Tata mówił, że „Bóg dał dzieci, to da i na dzieci”. Ale to straszne słowa, prawdziwe w niektórych przypadkach. Posiadanie wielu dzieci to odpowiedzialność, a większości rodzin wielodzietnych tej odpowiedzialności brakuje
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna



Ile was było?
Dzieci?
Tak.
Dziewięcioro. Jestem najstarsza. Rodzice mieli konflikt serologiczny. Wiedzieli o tym i wiedzieli, że każde dziecko może mieć wady lub może zostać poronione. A jednak decydowali się na kolejne dzieci. I to były ich świadome decyzje. Mam wielki szacunek do mamy, bo to było jej ciało. Kiedyś spytałam mamę o antykoncepcję, a ona odpowiedziała, że antykoncepcja to trucie kobiety. I trudno nie przyznać jej racji, bo w tamtych czasach tabletki były przecież inne. Poza tym tata powtarzał: „Bóg dał dzieci, to da i na dzieci”.
Straszne słowa.
Mój dziadek Paweł też tak mówił. Bo na wsi, skąd pochodził tata i gdzie we wszystkich rodzinach było dużo dzieci, tak się właśnie mówiło. A słowa straszne, bo prawdziwe tylko w niektórych przypadkach. Dzieci się rodzą, bo się rodzą, a niektórzy rodzice po prostu się nimi nie interesują, nie rozumieją, że to jest odpowiedzialność i zobowiązanie. Nasza rodzina należała do mniejszości, bo u nas ta wielodzietność była konsekwencją wielkiej miłości rodziców i ich wielkiej wiary.
Pani ma tylko córkę.
Już dorosłą. I nie dążyłam nigdy do tego, by mieć więcej dzieci. Mam kuzynkę wychowaną w rodzinie wielodzietnej, która w ogóle nie chce słyszeć o tym, żeby mieć swoje dzieci. Twierdzi, że przepracowała swoje macierzyństwo, kiedy była jeszcze w rodzinnym domu, kiedy zajmowała się młodszym rodzeństwem.
Pani też?
W pewnym sensie też. Co nie znaczy, że ona nie kocha rodzeństwa, że ja nie kocham swojego. Jednak sądzę, że przez to, iż byłam najstarsza, tak naprawdę nie uważałam siebie za dziecko, za kogoś z rodzeństwa.
A za kogo?
Mogłabym to ująć w taki sposób – za trzeciego rodzica. Kogoś, kto jest odpowiedzialny za młodsze rodzeństwo, kogoś, kto się tym rodzeństwem opiekuje, karmi, odprowadza do szkoły, do przedszkola, odrabia lekcje.
Rodzice tego od pani wymagali?
To było oczywiste. W rodzinach wielodzietnych tak jest przyjęte, że starsi opiekują się młodszymi. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że chyba nigdy nie pozwoliłam sobie na beztroską zabawę i że zawsze myślałam o młodszym rodzeństwie, a nie o sobie. Kiedyś spotkaliśmy się z inną rodziną wielodzietną. Podeszła do mnie dziewczyna i mówi: „Ty jesteś najstarsza? I co, jeszcze nie zwiałaś? Bo ja zwiałam, jak miałam 18 lat, i to było najlepsze, co dla siebie zrobiłam”.
Dlaczego pani nie zwiała?
Nie przypominam sobie, bym miała taką myśl. Nie miałam ochoty zwiewać od rodziny. Kochałam swoją rodzinę. Być może jedynak nie zrozumie tego, co mówię. Przecież większość dzieci myśli przede wszystkim o sobie, o swoim rozwoju, swoich lekcjach, zajęciach.
Narzeka pani.
Nie, tłumaczę, jak to jest poukładane i że nie jest to dobry układ, kiedy dziecko musi być odpowiedzialne za innych, prawie tak jak dorosły. Potrafię docenić walory życia w takiej rodzinie. To mała społeczność, zbiór ludzi o bardzo różnych charakterach, jedni się lubią bardziej, inni mniej, są zależności. Myślę, że dzięki temu wchodziliśmy w dorosłość przygotowani na to, co nas może spotkać w różnych relacjach społecznych. Poza tym my jednak wszyscy mieliśmy poczucie więzi, nie tylko rodzinnych. Myślę, że cała nasza dziewiątka to ludzie, którzy robią coś ciekawego. Moje rodzeństwo mi się podoba. Nas łączyło to, że wszyscy byliśmy utalentowani, nie tylko muzycznie. Rodzice dali nam przestrzeń do wyrażania siebie. Gdyby nas ktoś zobaczył na próbie przed koncertem, toby się złapał za głowę. Pamiętam, że kiedyś taki menedżer belgijski przyszedł na próbę i od razu zaczął wątpić w powodzenie koncertu. Przychodzi koncert i wszystko idzie jak w zegarku. I nie ma znaczenia, czy gramy dla królowej Fabioli, w pałacu czy w domu dziecka. Każdy koncert jest tak samo ważny, każda publiczność wymaga szacunku. A graliśmy wszystko, od muzyki dawnej przez sakralną, klasyczną po współczesną. Wszystko, i to z dużą łatwością. I większości nauczyliśmy się w domu, a nie w szkołach muzycznych.
