Czego ludzie o mnie nie wiedzą? Może tego, że jestem mięsożerna. Że lubię mięsa krwiste lub w ogóle surowe, tatar. Dlaczego pan się śmieje? Mówi pan, że gdyby Ryszard Petru to wiedział wcześniej... Ale miało nie być o polityce
MAGAZYN DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Czego ludzie o pani nie wiedzą?
Może tego, że jestem mięsożerna. Lubię mięsa krwiste lub w ogóle surowe, tatar...
Gdyby Ryszard Petru to wiedział wcześniej...
Miało nie być o polityce.
Nie będzie, ale tak mi się to składa: ojcobójstwo, surowe, siekane mięso...
Nie tylko siekane, na przykład steki też. Uwielbiam krwiste, ale mój mąż, niestety, średnio wysmażone. Dobrze wysmażone w ogóle nie mają sensu, szkoda mięsa.
Tatara morduje pani sama?
Najczęściej jem w hotelu sejmowym, naprawdę dobry.
A robi pani mięsa?
Oczywiście. Nawet steki, choć wolę w restauracji. W domu na przykład robię kaczkę.
A kaczka skąd?
Córka przynosi z supermarketu.
E tam, z bazaru trzeba, porządną jakąś.
Nie mam czasu na takie ceregiele. Biorę pierś kaczą, nacinam ją nożem, potem smaruję solą i biorę pieprz. No wie pan, nie ten, tylko taki ten.
„Nie ten, tylko taki ten” i wszystko jasne.
(śmiech) Nie sypany z torebki, tylko grubo tłuczony w moździerzu, może to być pieprz czerwony. Dokładnie wcieram sól i pieprz w kaczkę, potem wkładam do lodówki, tam się marynuje.
A wino?
Co pan z tym winem?! Pan do wszystkiego używa wina?
Do zupy mlecznej czasem nie dodaję.
Ja wolę wino wypić.
Jest piękny plakat, a na nim kobieta z kieliszkiem wina i napis: „I cook with wine. Sometimes I even add it to the food”.
To ja lepiej wrócę do tej kaczki. Najpierw smażę od tej strony ze skórą, żeby się wytopił tłuszcz, a jak się przyrumieni, to na drugą stronę. To tylko przez chwilę. Potem wkładam ją do rozgrzanego na 180 stopni piekarnika. Powinno być na 10 minut, ale mąż – jak już mówiłam – nie lubi krwistego mięsa, więc na 20 minut. Po wyjęciu kaczkę przykrywam folią, żeby nie straciła temperatury, a z wytopionego tłuszczu robię sos.
Jaki?
Może być chutney, bo robiłam kiedyś chutneye z owoców, choćby z pomarańczy, porzeczek. I tu dodaję wina, ale rozrabiam je z odrobiną mąki ziemniaczanej. Widzę pańską minę, ja przepraszam...
Bo mnie serce boli, jak słyszę, co pani robi z winem.
Spróbowałby pan, to by pana nie bolało. Wie pan, ja lubię, jak sos jest gęstszy i mocno owocowy. Taką kaczkę kroimy na porcje i polewamy sosem, pyszne.
A gęś jak pani robi?
Bardzo rzadko, jeśli już, to samą pierś, którą piekę w niskiej temperaturze 140–160 stopni. Tu akurat użyłabym wina, porto byłoby dobre...
Porto do gęsi to grzech.
A ja bym dodała do tego porto jeszcze soku z pomarańczy.
Nie, nie. To ja pani podam sprawdzony przepis z sopockiego „Bulaja” na gęś i to wyjątkowo bez wina.
Bardzo proszę.
Gęś całą lub jej części trochę solę i pieprzę, nacieram stłuczonym kminkiem. Wszystko okładam kiszoną kapustą z kminkiem i suszonymi grzybami. Jak gęś cała, to wkładam kapustę również do środka. Tak zostawiam na noc lub dwie, a potem piekę długo w temperaturze maks. 160 stopni.
