Rodzice nie potrafili opisać życia swojego synka, jaki był, co lubił, jak niewiele się w tym życiu wydarzyło, ale ostatnie trzy dni tego życia opisali ze szczegółami, bardzo dokładnie. Środa, czwartek, piątek, sobota rano. W sobotę rano umarł.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Kogo szukano?
Raczej czego. Tożsamości dziecka.
Jak długo?
Dwa lata, trzy miesiące i pięć dni. 18 marca 2010 r. dwóch chłopców zobaczyło w stawie pod Cieszynem coś, co wyglądało jak lalka w czerwonym ubranku. To był mały chłopczyk. 23 czerwca 2012 r. aresztowano jego rodziców. Zupełnie niespotykana sprawa, w którą była zaangażowana policja z Europy środkowo-wschodniej. Śląsk i Zagłębie były oklejone portretem pamięciowym tego dziecka.
Podobnym do tego, jak rzeczywiście wyglądał chłopiec?
Bardzo. Widziałam jego zdjęcie w aktach sprawy o kryptonimie „Jaś”. Nigdy wcześniej nikt nie rozwieszał portretu NN malutkiego dziecka. Chłopczyka, który jak się okazało po ponad dwóch latach, miał na imię Szymon, urodził się 14 kwietnia 2008 r., a zmarł w marcu 2010 r. Miał 21 miesięcy i umierał trzy dni, w męczarniach. Ten portret musieli widzieć ludzie z pracy ojca chłopca, musiała widzieć rodzina, babcia, rodzeństwo, sąsiedzi, wszyscy. Był pokazywany w telewizji, w internecie.
Kilka dni temu napisałaś do mnie: „Nie wiem, jaka jest wartość literacka tej książki, mało mnie to zresztą rusza, ale bardzo bym chciała, żeby była ona przyczynkiem do dyskusji o monitoringu losów dziecka w Polsce. Żeby dzieci nie znikały albo żeby nieszczepienie dziecka było zaznaczone w bazie danych, albo fakt, że była notowana przemoc wobec nich... Był już taki pomysł, w 2005 r., Joannie Kluzik-Rostkowskiej nie udało się go przeforsować. Takie bazy są w całej Europie, my odpuszczamy...”.
Dwanaście lat temu był pomysł na tzw. monitoring losów dziecka. Miała powstać baza danych, do której instytucje i osoby mające kontakt z dzieckiem – nauczyciele, lekarze, pracownicy socjalni – mogliby zgłaszać niepokojące sygnały. Taka wiedza płynąca z różnych źródeł ułatwiłaby pomaganie. Ten pomysł od razu zaatakowano jako próbę inwigilacji rodziny. I wcale się nie dziwię, bo żeby tego rodzaju zabezpieczenie funkcjonowało, potrzebne jest gigantyczne zaufanie obywateli do państwa. My nie mamy takich tradycji. Państwo zawsze kojarzyło nam się z instytucją opresyjną. I to się raczej nie zmieni w najbliższej przyszłości. Poza tym brakuje zrównoważonej debaty, nie ma na nią chętnych. Pomoc społeczna nie jest tematem porywającym polityków. Dzieci w sierocińcach nie głosują, ich rodzice też nie, z nimi nie wygrasz wyborów.
Zmieni się, zobacz na 500 plus.