Ojciec panią zapytał, czy gdyby jemu i mamie coś się stało, to...
Czy oddałabym dzieci do domu dziecka? Odpowiedziałam, że bym nie oddała. Miałam wtedy 17 lat, najmłodsza Marysia miała rok. Nie wiem, co by było, czy miałabym siłę na wychowanie ośmiorga dzieci, czy umiałabym na nie zarobić, zapewnić im normalne życie, rozwój, nie wiem. Straszne pytanie.
Od najmłodszej siostry jest pani starsza o 16 lat.
W zasadzie mogłabym być jej matką. Kiedy woziłam ją w wózku, to niektórzy wytykali mnie palcami, szeptali, że wpadłam albo jestem dziwką. Nie przejmowałam się, bo to ani do mnie, ani o mnie. A nawet gdybym była młodą matką, to nie widziałabym powodu, dla którego miałabym się tłumaczyć. Zresztą wytykali tylko ci, którzy nie wiedzieli, że jestem z wielodzietnej rodziny.
Pamięta pani, jak rodziły się kolejne dzieci?
Myślę, że w życiu rodziców wielką rolę odegrało to, że byli ludźmi wierzącymi. Zresztą sprawdziłam, bo z genealogiem przygotowałam drzewo naszego rodu, i proszę sobie wyobrazić, że do XVII w. wstecz w naszej rodzinie byli tylko ludzie wyznania rzymskokatolickiego. To ciekawe, bo przecież na Podkarpaciu naprawdę nietrudno było o pomieszanie krwi. Pamiętam, że kiedy urodziło się siódme dziecko, nie wytrzymałam. Dałam mamie do zrozumienia, że to jest ponad moje siły. Mama wtedy jasno powiedziała, że to jest sprawa pomiędzy nią a tatusiem. Nie odezwałam się więcej na ten temat. Kiedy urodziła się Justynka, miałam siedem lat. Pamiętam, że była śliczna jak laleczka i też malutka i drobniutka jak laleczka. Myślę, że po jej urodzeniu stałam się w pewnym sensie dorosła.
Co pani mówi?
Dokładnie wiem, co mówię. Myślę, że właśnie wtedy poczułam się odpowiedzialna za rodzeństwo. Porządkowałam archiwum – a jest to wielkie archiwum, bo dotyczy całej mojej rodziny, a ja gromadzę je od 30 lat. Pomagała mi segregować zdjęcia koleżanka, która w pewnym momencie mówi: „Agata, do siódmego roku życia wyglądasz jak dziecko, a od siódmego na tych zdjęciach to ja już dziecka nie widzę. Oczy masz takie poważne...”.
Urodzenie Justynki tak panią zmieniło?
Nie tylko. Pamiętam, że kiedy skończyłam siedem lat, tatuś nie pozwolił mi już wchodzić sobie na kolana.
Bo?
Nie rozumiałam tego. Powiedział, że nie mogę wchodzić na kolana, bo jestem już duża. I wtedy myślałam, że coś strasznego jest w byciu dużą, skoro innym wolno włazić tacie na kolana, a mnie nie. Zastanawiałam się, co złego zrobiłam. Przypatrywałam się, jak młodsi się bawią, i czułam smutek. Teraz wiem, że tata uważał – i pewnie to wyniósł ze swojego rodzinnego domu – że siedem lat to moment wyjścia z wczesnego dzieciństwa, że tak należy postępować. Było coś takiego, że do siódmego roku życia dzieci w naszej rodzinie przebywały pod kuratelą mamy, a potem tata przejmował pieczę, np. nad edukacją. Uwielbiał z nami robić dyktanda rytmiczne, melodyczne, intonacyjne. Bycie rodzicem to jest najtrudniejsza rzecz na świecie.
Jedna z moich córek ma niewiele ponad siedem lat.
