Po tym, gdy państwa południowoamerykańskie zakwestionowały legalność paszportów, które docierały do okupowanej Polski, placówka RP w Bernie i polski rząd w Londynie walczyły o ich ponowne uznanie.
Maj 1943 r. Dogasa powstanie w getcie. Wkrótce Warszawa zostanie ogłoszona przez niemieckich okupantów miastem „judenrein”, odżydzonym. W rzeczywistości poza obracaną w pył dzielnicą wciąż będzie się ukrywać około 30 tys. Żydów. Łowieni przez Niemców, narażeni na donosy szmalcowników Żydzi desperacko szukają szansy na przeżycie.
W tym czasie do Polski wciąż docierają ze Szwajcarii latynoamerykańskie paszporty, które załatwiała siatka kierowana przez grupę dyplomatów z polskim posłem w Bernie Aleksandrem Ładosiem na czele i szefa jednej z ortodoksyjnych organizacji żydowskich Israela Chaima Eissa. Przytłaczająca większość ich posiadaczy od dawna nie żyje. Wkrótce dokumenty, przejęte przez Gestapo, najpewniej na poczcie przy Zamenhofa, trafiają do drugiego obiegu. Jedna z tez zakłada, że gestapowcy postanawiają na nich zarobić. Inna – że chcą wywabić z kryjówek pozostałych przy życiu Żydów.
Grunt, że najpierw w Hotelu Royal przy Chmielnej, a potem w Hotelu Polskim przy Długiej powstaje coś w rodzaju eksterytorialnej placówki, gdzie za bycie Żydem nie obowiązuje automatyczna kara śmierci. Za odpowiednią sumę pieniędzy można tam podszyć się pod osobę, na którą w Szwajcarii wystawiono paszport Paragwaju bądź innego państwa latynoamerykańskiego. Po krótkim okresie internowania Żydzi udający obywateli tych krajów mieliby trafić do okupowanej Francji do obozu dla internowanych w Vittel lub do niemieckiego Bergen-Belsen.
Afera Hotelu Polskiego należy do najlepiej opisanych i udokumentowanych epizodów akcji paszportowej. Na potrzeby tego tekstu korzystaliśmy m.in. z książek Agnieszki Haskiej „»Jestem Żydem, chcę wejść«. Hotel Polski w Warszawie, 1943” i Abrahama Shulmana „The Case of Hotel Polski. An Account of One of the Most Enigmatic Episodes of World War II”, a także wspomnień Żydów, którzy przeszli przez Długą 29. Z tych ostatnich przebija się obraz makabrycznego dylematu. Zgłosić się po paszport, co wiązałoby się z daniem wiary Niemcom, czy w skrajnie niesprzyjających warunkach liczyć na wejście Armii Czerwonej ze świadomością, że front sowiecko-niemiecki stoi dopiero pod Charkowem.
Hotel Polski przy ul. Długiej 29 / Dziennik Gazeta Prawna
Część tych, którzy uwierzyli w ratunek, odbierała nawet swoje dzieci, wcześniej oddane do katolickich sierocińców.
Jedna z tez zakłada, że gestapowcy chcą na paszportach zarobić
Z drugiej zaś strony żydowski działacz komunistyczny Józef Barski zwracał uwagę w swoich wspomnieniach, że to „niewiarygodne, aby po straszliwej likwidacji getta hitlerowcy wypuścili za granicę świadków swych masowych zbrodni”. A jednak, przy całej racjonalności tego argumentu, nawet Barski wystarał się w Hotelu Polskim o tzw. certyfikat palestyński (w większości były one załatwiane nie przez grupę Ładosia, tylko innymi kanałami). Tańszy niż paszporty latynoamerykańskie, czasem nawet wydawany za darmo, bo uznawany za najmniej pewny. Choć ostatecznie makabryczny paradoks sprawił, że to posiadacze certyfikatów potwierdzających prawo emigracji do brytyjskiej Palestyny mieli największe szanse na przeżycie wojny.
Technicznie sprzedażą paszportów zajmowało się dwóch żydowskich konfidentów Gestapo – Leon Skosowski (zlikwidowany przez AK w listopadzie 1943 r.) i Adam Żurawin (na honduraskim paszporcie trafił z rodziną do Vittel). Według relacji paszport dla rodziny kosztował 30–500 tys. zł (znacznie silniejszy niż dziś dolar był wówczas warty ok. 100 zł). Jak piszą cytowani przez Shulmana Żydzi, zdarzało się, że bogatych zmuszano, by płacili za papiery biedniejszych. „Nikt nikogo nie pytał o metrykę urodzenia” – wspominał Symcha Motyl, który potem trafił do Bergen-Belsen. Wszyscy musieli się nauczyć nowych danych osobowych. Shulman szacuje, że przez hotel mogło się przewinąć nawet 5 tys. osób. Haska redukuje te dane o połowę. Dokumenty sugerują, że to ona jest bliższa prawdy.