500 plus nie rozwiązuje problemu alkoholizmu ani przemocy w rodzinie. Nie sprawi, że dorośli nagle zrozumieją, na czym polega rodzicielstwo. Kiedy słyszę, że 500 plus ma sprzyjać dzietności, która to dzietność poprawi finanse państwa, trafia mnie szlag. Chodzi o produkowanie dzieci. Beata, mama Szymona, wraz z dwoma kolejnymi partnerami miała ich w sumie ośmioro. Jedno już nie żyje. Wiem, że to sytuacja ekstremalna, ale jestem prawie przekonana, że cała siódemka będzie potrzebowała pomocy państwa. 500 plus byłoby skuteczniejszym ruchem, gdyby towarzyszyły mu inne instrumenty pomocy społecznej: terapia dla dzieci i dorosłych, dokształcanie, świetlice dla dzieci. Kiedy mówię o dostępności terapii, myślę na przykład o transporcie. Rozmawiałam z wychowawcą dziecka z bardzo przemocowej rodziny – ono nie mogło zostawać w świetlicy terapeutycznej, ponieważ po godz. 15 nie było komu odwieźć go do jego wioski. Wiem, że sytuacja powoli się zmienia. Ustanowiono asystentów rodzin, którzy mają być wsparciem, powinni pomagać robić zakupy, uczyć, jak radzić sobie ze stresem. Być może gdyby Beata miała asystenta rodziny i on widziałby, jak ją te dzieci – przepraszam, ale inne słowo tu nie pasuje – wk...ą, mógłby jej pomóc. Oczywiście, gdyby nie miał w swojej gestii jeszcze 19 innych rodzin, w których rodzice nie dają rady i nie był totalnie wypalony. W tym fachu wypalenie zawodowe jest błyskawiczne. Ludzie rezygnują, bo obojętnieją lub nie potrafią unieść nieszczęścia, z którym się zmagają. Zawód pracownika socjalnego to zajęcie wysokiego ryzyka i wielkiej odpowiedzialności. Powinniśmy pracowników socjalnych świetnie kształcić i chuchać na nich.
Jak daleko może państwo ingerować w los dziecka?
O tym powinniśmy rozmawiać bez ideologicznego zacietrzewienia. Wicedyrektor ośrodka pomocy społecznej w Będzinie, który nie pracował tam w tym traumatycznym dla całego miasta czasie, mówi, że cokolwiek by się robiło, jakkolwiek by się ingerowało w życie rodziny, to i tak przetrwają najsilniejsi. Przyznam, że to stwierdzenie mocno mną wstrząsnęło.
Czyli?
Czyli, że urzędnik powiedział, że są ludzie, którym już raczej nie można pomóc. Są skazani.
Na co? Na patologię?
Im system nie może pomóc, że ich problemy są nierozwiązywalne. Tylko jak to zmierzyć? Pracownicy socjalni zostawiali awiza w drzwiach rodziców Szymona. Nikt im nie otworzył. Czy to jest granica pomagalności?
Szkoła, lekarz, też mają swoje granice pomagalności.
Lekarz zauważa, że dziecko ma na ciele ślady, siniaki albo ma wyrwaną rączkę ze stawu. Od razu powinien sprawę zgłosić na policję albo do opieki społecznej.
Zgłasza?
Teraz ma taki obowiązek. Załóżmy, że zgłasza. W gminie, na policji, w ośrodku opieki społecznej jest odnotowane, że dziecko było bite przez swoich rodziców. Rodzice się wypierają, ale obiecują poprawę. Lecz bez wysiłku raczej się nie zmienią. Wkracza kurator, rodzicom zaczyna grozić sankcja, na przykład taka, że dziecko zostanie im odebrane, i wtedy... rodzina się przeprowadza. A informacja o przemocy w tej rodzinie już za nią nie wędruje. Ludzie z pomocy społecznej mówią, że czasem próbują gonić podopiecznych. Zwykle nieskutecznie. Bywa, że pogoń trwa do momentu, kiedy dziecko staje się nastolatkiem i wchodzi w konflikt z prawem. Bardzo współczujemy skrzywdzonym małym dzieciom, ale już 17-letni byk, który ukradł, pobił, nie chodzi do szkoły i pokazuje środkowy palec, nie budzi dobrych uczuć. Nie chcemy wiedzieć, że ten 17-latek jeszcze niedawno był małym sponiewieranym chłopczykiem. Chcemy tylko, żeby ktoś coś z nim zrobił, żeby go gdzieś zabrano, zamknięto, żeby nie przeszkadzał. Ten system monitorowania sprawiłby, że byłoby wiadomo, że rodzina jest wrażliwa i potrzebuje wsparcia, mimo że tego nie chce. Chyba że stoimy na stanowisku, że bez względu na okoliczności rodzice wiedzą najlepiej, jak wychowywać dzieci.
