Sukces władz w Madrycie jest tymczasowy. Jeśli nie chcą rozpadu kraju, muszą zacząć rozmawiać o jego gruntownej reformie. Zaplanowane na 1 października referendum niepodległościowe w Katalonii prawdopodobnie nie odbędzie się w takiej formie, jak planowały władze w Barcelonie. Nie oznacza to jednak, że dadzą one za wygraną.
W minionym tygodniu miało miejsce kilka ważnych wydarzeń w związku z plebiscytem. W środę kataloński parlament, w którym nieznaczną większość mają zwolennicy secesji, przyjął ustawę o przeprowadzeniu referendum 1 października, zaś kilka godzin później, zgodnie z przewidywaniami, rząd w Madrycie zwrócił się do sądu konstytucyjnego z wnioskiem o zbadanie zgodności tej ustawy z konstytucją.
– To coś, na co rząd i sądy nie mogą pozwolić. Nie będzie referendum o samostanowieniu, ponieważ to odebrałoby pozostałym Hiszpanom prawo do decydowania o ich przyszłości – oświadczył premier Mariano Rajoy. Również zgodnie z przewidywaniami sąd konstytucyjny zawiesił ustawę o referendum do czasu rozpatrzenia sprawy, czego zapewne przed końcem września nie zrobi. Dodatkowo hiszpańska prokuratura zamierza oskarżyć członków katalońskiego rządu i parlamentu zaangażowanych w przygotowywanie plebiscytu o nadużycie władzy, nieposłuszeństwo i sprzeniewierzenie publicznych pieniędzy. – Naszą odpowiedzią na tsunami pozwów będzie tsunami demokracji – oświadczył Carles Puigdemont, szef autonomicznego rządu Katalonii, i zapowiedział, że referendum odbędzie się mimo wszystko. W praktyce jednak odbyć się może co najwyżej niewiążący plebiscyt podobny do tego z listopada 2014 r. Wtedy referendum na temat przyszłego statusu Katalonii zostało zablokowane przez hiszpański sąd konstytucyjny, wobec czego władze w Barcelonie nazwały je konsultacjami społecznymi, ale odbiło się to na frekwencji, która wyniosła niespełna 40 proc.
– To jest zwycięstwo Madrytu, ale tymczasowe. Sprawa absolutnie nie jest zakończona, a jeśli po 1 października relacje się gwałtownie pogorszą, Madryt będzie miał duży problem – mówi nam dr Andrew Dowling, ekspert od współczesnej polityki hiszpańskiej i katalońskiej z uniwersytetu w Cardiff.
Kłopot jednak w tym, że tak się zapewne stanie, bo Barcelona i Madryt od pewnego czasu coraz bardziej zmierzają w stronę konfrontacji. Kataloński rząd ostatnio niezmiennie powtarza, że czas na rozmowy o zwiększeniu autonomii był kilka lat temu, a teraz jedyną opcją jest secesja. I pomimo zawieszenia przez sąd ustawy o referendum podtrzymuje stanowisko, że w przypadku zwycięstwa zwolenników niepodległości zostanie ona proklamowana w ciągu 48 godzin. – Trzeba rozdzielić retorykę polityczną od politycznej rzeczywistości. To, co mówi rząd kataloński, jest polityczną retoryką i mimo wszystko nadal jest możliwe znalezienie rozwiązania. Mogłoby nim być np. przekształcenie Hiszpanii w państwo federalne. Ale Madryt musi zmierzyć się z rzeczywistością, bo do tej pory nawet nie dopuszczał myśli, że Katalończycy mogą posunąć się tak daleko, i nie robił nic – wyjaśnia Andrew Dowling.
Na to, że jakieś rozwiązanie jest możliwe, wskazują też badania opinii publicznej. Kataloński rząd zachowuje się, jakby wynik głosowania był przesądzony na korzyść niepodległości, ale w sondażach liczba zwolenników i przeciwników oderwania się od Hiszpanii jest wyrównana, a nawet lekką przewagę mają ci drudzy. Takie wyniki mogłyby zachęcić Madryt do podjęcia ryzyka, by pozwolić na referendum i liczyć na wygraną, która zakończy na dobre sprawę secesji. Tak zrobił rząd brytyjski w stosunku do Szkocji. – W Hiszpanii to niemożliwe, bo istnieje tam zbyt silne poczucie integralności terytorialnej. Nie tylko zresztą w Hiszpanii, tak samo jest we Francji, w Niemczech czy we Włoszech. Mało który rząd zgadza się na referendum w sprawie secesji części terytorium, jak Wielka Brytania w przypadku Szkocji czy Kanada w sprawie Quebecu. Niemniej Madryt musi coś zrobić, bo teraz zwolennicy secesji Katalonii nie mają 50-procentowego poparcia, ale jeśli pozostanie bierny, za kilka lat większość będzie za niepodległością – twierdzi dr Dowling.