Mąż nie lubi kiszonej kapusty.
Ani ja, ale ta jest pyszna, bo się piecze z gęsią. Słowo żeglarza.
Pan był żeglarzem?
Pani była, ja byłem tyko przewodniczącym koła Ligi Morskiej. To wystarczy?
Może być, ale z tego, co wiem, to pan kaczkę też piecze długo, a ja krótko.
OK, partię ma pani do luftu, ale jedzenie nas łączy.
Partię mam świetną.
Chyba partię mięsa, ale zostawmy politykę. A słodycze?
Zjadam, ale nie jestem łasuchem. Dla mnie ulubiony dżem to tatar, a słodycze to śledzie. Nie jestem też na diecie, choć powinnam.
Witamy w klubie.
Co jakiś czas dopada mnie myśl, że muszę coś zrobić, żeby mieć inną sylwetkę, ale ostatecznie i tak tego nie robię, bo nie mam czasu.
No tak, pięć posiłków dziennie, te klimaty...
Właśnie. Ja dziś śniadanie jadłam o godz. 12, teraz jest godz. 18 i jem obiad...
A kolacja o godz. 23?
Dziś już nie, ale odbiję to sobie kiedy indziej...
Ja zjem za panią.
Próbowałam zamawiać w jednej z firm pudełka, ale kończyło się na tym, że zostawałam na koniec dnia z pięcioma nietkniętymi pudełkami.
Ja z dwoma, trzema i dojadałem czymś innym. Bez sensu.
Przez trzy dni potrafiłam z piętnastu pudełek zjeść siedem, kompletnie nieopłacalne.
Niestety wziąłem wegańskie.
Ja nie, ale i tak były niedobre. Próbowałam za to od Kamili Gasiuk-Pihowicz, miała lepsze.
Trzeba jej było zabrać.
Więc dieta pudełkowa okazała się nie dla mnie, ale jeszcze nie wiem, jaka jest dla mnie. Zresztą przy naszym trybie życia w ogóle nie powinniśmy nic jeść.
Drodzy czytelnicy, nie wyśmiewajcie się z nas, osób okrągłych...
Właśnie, my też jesteśmy ludźmi!
Uff, zostawmy już wagę. Pani jest żeglarzem, co w Łodzi, nomen omen, nie wydaje się być oczywiste.
Od pierwszej klasy liceum jeździłam na harcerskie obozy żeglarskie na Pojezierze Iławsko-Ostródzkie. Nawet z mężem się tam poznaliśmy i choć to on jest ode mnie siedem lat starszy, to ja uczyłam go pływać na łódce.
A kto jest teraz lepszy?
Ja jestem instruktorem żeglarstwa i mam uprawnienia sternika morskiego, czyli wyższe niż mąż, ale on jest bardziej zaangażowany.
I to był pierwszy chłopak?
No co pan, poznałam go, jak miałam 18 lat, a pierwszego chłopaka, Michała, poznałam nad morzem, miałam 14 lat i to była wakacyjna miłość...
A całowaliście się chociaż?
No oczywiście, przepraszam bardzo, ja też kiedyś byłam podlotkiem.
Panie Michale, pozdrawiamy pana.
Ale miałam mówić o żeglarstwie.
Ma pani jacht?
Skąd, jacht można wypożyczyć, a poza tym mnie w tym roku udało się wyrwać raptem na łódkę na trzy dni, na długi weekend, na jezioro Narie.
Wow, trzy dni bez żakietu...
Ale za to autoryzowałam tam na łódce wywiad. Umiejętności żeglarskie czasem się przydają. Pojechaliśmy kiedyś w sierpniu do Chorwacji. Tam jest pięknie – wysepki, ciepłe morze, dobre odległości, wszystko jak należy. No i pogoda – niebezpieczny wiatr bora zdarza się najczęściej zimą, między listopadem a marcem. A nas ta bora złapała jak raz właśnie w sierpniu, a musieliśmy odprowadzić łódź do portu...