Bo mój dom to moja twierdza?
Jestem reporterką i nie chcę stawiać diagnoz społeczno-politycznych. Kiedy słyszę, że rodzina jest najważniejsza, to się z tym zgadzam. Dziecko powinno wzrastać w rodzinie, tęskni za rodzicem niezależnie od tego, jakim był draniem. Dziecko nieobecnego rodzica czuje się opuszczone do końca życia. Z drugiej strony to najbliżsi najczęściej i najboleśniej krzywdzą dzieci. Gdzieś pomiędzy tymi dwoma stwierdzeniami jest miejsce na skutecznie działanie instytucji.
Wiesz co? W marcu 2010 r. miał się urodzić mój młodszy syn. Czekaliśmy na nowe życie, na dziecko, na nowego człowieka w rodzinie. Wtedy przeczytałam, że znaleziono ciało dwuletniego chłopca i że nikt go nie szuka. Nikt. Nikt się nie zgłosił. Żadna mama, tata, babcia, dziadek, ciocia, wujek, żaden sąsiad nie zauważył, że nie ma dziecka. Chciałam zrozumieć, jak to możliwe, że można doprowadzić do śmierci dziecka, zostawić je w stawie i żyć z tym, jak gdyby nic się nie stało. Potem prokuratura ujawniła przyczynę śmierci i to, że chłopiec umierał trzy dni. Ktoś mi wtedy powiedział, że ten chłopczyk był męczennikiem. Jeśli by tak było, to jego śmierć musiałaby mieć jakikolwiek sens, po coś to wszystko musiało się zdarzyć. Wątpię w to.
Kiedy policjanci prosili o pomoc, uruchomili się ludzie w całej Polsce.
Na policję zgłaszali się dziadkowie, którzy od dawna nie widzieli swoich wnuków, ludzie, którzy zaobserwowali kiedyś dziecko sąsiadów samotnie chodzące po ulicy czy też słyszeli, jak sąsiedzi znęcają się nad swoimi dziećmi.
Ile było tych zgłoszeń?
Kilkaset.
Szymon miał babcię i dziadka.
Jedna babcia go kochała, dziadek nigdy go nie widział.
Nie zauważyła, kiedy zniknął?
Mama chłopca mówiła, że Szymuś jest u dziadka w Mysłowicach, że tam ma dom, ogród.
A dziadek w Mysłowicach pytał?
Pytał, mówiła, że u babci w Będzinie, że chory, że dostaje zastrzyki.
I tak przez dwa lata?
Hm.
Daleko do Mysłowic z Będzina?
Mniej więcej 20 km. Jeżdżą autobusy miejskie. To jest Górnośląski Okręg Przemysłowy, z miasta do miasta jeździsz tramwajem. Może trzeba się raz przesiąść. Te miasta przeżywały wielki przemysłowy i urbanistyczny wzlot, potem upadek.
A teraz?
Podnoszą się z kolan w różnym tempie. Akurat Będzin podnosi się wolniej. Policjanci z Cieszyna, którzy pomylili drogę i do Będzina jechali przez graniczącą z Sosnowcem dzielnicę Środulę, mieli wrażenie, że można by tam kręcić filmy wojenne. Wciąż stoją tam zaniedbane stuletnie domy z nieokreślonym prawem własności. Powrót do Będzina był dla mnie powrotem w rodzinne strony. Urodziłam się w Sosnowcu, siedem kilometrów od ulicy, na której mieszkał Szymon.
Dziadkowie wiedzieli, że wnuczek nie żyje?
Nie wiem. Myślę, że ludzie wypierają różne złe rzeczy. Albo nie są w stanie ich unieść, albo są tchórzliwi, albo i tak by nie wiedzieli, co z tym zrobić.
Byłaś w tym domu, w którym mieszkał Szymon z rodziną?