I jest małą dziewczynką, prawda?
A pani mówi o swojej dorosłości.
Poczuciu odpowiedzialności raczej. To coś takiego, że nie można się bawić spokojnie na podwórku, bo trzeba pilnować rodzeństwo, swoje smarkatki. Czasami mówiłam do koleżanki: „Popilnuj mi smarkatek, to się chwilę pobawię”. Ona pilnowała, ja niby się bawiłam. Niby, bo cały czas myślałam: „Mnie z nimi nie ma, a jak się coś stanie, to jak się rodzicom wytłumaczę?”, i leciałam do nich.
Smarkatki? Tak pani na nie mówiła?
Smarkatki, bo gile z nosów leciały i trzeba było wycierać. Poza tym smarkatka to prawie surykatka, takie małe, fajne stworzenie, co tak szybko się rusza. Wie pani, zapamiętałam strach, jaki czułam, kiedy miałam obciąć paznokcie maleństwu. Moja siostrzyczka drapała się po buźce – niemowlaczki tak czasem robią. Bałam się, że ją skaleczę. Nie umiałam tak operować nożyczkami jak teraz.
Mama kazała obcinać pani paznokcie niemowlakowi?
Nie sądzę, nie pamiętam nawet. Myślę, że zobaczyłam, że sobie drapie policzki, więc pomyślałam o obcinaniu. Mówię to pani, by wytłumaczyć, na czym polegała ta moja odpowiedzialność za rodzeństwo. Pewnie zwykle robiła to mama. Moim obowiązkiem, jeśli mamy nie było w domu, było przebrać dziecko, umyć, posmarować pupkę. Dziecko musiało być zadbane. Jednak to mama głównie zajmowała się dziećmi. Ona była wspaniałą mamą. Wspaniałą. W dodatku pedantką.
Pani przestrzega przed wielodzietnością.
Bo wielodzietność to odpowiedzialność, a większości rodzin wielodzietnych tej odpowiedzialności brakuje.
Teraz jest boom dzietności.
Myślę, że głównym powodem jest to, że za urodzenie dziecka dostaje się pieniądze. Ale to nie tylko o pieniądze chodzi – choć oczywiście rodzice, którzy decydują się na większą liczbę dzieci, powinni umieć liczyć i kalkulować, czy ich zwyczajnie na to stać. Doskonale wiem, ile kosztuje wychowanie i porządne wykształcenie jednego dziecka. Moja córka studiowała w Brukseli i Madrycie. Pewnie bym ze trzy domy zbudowała za pieniądze na jej edukację. Myślę też, że trzeba się urodzić do tego, żeby wielokrotnie rodzić, mieć do tego siły. Zresztą nie wystarczy urodzić. Trzeba się jeszcze zajmować, mieć czas dla dzieci. Rozpoznać zdolności i talenty.
Steczkowscy się zajmowali, ale mieli jeszcze Agatkę.
Jako trzeciego rodzica. Nie oceniam tego, stwierdzam fakt. Nigdy nie mieliśmy opiekunek. Raz tylko rodzice zatrudnili niańkę, kiedy byłam jeszcze mała, a Jacuś miał rok. Okazało się, że szarpała Jacusia. Sąsiedzi to zauważyli. Mama opowiadała, że tata strasznie się zdenerwował i że to była jedna z nielicznych sytuacji, kiedy krzyczał. Później nie mieliśmy nikogo do pomocy. Oczywiście czasem mama prosiła o coś sąsiadki, trzy siostry Zygo. To było jeszcze w Rzeszowie, mogłam mieć pięć, może sześć lat. Do dzisiaj się z nimi przyjaźnimy. Byliśmy zadbani. Naprawdę to był wspaniały dom. Jeździliśmy na Zachód, na koncerty w czasie głębokiej komuny. Mieliśmy superciuchy, walkmany, perfumy. Zawsze mieliśmy też swoje instrumenty.
No, ale de facto pracowaliście na to od małego.
Tak, to była praca. I to ciężka. Dwie szkoły – powszechna i muzyczna, ćwiczenie w domu i koncerty. Ale ta praca bardzo nad rozwijała i przygotowała nas do dorosłego życia. Muzyka nikt nie zastąpi – albo umiesz grać, albo nie. Jak nie umiesz, to ucz się, człowieku. Grasz nierówno – ćwicz. A my graliśmy Mozarta, Bacha, Lutosławskiego. Kiedyś pokazałam koleżance, muzykowi, nasz program i usłyszałam: „Agata, nie gadaj, że wyście to śpiewali i grali, przecież to jest strasznie trudne!”. A za co wygrywaliśmy festiwale w całej Europie?