Jak było?
Mijaliśmy przewrócony katamaran z połamanym masztem. U mnie na pokładzie był mąż, znajomy i ja, zaś pod pokładem siedziała znajoma z dwójką swoich dzieci i moją córką. Wszyscy na dole zieloni, ledwo żyją, tylko moje dziecko, które nie ma choroby morskiej, narzeka: „Głodna jestem”. Z tego całego żeglowania wyniosłam jeszcze jedną umiejętność. Ponieważ harcerze całą zimę musieli remontować swoje łódki, więc sprawnie posługuję się wiertarką i tak dalej. Ja jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję.
A mąż?
Jeśli trzeba naprawić kontakt, to kto z nas pierwszy to zobaczy, ten naprawia.
Szczęśliwi ludzie, u nas kto pierwszy zobaczy, ten dzwoni do pana Tomasza.
Za to nie umiem szyć.
My też nie. Nie ma pani ochoty rzucić to wszystko w diabły i pojechać na żagle na miesiąc do RPA albo innej Australii?
Chcieliśmy do Grecji na Cyklady, ale nie starcza nam czasu, jesteśmy zajętymi ludźmi. Mówiłam panu, to tak jak teraz – zamiast na wakacje, zostałam na protestach.
Absurdalne.
Dlaczego? Jeśli się w coś wierzy...
Ja też w coś wierzę, ale w moją żonę i dzieci jeszcze bardziej.
Akurat ja w mojego męża też wierzę. Poprosiłam go, by przyjechał do Warszawy jako moje pocieszenie, jeśli przegram rywalizację z Petru. Chciałam się mieć na kim wesprzeć, ale do tego nie był mi potrzebny, za to razem świętowaliśmy.
Szampanem?
Wracaliśmy samochodem, więc nie.
Pani w ogóle wygląda na kogoś, kto nie pije.
Lubię dobre wina, ale dobieram je głównie do jedzenia.
A i to błędnie, że wspomnę gęś, którą chce pani zamordować porto. Zostawmy to. Gdzie pani kupuje ubrania?
Ubieram się w sieciówkach, w centrach handlowych. Lubię kolory, stąd kolorowe żakiety.
Nikt pani nie doradza?
Na początku ktoś mi podpowiedział, co zmienić, ale teraz raczej sama się tym zajmuję. Sporo zmieniłam w swoim sposobie ubierania, choć pewnie nie do wszystkich to dotarło. A krótkie włosy mam, bo tak wygodnie.
Ale potem złośliwcy mówią, że wygląda się męsko.
Należałam do tych dziewczynek, które na podwórku raczej grały z chłopakami w piłkę i w kapsle.
Tak? A jak się grało w kapsle?
Najpierw się robiło na piasku trasę ręką...
Nogą.
Zależy jaka szeroka. Potem trzeba było dociążyć kapsel, bo lekki odlatywał.
I podpisać kapsel nazwiskiem kolarza.
Albo dodać flagę.
Znała pani nazwiska kolarzy z Wyścigu Pokoju z lat 70.?
Wtedy znałam, teraz nie pamiętam. Mam fatalną pamięć do nazwisk.
Szurkowski, Szozda...
Tylko tych dwóch pamiętam.
To co z pani za gracz w kapsle był?
Taki sobie, ale pamiętam, jak oglądałam namiętnie igrzyska olimpijskie.
Pytałem o to, gdzie robi pani zakupy, bo dwa lata w Sejmie, a pani w ogóle nie zna Warszawy.
Bo się poruszam na szlaku hotel sejmowy – Sejm i jestem wożona do mediów. I to tyle, więc nie miałam kiedy poznać miasta.
Ejże, znam polityków spoza Warszawy i wiedzą, gdzie pójść na wino.
A ja raz czy dwa razy będąc w Warszawie odwiedziłam kino, byłam w teatrze. A poza tym ja naprawdę siedzę w pokoju lub gabinecie w Sejmie i czytam dokumenty.