Tam mieszkają już zupełnie inni ludzie. Wielu z nich musiało mieć zwykłe poczucie winy. Byłyśmy razem z Magdą Wdowicz-Wierzbowską, fotografką, na klatce schodowej, na podwórku. Zobacz, jaka jest odległość pomiędzy balkonem rodziny Szymona a balkonem sąsiadów. Można zobaczyć, czy ktoś pije herbatę czy kawę. Czy mogli nie zauważyć, co tam się dzieje? Kiedy policja zatrzymała Beatę i Jarosława, ludzie z ulicy domagali się szubienicy dla dzieciobójców. Ale wcześniej nie chcieli się wtrącać. Rodzice Szymona mówili „dzień dobry”, płacili czynsz, córeczki miały zaplecione warkoczyki, wszystkie dzieci ładnie ubrane. Ciało syna też ładnie ubrali. W najlepsze ubranka. I te ubranka były sprawdzane przez policję, jaka partia, gdzie zostały wyprodukowane, kto sprzedawał, kto je kupił, w jakim sklepie. Te ubrania „powiedziały”, skąd był chłopczyk.
W co był ubrany?
Brązowe rajstopki, spodnie bojówki, buty ze sklepu 5.10.15, czerwoną kurteczkę. W zasadzie same dobre marki. To charakterystyczne: myślimy, że skoro dziecko jest dobrze ubrane, to znaczy, że jest zadbane, otoczone opieką, jest mu dobrze. Z akt sprawy wynika, że to ojciec ubierał, nakazał matce naszykować najlepsze ubrania.
Policjanci na Śląsku chodzili od domu do domu, sprawdzali, czy są wszystkie dwulatki płci męskiej. Byli u rodziny Szymona, u Beaty i Jarosława?
Sąd tego nie rozstrzygnął. Policjant, który sprawdzał ten rejon, twierdzi, że był. Oskarżeni – że go nie było. Oczywiście taki system sprawdzania musi być dziurawy.
To był dzielnicowy z Będzina?
Tak, dzielnicowy. Rozmawiałam z policjantami, którzy prowadzili tę sprawę. Spodziewałam się cynicznego podejścia. Okazało się, że to ciągle w nich siedzi. Przez dwa lata śledztwo ani na chwilę się nie zatrzymało. Za to w sieci pojawiały się obrzydliwe, ordynarne komentarze, że psy tylko żebrzą o pomoc. Bardzo dużo pomyj wylało się na policjantów. Sprawa Szymona z Będzina w pewnym momencie zazębiła się ze sprawą Madzi z Sosnowca. Zresztą mama Szymona siedzi w tym samym więzieniu, w którym mama Madzi. Ma teraz 45 lat.
Rozmawiałaś z nią?
Adwokaci stwierdzili, że rozmowa nie jest na rękę klientom. Zresztą kiedy zajęłam się tą sprawą, i mama, i tata Szymona mieli już opracowane i wyuczone strategie obrony. Słuchałam tego w sądzie. Każde z nich mówiło, że to partner jest winny. W areszcie pękła ich wzajemna umowa na okoliczność kontaktu z policją. Przestali się wspierać. Przyznam, że bałam się swoich reakcji, siebie się bałam. Nie chciałam słuchać, jak mama mówi, że strasznie złym człowiekiem jest jej partner. Zostawiła dla niego małe dzieci, miała z nim trójkę. Na początku broniła go jak lwica.
Może była bezradna?
Policjanci powiedzieli mi, że to osoba, której się nie zapamiętuje. Zobacz, tu są zdjęcia z rozprawy sądowej. To ona, ma figurę dziewczynki. Do partnera pisała, że dopiero w więzieniu udało jej się przybrać na wadze. Sąsiedzi mówili, że wyglądała na permanentnie spiętą. Kiedy rozmawiałam z obrońcami z urzędu Beaty, miłymi ludźmi z bielskiej kancelarii, powiedzieli mi, że do oceny takich rodzin trzeba przyłożyć inne standardy. Najpierw mnie to wkurzyło, a potem zastanowiło. Jakich rodzin? Jakie standardy? Kto jest „taką” rodziną, a kto nie? Jak bardzo muszę nie wiedzieć, czego potrzebuje dziecko i jak bardzo muszę nie potrafić mu tego dać, żeby ktoś przykładał do mnie „inne standardy”?