Kiedy zdała sobie pani sprawę, że to praca?
Kiedy zaczęliśmy jeździć na koncerty i rodzice kupili nam wszystkim adidasy. Takie, jakie w Polsce były tylko w pewexie. Kupili nie dlatego, że nie mieliśmy butów, tylko dlatego, że były takie super, że na nie zapracowaliśmy. Mama trzymała pieniądze, rządziła. Oczywiście czasem nie starczało. Zdarzyło się rodzicom pożyczać pieniądze, ale szybko zwracali. Tatuś zmarł bez długów. Do dziś nie mogę spać w innej pościeli niż wykrochmalona, prosto z magla, bo w naszym domu zawsze taka była. Nasza rodzina była dawana za wzór, jacy to jesteśmy grzeczni, czyści, nauczeni. Mama była świetnie zorganizowana, co do minuty. Od nas nikt nigdy nie wyszedł głodny, zdarzało się, że mama oddała komuś swój płaszcz czy sweter. Gdyby nie jej charakter, jej pedantyzm, to pewnie byśmy żyli w brudzie i smrodzie, jak wiele rodzin wielodzietnych. I wiem, co mówię, bo niestety większość rodzin wielodzietnych nie umie sprostać wyzwaniom wielodzietności.
Jest opieka społeczna, jest Kościół – te instytucje pomagają takim rodzinom.
Ani państwo, ani Kościół nam nie pomagały. Pamiętam, kiedyś do mieszkania wchodzą jacyś ludzie. My każdy w innym pokoju ćwiczymy na instrumentach, przygotowujemy się do egzaminów. Pytają, czy to jest szkoła muzyczna. Ojciec mówi, że dom rodziny Steczkowskich. A oni, że przyszli zobaczyć, jak żyjemy, jak sobie radzimy, bo mogą przyznać nam jakieś pieniądze przysługujące rodzinom wielodzietnym. Chodzą, oglądają, do łazienki, do kuchni. Po czym mówią, że nic nam nie brakuje, że wszystko jest, nawet w nadmiarze. A tato: „Gdybyśmy nadużywali alkoholu, to pieniądze od was by się znalazły. Ale my państwa nie prosiliśmy o pomoc, dziękujemy. Proszę więcej do nas nie przychodzić”. No cyrk jakiś. Tak samo Kościół. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy wielodzietną rodziną, bo przecież graliśmy również w kościołach, tatę wszyscy znali. Nawet w stanie wojennym żadnych darów nie dostaliśmy. Moi rodzice nie tylko nie mogli liczyć na pomoc Kościoła; oni wiedzieli, że Kościół im nigdy tej pomocy nie udzieli.
Mówi pani o zemście Kościoła za to, że pani ojciec postanowił wystąpić ze stanu duchownego.
Moi rodzice zawsze byli dumnymi góralami. I promienieli od miłości. Byli wielkimi przyjaciółmi, jedno za drugiego życie by oddało. On był charyzmatycznym mężem i ojcem, tak jak wcześniej był charyzmatycznym księdzem.
Ale wy, dzieci, o tym nie wiedziałyście.
Nie, dowiedziałam się, dopiero kiedy miałam 14 lat. Na ulicy, od obcej osoby. Wróciłam do domu, zapytałam mamę, czy to prawda, że jestem dzieckiem księdza, a mama powiedziała, że jestem dzieckiem miłości. Kiedy tato był księdzem, to na jego msze przyjeżdżali ludzie z wielu wiosek, czasem nawet z innych powiatów. Chcieli posłuchać jego kazań i tego, jak śpiewa. Kiedy zakładał chóry, wszyscy chcieli w tych chórach śpiewać, od małego do dużego. Słyszałam, że jak śpiewał falsetem, do C trzykreślnego, to ludziom nogi się uginały. Kiedy został maestro, to był charyzmatycznym maestro. Kiedy został mężem, to też charyzmatycznym, ojcem również.
Kościół go wyklął.