Jakim cudem można nie wiedzieć, co jest kilka minut pieszo od Sejmu?
Można, ja jestem od pokoleń związana z Łodzią, moja córka zapewnia, że też zostanie w Łodzi. A propos córki, jest dorosła, studiuje medycynę i już naszej opieki nie potrzebuje. Co więcej, to ona raczej opiekuje się domem i nami, bo jak przyjeżdżamy na weekend – mówię przyjeżdżamy, bo mąż też pracuje poza Łodzią i wpada na weekendy – to gotuje nam obiady, a jak jej nie ma, to pisze na kartce, co mamy zjeść.
Jedynaczka?
U nas to norma: moja babcia była jedynaczką, moja mama jest jedynaczką, jestem nią ja i teraz moja córka.
Naprawdę?
Tylko mój ojciec miał więcej rodzeństwa. A córkę mam samodzielną, nierozpieszczoną, potrafi nie tylko ugotować, ale bardzo dobrze piecze ciasta. I tak co najmniej od dwóch lat żyjemy w ten sposób, że osobą, która pozwala temu domowi jakoś funkcjonować, jest córka. I chociaż to taki dom w rozjazdach, to staramy się zachować jakieś rytuały, jemy razem posiłki, jeśli tylko jesteśmy na miejscu, a w niedzielę o jedenastej pijemy razem kawę.
A jak się u państwa robi kawę?
Ostatnio kupiliśmy ekspres na kapsułki. Czemu się pan tak krzywi?
Bo wino i kawę lubię naprawdę dobre, żadnych kapsułek.
Ja i tak piję tylko z mlekiem, co dla kawosza jest barbarzyństwem, więc to nie ma większego znaczenia.
Naprawdę dużo pani czyta? Jakim cudem?
Staram się, mam rozpoczęte trzy książki, ale każdą gdzie indziej.
W innym mieszkaniu?
Nie, w innej formie. Najdłużej męczę książkę o Ben Gurionie, o powstawaniu państwa Izrael, oczywiście nie pamiętam tytułu...
Taką z niebieską okładką?
Nie wiem, bo ją czytam na tablecie, ale mogę sprawdzić... Tak, to jest to.
A, to wywiad izraelskiego dziennikarza z Szimonem Peresem. Kupiłem, ale jeszcze nie zacząłem.
Ja czytam chyba z rok, niby sporo ponad połowę, ale nie ma się czym chwalić. Druga książka to „Gra w kości” Elżbiety Cherezińskiej i to z kolei mam w formie audiobooka.
Kiedy pani znajduje czas na audiobooki?
Wieczorem, kiedy zasypiam. To jest śmieszne, bo włączam sobie audiobooka, po czym zasypiam, on sobie leci, a następnego dnia szukam miejsca, w którym zgubiłam wątek, i zaczynam jeszcze raz... I tak cały czas.
To po co się tak męczyć?
Właśnie po to, żeby zasnąć. Bardzo dużo pracuję, czytam materiały sejmowe, artykuły prasowe, analizy i gdybym do końca siedziała przed komputerem, nie mogłabym zasnąć, a to wycisza, pozwala odpocząć. A czasu na sen mam mało, bo wcześnie wstaję ze względu na media, więc muszę szybciej spać.
Szybciej spać? To moja ulubiona fraza autorstwa Arnolda Schwarzeneggera.
Nie znam tego.
Schwarzenegger opowiadał na spotkaniu coachów, że po tym, jak w USA przegrał pierwsze zawody kulturystyczne, uznał, że może albo wrócić do Austrii, albo wygrać kolejne. Wybrał to drugie i podzielił dobę na 16 godzin ćwiczeń, dwie godziny jedzenia i odpoczynku oraz sześć godzin snu. Udało mu się, wygrał. No i Schwarzenegger opowiada tę historię, a jeden z uczestników pyta go: – A co, jeśli komuś nie wystarcza sześć godzin snu? – Musi spać szybciej.