Sama przyjęłaś inne standardy, opisując tę rodzinę.
Ja chciałam zrozumieć to, co się stało. Ale dla mnie to, co zrobili, jest jednoznaczne. Zabili dziecko.
No, ale przecież nie chcieli.
Tego nie wiemy do końca. Wiemy natomiast, że zezwalali nawzajem na przemoc wobec swoich dzieci. Na zewnątrz pokazywali swoją czułą stronę. Zobacz, to jest Jarosław w sądzie. Normalny pan. Przystojny nawet. W urzędzie, w którym pracował, panie się w nim podkochiwały. Beata też się w nim zakochała.
I dla niego zostawiła piątkę swoich dzieci w Mysłowicach.
Może trzeba popatrzeć na tę historię jak na historię miłości, poszukiwania szczęścia. Ta kobieta miała nadzieję, że jakoś to będzie.
Tłumaczysz ją?
Nie, próbuję zrozumieć jej postępowanie. Wie, że facet jest atrakcyjny i że powinna się dla niego postarać. Chce być szczęśliwa. Akurat dzieci w tym momencie są kulą u nogi.
Piątka.
Piątka. Pewnie myśli, że dzieci nie mieszkają tak strasznie daleko, że są dziadek i babcia i jakoś to będzie. Jest parafia obok, jest szkoła, są sąsiedzi, jest ojciec, co prawda obrażony, ale jednak ojciec. Dzięki temu dzieci są jeszcze w systemie rodzinnym. Ale potem dom dziadków odwiedza kurator. Być może ktoś pojechał do Będzina, do Beaty, a ona powiedziała, że trudno jej często przyjeżdżać do dzieci. I tyle. Rodzeństwo zostaje rozdzielone i umieszczone w różnych domach dziecka.
Może dla nich lepiej?
Lepiej? Nie sądzę. Zastanawiałam się, czy tę sytuację można było skleić, kiedy przyszła mama Szymona zakochała się w Jarosławie. Nikt palcem nie kiwnął, żeby to zrobić. Kiedy rozmawiałam z proboszczem, mówił, że bardzo współczuł dzieciom, które nie były otoczone opieką, które zostawiła matka. No, ale co można było zrobić. Sąsiedzi też mówili: „Co można było zrobić, jak matka odeszła?”. A zdesperowany dziadek nie dał rady, umierała mu żona. Nie było nikogo, kto by próbował tę rodzinę ratować, pomógł dzieciom nadrobić zaległości w szkole, zawiózł do świetlicy terapeutycznej, zaczął negocjacje z matką. Teraz przepisy nakazują dołożenie wszelkich starań. Dom dziecka ma być ostatecznością. Wtedy najlepiej znaleźć rodzinę zastępczą i zacząć pracę z rodzicami biologicznymi. Tylko że wciąż brakuje kandydatów na rodziców zastępczych.
Niedawno byłam z synem w przychodni na szczepieniu. Na krzesełku siedział mniej więcej 9-letni chłopiec. Wystraszony. Obok pijany, a w zasadzie nawalony ojciec. Pielęgniarka powiedziała, że nie zaszczepi dziecka, bo ojciec jest pijany. Widać było, że chłopiec potwornie wstydzi się za ojca. Wyprowadził tatę i wyszli. Dowiedziałam się, że chłopiec ma nie dziewięć, tylko 12 lat, że już kolejny raz przyprowadził go pijany ojciec i że zaraz zabiorą go z takiej rodziny, bo przecież nie jest zaszczepiony, nie zawsze zdąży na autobus do szkoły, a matka jest obłożnie chora. To jest wciąż najłatwiejsze rozwiązanie. Wysłanie ojca na terapię, świetlica i pomoc pedagogiczna dla dziecka wymagają większego zachodu, a efektów może nie być.
Jak poradziły sobie starsze dzieci Beaty?