Tata zrobił coś, co się Kościołowi nie podobało. Wielu kolegów księży się od niego odwróciło. Kilku z tą przyjaźnią się nie obnosiło. W czasach PRL bezpieka próbowała przeciągnąć tatę na swoją stronę. Byłam w IPN, tata podawał tym panom swoje nazwisko i milczał, nic nie mogli od niego wyciągnąć na temat Kościoła. Kiedy umarł, Kościół chciał, by to był cichy pogrzeb. No, niestety przyjechało ze trzy tysiące osób. Ksiądz proboszcz nie chciał się zgodzić, by trzech księży, którzy byli chórzystami taty, prowadziło mszę. Wykazali się siłą i nieustępliwością i mszę poprowadzili. Ale kazanie już wygłosił proboszcz i słowa o moim tacie nie powiedział. Nie wystarczyło, że 32 lata czekał, by Kościół pozwolił mu wziąć ślub z mamą. Wcześniej prosił o to samego papieża Jana Pawła II, osobiście wręczył mu list, w którym była prośba o zgodę na ten ślub. Niestety, do dziś nie wiadomo, kto to blokował. Mogę tylko przypuszczać, bo zgoda przyszła dopiero wtedy, kiedy jeden z arcybiskupów zmarł. To naprawdę nie świadczy o sile Kościoła. Widocznie mieli swoje powody, by tak postępować.
Mówiła pani o charyzmie ojca. Myśli pani, że czuł powołanie?
Pyta pani o księżowskie powołanie? On był wychowany na księdza. Jego babcia tego chciała, mama też. Tata pochodził z małej wioski, a darło go gdzieś do góry, do duchowości, gdzie on miał ją znaleźć. Gdzie chłopczyk ze wsi mógł szukać czegoś nieprzyziemnego, no gdzie? Był wrażliwy na muzykę, na piękno, kompletnie nie pasował do otoczenia. Nie nadawał się do ziemi, do roli. Studia teologiczne to była dla niego jedyna droga. Potem się okazało, że to nie jego miejsce, że potrzebuje miłości, potrzebuje mojej mamy, dzieci i duchowości, którą zawsze znajdował w muzyce. I zanim zada pani następne pytanie, od razu powiem: mama nie uwiodła księdza. Znali się i kochali platonicznie przez wiele lat. Byli sobie przeznaczeni. Nie byłam dzieckiem przypadku, byłam i jestem dzieckiem miłości. A o tym, że tata był księdzem, wiedzieli wszyscy. Wszyscy. Gdyby tata był cichutkim byłym księdzem, który założył rodzinę, to dla Kościoła nie byłoby takiego problemu. Niestety, on był znany i uwielbiany. Tacie po prostu w życiu wszystko się udało, bo robił to, co chciał, to, co kochał. Nie kłamał, nie walczył.
Tak was wychowywał?
Myśli pani, że dzieci trzeba wychowywać? Nie sądzę. Dzieciom trzeba dawać wzorce.
Pani – tak jak ojciec – prowadzi chóry.
Tata w 1997 r. powiedział: „Agata jest liderem w tej rodzinie”. Moi rodzice kreowali swoje życie, nie szli utartą ścieżką. Byli bezkompromisowi. Myślę, że właśnie tę bezkompromisowość po nich odziedziczyłam.
Prowadziła pani chór w Poznaniu wcześniej prowadzony przez Wojciecha Kroloppa, skazanego za pedofilię.
I uważam, że to, co się stało w Poznaniu, to, na co przyzwalali rodzice i nauczyciele... Byłam tam trzy lata. Próbowałam w pewnym sensie ratować dzieci, tych molestowanych chłopców, rozbić ten układ wzajemnych zależności, i zostałam znienawidzona do tego stopnia, że i mnie próbowano oskarżyć o pedofilię. Wygrałam proces o zniesławienie. Wszyscy mnie przepraszali. A zresztą nie chcę więcej o tym mówić. Wie pani, doświadczyłam w życiu wielu rzeczy, ale siłę wyniosłam z domu.
Pani rodzeństwo zgodziło się na to, by opowiedziała pani w książce historię rodziny?
Opowiadam ją ze swojej perspektywy. Jestem rodzinną archiwistką. Przez 30 lat zbierałam wszystko to, co dotyczy naszego rodu, nagrywałam ludzi, którzy mieli na temat naszej rodziny wiedzę. A ja czułam potrzebę, żeby to opisać. Nikogo nie pytałam o zdanie, bo przecież dziewięciu kompozytorów nie tworzy jednego dzieła.
Myślę, że teraz głównym powodem urodzenia dziecka jest to, że dostaje się za to pieniądze. Ale to nie tylko o pieniądze chodzi – choć oczywiście rodzice, którzy decydują się na większą liczbę dzieci, powinni umieć liczyć i kalkulować, czy ich zwyczajnie na to stać. Trzeba się jeszcze zajmować, mieć czas dla dzieci