Internowani w dawnym sanatorium w Vittel, choć mieszkają za drutem kolczastym i są pilnowani przez hitlerowców, w oczekiwaniu na wymianę czują się relatywnie bezpieczni. „Z Vittel przychodziły listy szczegółowo opisujące, jak gładko przebiegła ich podróż, że mieszkają teraz w hotelach i są dobrze karmieni” – wspominał Dawid Klin cytowany w pracy Shulmana. Jedna z przetrzymywanych pisze, że „w Vittel poczuła smak wolności po raz pierwszy od lat trzech”. To poczucie okaże się jednak złudne.
Latem 1943 r. następuje bowiem krach. Latynoamerykańskie stolice dowiadują się, że ich konsulowie nielegalnie wystawiają Żydom paszporty i cofają ich uznanie. Żydzi z Vittel i Bergen-Belsen nie są już Niemcom potrzebni, bo nie da się ich wymienić. Z listu, jaki na adres konsula w Bernie Konstantego Rokickiego wysłał w grudniu 1943 r. jego odpowiednik z Nikaragui, wynika, że na wystawiającego paragwajskie paszporty Rudolfa Hüglego doniósł jego kolega, konsul generalny Paragwaju w Zurychu nazwiskiem Meyer, ponieważ chciał kosztem jego kariery awansować na placówkę w szwajcarskiej stolicy. Dysponujemy jego kopią.
„Jak przypuszczam, po przeprowadzce do Berna Pan Meyer będzie miał życzenie wejść w skład naszego Korpusu (konsularnego – red.). Chciałbym zaproponować, by nie przyjmować doń Pana Meyera, a zamiast tego podjąć rezolucję na ten temat podczas pełnego spotkania konsulów, czyli po wojnie, aby odnieść się do życzenia Pana Meyera w sposób negatywny” – pisał Nikaraguańczyk, postulując objęcie donosiciela bojkotem towarzyskim.
Polska dyplomacja i placówka w Bernie rozpoczynają wyścig z czasem. „Proszę Pana Ministra o energiczną interwencję u wszystkich odnośnych rządów i Unii Panamerykańskiej celem uzyskania możliwie rychło instrukcji dla poselstw reprezentujących interesy państw alianckich w Berlinie, by wszystkie takie paszporty, jako wystawione wyłącznie w celach humanitarnych dla ratowania ludzi od pewnej śmierci i nienakładające na zainteresowane rządy po wojnie żadnych zobowiązań, uznano na czas wojny za ważne” – pisał 19 grudnia 1943 r. poseł Ładoś do szefa polskiego MSZ.
Ładoś interweniował też u szefa szwajcarskiej dyplomacji Marcela Pilet-Golaza. Relacja Pilet-Golaza pokazuje skalę zaangażowania polskiego poselstwa w Bernie w walce o uznanie paszportów południowoamerykańskich.
Po kilku miesiącach „odnośne rządy” uznały Żydów za swoich obywateli. Było jednak za późno. Przeżyła jedynie część posiadaczy certyfikatów pozwalających na emigrację do Palestyny. Poza nimi przetrwali przeważnie ci, którym udało się ukryć lub zbiec z transportów do niemieckich obozów zakłady. Hillel Seidman schronił się w piecu na terenie Vittel. Nathan Eck i Adam Żurawin uciekli z pociągu. Według Ecka wyzwolenia doczekała za to część posiadaczy paszportów przetrzymywanych w mniejszych obozach z Liebenau i Tittmoning.
Po wojnie wielu autorów wprost określało aferę Hotelu Polskiego mianem prowokacji Gestapo mającej na celu podstępne wywabienie z kryjówek i wymordowanie pozostałych przy życiu Żydów. Wydaje się jednak – i ku tej tezie skłania się także Haska – że było inaczej. Świadczy o tym choćby fakt, że przeżyli głównie posiadacze promes palestyńskich, których autentyczności w latach 1943–1944 nikt nie zakwestionował. Takie promesy w większości trafiały do getta nie przez Szwajcarię, lecz innymi kanałami.