Wszyscy są już dorośli. Chłopcy nie odwiedzają matki w więzieniu, chyba nie wybaczyli jej, że ich zostawiła. Trójka starszych dziewczyn pierwszy raz ma nad nią kontrolę. To one decydują, kiedy odwiedzą mamę w więzieniu. Już nie muszą na nią czekać.
Dlaczego rodzice znęcali się nad Szymonem?
Nie siedzę w ich głowach. Nie wiem. Był wcześniakiem. Miał prawie dwa lata, wyglądał na mniej. Był płaczliwy i niezaradny. Nie potrafił korzystać z nocnika. Irytował rodziców.
Wiadomo, kto go zabił?
Rodzice oskarżali się nawzajem. Nie możemy jednak powiedzieć, że całe życie tego chłopczyka było pasmem cierpień. Miał babcię, która go kochała. Myślę, że wzięcie odpowiedzialności za dziecko jest czymś najtrudniejszym i najważniejszym, co mi się w życiu zdarzyło. To jest wielkie wyzwanie i codzienny sprawdzian z człowieczeństwa. Przy okazji to bardzo ciężka praca. Tak ja to czuję. Ale żyjemy w świecie, w którym macierzyństwo ze wszystkimi tego konsekwencjami nie jest oczywistością. Być może wielu ludzi nie wie, co to znaczy być rodzicem i jak nim być. Może niektórzy, gdyby mieli świadomość, że to jest zobowiązanie na całe życie, odstąpiliby od tego pomysłu? Tego, że trzeba przytulać dziecko bez względu na okoliczności i że przemoc zostawia w małym człowieku nieodwracalne skutki, wielu ludzi po prostu nie wie. Beata i Jarosław nie wiedzieli. Trudno mi jest zakładać ich złą wolę.
Bili, popychali, szarpali. Dorosły człowiek ma świadomość konsekwencji.
Jarosław musiał mieć problemy z agresją. Mimo interwencji policji, które się zdarzały, gdy był związany z poprzednią kobietą, były one lekceważone, bo taki był wtedy system. Gdyby monitorowano losy dzieci, byłoby wiadomo, że ten człowiek jest skłonny do przemocy i być może potrzebuje pomocy albo terapii.
I wyobrażasz sobie, że godzi się na terapię?
Był bardzo dumny ze swoich dzieci i gdyby miał perspektywę, że je straci, to może by się poddał terapii. Beata była podporządkowana Jarkowi, miała, jak sądzę, bardzo niskie poczucie własnej wartości.
Była dzieckiem adoptowanym.
Adoptowano ją, kiedy miała rok. Z listów, które Beata pisała do Jarka w więzieniu, kiedy już wiedziała, że ją zdradził, że całą winę chce zrzucić na nią, wynika, jak strasznie niepewną osobą była, nie umiała się mu przeciwstawić. Jeśli dziecko płacze, to trzeba je uciszyć, bo przeszkadza i denerwuje.
Ale jak umiera dziecko, to płacze.
Szymon nie płakał.
Ojciec płacze, o tym mówię.
Płacze, bo jest problem i jest mu przykro. Trudno pozostać obojętnym, kiedy masz martwe ciało dziecka w domu. Ta historia, poczynając od dzieciństwa Beaty i Jarka, pokazuje po kolei słabe punkty naszego systemu opiekuńczego i jest też gorzką diagnozą naszego społecznego funkcjonowania. W dodatku ta historia się nie kończy, bo przecież są jeszcze dwie małe siostry Szymona.
Są u rodziny zastępczej.
Kolejnej. Od momentu aresztowania rodziców przewinęły się przez cztery miejsca zamieszkania. Są szykowane do adopcji, choć babcia chciała się nimi zająć.
Ale babcia nie zauważyła zniknięcia Szymona.
Ta babcia, która, jak sądzę, akceptowała agresję swojego syna – bo był też agresywny w stosunku do niej – ale kochała wnuki. Kochała, jak potrafiła. Nie robiła im krzywdy.
A dziadek w Mysłowicach?
