierdzą, że Palestyńczycy byli znacznie bardziej elastyczni w tej kwestii, a w trakcie rozmów w Camp David 95 proc. ich postulatów zostało odrzucone. Tak czy inaczej, status quo zostało zamrożone na kolejne dekady.
Oby pacjent nie odżył
Dzisiaj obie strony są okopane na swoich stanowiskach. Apele Organizacji Współpracy Islamskiej zostały przyjęte w Izraelu wzruszeniem ramion. – Nie robi to na mnie wrażenia – uciął premier Netanjahu. – Palestyńczycy zrobiliby lepiej, gdyby pogodzili się z rzeczywistością i działali na rzecz pokoju, a nie ekstremizmu. Koniec końców prawda zwycięży i wiele krajów uzna Jerozolimę za naszą stolicę, przenosząc tu swoje ambasady – zapowiedział. W nocy z wtorku na środę izraelskie lotnictwo zbombardowało też pozycje Hamasu w Strefie Gazy, w odpowiedzi na deklaracje trzeciej intifady.
Twardą postawę Netanjahu popierają dziś nawet niektórzy jego polityczni oponenci, jak Gilead Sher – niegdyś bliski współpracownik Baraka i członek delegacji z Camp David, dziś ekspert Instytutu Studiów nad Bezpieczeństwem Narodowym. „Od założenia Izraela Jerozolima pozostaje jego wieczną stolicą i to jest fakt oczywisty. Nie potrzebujemy, żeby Trump nam to powtarzał, choć to oczywiście miły gest” – pisał Sher w opublikowanym kilka dni temu felietonie. Były negocjator wylicza też ustępstwa Izraela na rzecz wyznawców innych religii, którzy ściągają do Jerozolimy: otwarcie miasta na pielgrzymów w 1967 r., ograniczenie pór modlitw dla Żydów do określonych godzin. Jego zdaniem, po tak udanym – choć oczywistym – wstępie administracja Trumpa powinna „wzmóc wysiłki na rzecz pokoju”. Trudno o głośniejsze wołanie na puszczy, wydarzenia ostatnich dni pokazują raczej, że perspektywa jakichkolwiek negocjacji oddaliła się bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilku lat.
Dostrzega to izraelska opozycja. – Jeszcze nie było w historii porozumienia pokojowego uzyskanego przez mediatora, który potęguje asymetrię w relacjach obu zainteresowanych stron – podsumowywał Steven Klein, komentator izraelskiego dziennika „Haarec”. Według niego wystąpienie Trumpa w gruncie rzeczy było przypadkowe. – Jednostronna deklaracja na korzyść Izraela jest totalnym błędem z punktu widzenia zarządzania tym konfliktem. Ale to norma w przypadku kogoś, kto twierdzi, że napisał książkę zatytułowaną „Sztuka zawierania umów”, a czego nigdy nie zrobił – ironizuje Klein.
Z jego lapidarnymi analizami trudno się nie zgodzić: w ostatnich latach proces pokojowy nie tylko znalazł się w impasie – bo tkwił w nim już od czasu Camp David. Gorzej, teraz negocjacje stały się passe. Izrael bezrefleksyjnie wplątał się w budowanie kolejnych osiedli na terytoriach palestyńskich, co tylko utrudnia jakiekolwiek przyszłe mediacje – a wywodzi się prawdopodobnie z przekonania, że trzeba zbudować jak największą przewagę, by można było dokonać stosunkowo bezbolesnych ustępstw przy stole negocjacyjnym. W tym samym czasie liderzy palestyńscy skupiają się na kurczowym trzymaniu się politycznych stołków oraz lamentowaniu nad porażkami i krzywdami z przeszłości. – Nie byliby w stanie rozważać jakiegokolwiek praktycznego rozwiązania, nawet gdyby im takie zaoferowano – docina im komentator „Haareca”.
– Cóż, trudno winić Trumpa za dobicie procesu pokojowego – konkluduje Klein. – Ale z pewnością postarał się o to, żeby pacjent przypadkiem nie odżył – ucina.