To zupełnie jak ja, ale miałam mówić o książkach. Trzecią, którą czytam, jest książka Miłoszewskiego, ale nie Zygmunta, tylko jego brata... Jakże on ma na imię?
Wojciech.
Za to pamiętam tytuł – „Inwazja”. Zygmunta przeczytałam wszystkie poza najnowszą.
Chociaż tę czyta pani na papierze?
Tę tak, ale tu pojawia się inny problem, bo nigdy nie wiem, gdzie ją odłożyłam – czy w hotelu sejmowym, czy w domu. Wie pan, mam teraz rozgrzebane te trzy książki, ale czasem coś wpada w ręce i czytam szybciej. Kiedy na przykład mam tydzień wakacji...
Kolega powiedział, żebym spytał panią o najbardziej szaloną rzecz, jaką zrobiła pani w życiu.
I będzie pan o to pytał?
Znam odpowiedź: raz zamówiła pani podwójne kopytka.
To prawda, że byłam grzeczną dziewczyną, prymusem, a dziś jestem typowym przedstawicielem klasy średniej, który ceni bezpieczeństwo.
No tak...
Wie pan, jaką miałam średnią na koniec liceum? 5.0.
Raz byłem na randce z dziewczyną, która miała 5.0, ale to była straszna kujonka i nie było o czym gadać.
Byłam dość pilna, to prawda, ale jednak można do tego wykorzystać też inteligencję.
A wracając do szalonych, dzikich historii?
Jako dziecko chodziłam po drzewach, ale czy to takie dzikie? Na wagarach byłam tylko wtedy, gdy cała klasa szła, potem też nic takiego. Raz było dziko, ale to też nie do końca moja zasługa, w każdym razie rodzice byli przerażeni. Miałam 15 lat i pojechałam na obóz wodny. Starszy kolega, który miał na nas czekać na stacji, został zgarnięty przez sokistów i wypuszczony wieczorem, więc nie mieliśmy jak dojechać do reszty obozu i spaliśmy w jakiejś zapchlonej stodole. Przepraszam, czy pan mi wreszcie pozwoli opowiedzieć, jak wybrałam studia?
Bardzo chętnie.
Na matematykę poszłam z lenistwa, bo wybór był między medycyną, prawem, architekturą i matematyką, ale właśnie matematyka była najprostsza, nie musiałam się niczego uczyć do egzaminów.
Pani nie tylko ją skończyła, ale i została doktorem matematyki.
I przez ponad 20 lat uczyłam studentów na Uniwersytecie Łódzkim. Jestem nawet współautorem kilkunastu prac naukowych.
To prawda, że dwa plus dwa to nie zawsze jest cztery?
Oczywiście, że nie zawsze, bo to zależy, jak sobie to zapiszemy. W systemie dziesiętnym oczywiście jest cztery, ale w systemie dwójkowym czy trójkowym będzie inaczej. Ale ja w gruncie rzeczy nie chcę rozmawiać o samej matematyce.
Dlaczego?
Bo ja po tych dwóch latach poza uniwersytetem miałabym już kłopot z czytaniem artykułów matematycznych. Wie pan, matematyka jest bardzo zobowiązująca i jeśli chce się nią zajmować serio, to trzeba o niej myśleć non stop. Trzeba w nocy myśleć o tym, co się za dnia przeczytało.
I to nie jest fascynujące? Przecież jak się czyta o Stefanie Banachu czy Stanisławie Ulamie...
To można mieć kompleksy, że się nie jest aż tak genialnym. Przepaść między geniuszami a resztą jest ogromna.
To prawda, że geniusze to ekscentryczni wariaci?
Odpowiem anegdotą. Kiedyś do wielkiego niemieckiego matematyka Davida Hilberta przyszedł znajomy i pyta: Gdzie jest twój asystent? Hilbert odpowiada: Odszedł, miał zbyt małą wyobraźnię na matematyka. Został poetą. No a ja zostałam politykiem.