Sam wymaga opieki. Beata za kilka lat będzie mogła się starać o przedterminowe zwolnienie, bo bardzo dobrze się zachowuje. Pewnie przeszła szkołę, wie, co zrobiła źle. Zastanawiam się, czy powinno dać się jej szansę bycia matką dla dwóch małoletnich dziewczynek. Kręcisz głową. Pomyśl, że ona je kocha. I tak całe życie będą się musiały mierzyć z tym, co się wydarzyło, że mają matkę, która współuczestniczyła w pozbawianiu życia ich brata.
„Tatuś uderzył braciszka w brzuch”.
Tak powiedziała mała Joasia, siostra Szymona, do pani z rodziny zastępczej.
Płakałaś?
Dużo mnie ta książka kosztowała. Nie lubię się nad sobą rozczulać. Denerwuje mnie czułostkowość w tekstach dziennikarskich. Uważam, że praca, którą wykonuję, ma opisać sytuację, postawić pytania i być początkiem zmiany na lepsze. Przepraszam za naiwność.
Ja czytałam i płakałam.
Siedziałam w czytelni akt w sądzie w Katowicach. Czytałam te akta i przestawałam widzieć litery. Zlewały się. Rodzice nie potrafili opisać życia swojego synka, jaki był, co lubił, jak niewiele się w tym życiu wydarzyło, ale ostatnie trzy dni tego życia opisali ze szczegółami, bardzo dokładnie. Środa, czwartek, piątek, sobota rano. W sobotę rano umarł. Wierz mi, że opisałam to bardzo oględnie.
Oszczędziłaś nas.
Tak, oszczędziłam.
I tak jest strasznie.
Nie odstraszaj czytelników.
Zaczyna się od pomelo z Biedronki.
Szymon w środę zjadł egzotyczny owoc. Biedronka jest na tej samej ulicy, na której mieszkała rodzina chłopca. Jarosław był przekonany, że dziecko zatruło się owocem, więc zarządził wodę z solą, którą podał dziecku. Raz, drugi, po to, żeby zwymiotowało.
Przecież wcześniej uderzył w brzuszek.
Nie dopuszczali myśli, że to od uderzeń chłopiec jęczy. Za bardziej prawdopodobne uznali zatrucie owocem.
Popękały wnętrzności.
Tak. Chłopiec umarł tak jak Grzegorz Przemyk zamordowany przez milicjantów w 1983 r. Zapalenie otrzewnej, śmierć. Jeden z policjantów z Śląska liczył odległość, jaka dzieliła dom rodziców Szymona od szpitala – 400 metrów. Mogli wziąć go na ręce i zanieść na ostry dyżur. Bali się, że ktoś ich posądzi o przemoc. Zdawali sobie sprawę, że tak może być, bo już raz, kiedy trafili do szpitala z dzieckiem, byli pytani przez lekarza, czy je biją.
Nie przyznali się.
Nie. Gdyby lekarz zgłosił swoje podejrzenia na policję, gdyby rodzice wiedzieli, że mogą ponieść konsekwencje... Może informacja dotarłaby do opieki społecznej, może ci rodzice trafiliby na terapię, na warsztaty, może ktoś by im powiedział, co robić, kiedy są tacy wk...ni na dzieci, co robić, żeby nie bić, nie urwać głowy swojemu dziecku, kiedy tak bardzo cię denerwuje. Są przecież bardzo proste techniki pracowania nad swoim emocjami. Sama je wykorzystuję.
Jak?
Wycofuję się. Wychodzę z pokoju. Odpuszczam. Rozmawiałam z wychowawczynią mojego starszego syna i ona mówi, że nie wie o stuprocentowo skutecznych metodach wychowawczych oprócz czułości i uwagi. To jest dokładnie to, co można by radzić wszystkim rodzicom. Niby oczywistość, ale wielu rodziców nie przytula.
Czy po tym wszystkim system ochrony dzieci się zmienił?
Zapytałam o to jednego policjanta i odpowiedział mi tak: wie pani, jak się okazało, że to wydarzyło się Będzinie, w tym powiecie, to wszystkie inne powiaty odetchnęły, że to nie u nich.