Opublikowane przed weekendem założenia do zmiany ustawy o służbie zagranicznej są mniej radykalne niż pierwotne pomysły. Najciekawsze jest jednak to, co „pod dywanem”. Długofalowo bowiem Prawo i Sprawiedliwość, przewietrzając MSZ, dąży do stopniowego wprowadzania do dyplomacji jak największej liczby ludzi młodych, ukształtowanych już za jego rządów. Służba zagraniczna – czyli pracownicy MSZ, służb dyplomatycznej i konsularnej – ma być silniej nasycona zwolennikami „dobrej zmiany”.
Samo uzasadnienie potrzeby zmiany zasad funkcjonowania pracowników MSZ, dyplomatów i pracowników służby konsularnej jest przekonujące. Autorzy projektu piszą o „niejasnych kryteriach kariery i awansu w służbie zagranicznej, uznaniowości i braku jasnych ustawowych wskazówek dla kształtowania indywidualnej ścieżki kariery”, „nepotyzmie, kumoterstwie, źle pojętej solidarności grupowej”, „niskim profesjonalizmie kadr, niedostatecznie rozwiniętej i nienakierowanej na osiąganie celów kulturze pracy i braku odpowiedzialności, sprawiającym często, że polskie placówki zagraniczne przypominają nadal »skanseny PRL«, tak z zewnątrz, jak i w sposobie działania”. W uzasadnieniu czytamy też, że „brakuje jasnych, ustawowych reguł dotyczących obecności służb specjalnych w służbie zagranicznej”.
To diagnoza godna opozycji, choć jako osoba odpowiedzialna za projekt jest wymieniona wiceminister Renata Szczęch (wiemy jednak, że nad projektem pracował zespół pod nadzorem innego wiceministra Jana Dziedziczaka). Chyba każdy dyplomata może jednak godzinami przytaczać dowody na słuszność tej diagnozy. Choćby o wiceministrze, który nie rozumiejąc któregoś z fragmentów szyfrogramu, zadzwonił do ambasady w jednym z państw i zaczął odczytywać treść przez nieszyfrowany telefon.
Wszystkie wymienione grzechy sprowadzały znaczną część dnia roboczego statystycznego pracownika MSZ do walki z kolegami z pokoju obok o – mówiąc metaforycznie – dostęp do kserokopiarki i ucha przełożonego. Rozgrywanie wielopiętrowych intryg bywało równie ważne, co dbanie o polskie interesy narodowe w relacjach z zagranicą.
Autorzy projektu zapowiadają m.in. uzależnienie otrzymywania kolejnych stopni dyplomatycznych od określonych w rozporządzeniu wymagań dotyczących stażu, oceny dotychczasowej pracy w MSZ i kwalifikacji. Resort ma mieć prawo do zatrudniania pracowników do wykonywania konkretnych projektów, na krótsze okresy, co ma ułatwić sięganie po fachowców z rynku w sytuacjach nadzwyczajnych.
MSZ chce też wprowadzić zasadę, że na wykonywanie zadań służby zagranicznej przez funkcjonariuszy służb specjalnych każdorazowo musi wydać zgodę kierownik resortu. Dotychczas, zwłaszcza na gorzej zorganizowanych placówkach, zdarzało się, że faktyczną kontrolę nad ich pracami przejmowali ci, którzy ze względu na specyfikę swojej działalności byli najlepiej zorganizowani – czyli właśnie przedstawiciele służb. Korzystając z bezczynności cywilnych kolegów, zdobywali wpływ na działania pionu politycznego placówek. Ogon zaczynał kręcić psem. Sytuację ułatwiał brak jasnych wytycznych MSZ dla konkretnych placówek. To zresztą ponadpartyjna „tradycja”, sięgająca w resorcie czasów Radosława Sikorskiego. Prowadząca albo do samowoli szefów placówek, albo do zgadywania oczekiwań Warszawy, albo wreszcie do pogrążania się w marazmie.
Najbardziej medialną zmianą będzie automatyczne zwolnienie z pracy każdego przedstawiciela służby zagranicznej, który przed 3 1 l ipca 199 0 r . „pracował bądź pełnił służbę albo był współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa w rozumieniu tzw. ustawy lustracyjnej”. – Chcielibyśmy stworzyć możliwość odejścia z tego resortu starej kadrze, która jest już obecna naprawdę w minimalnym procencie – mówił niedawno minister Witold Waszczykowski. Linia, zgodnie z którą po 2 7 l atach istnienia odnowionej Rzeczypospolitej o jej interesy w relacjach ze światem nie powinni dbać ludzie mający cokolwiek wspólnego z komunistycznymi służbami, jest zrozumiała. Z grubsza chodzi o to, żeby w MSZ nie było już dyplomatów takich jak Tomasz Turowski, którego wywiad PRL umieścił u watykańskich jezuitów jako tzw. nielegała, a który jeszcze do 201 1 r . pełnił funkcję kierownika działu politycznego Ambasady RP w... Moskwie.
Założenia ustawowe mówią też o półrocznym okresie przejściowym, w którym zostanie dokonany kompleksowy przegląd kadry MSZ. To z jednej strony odpowiedź na pretensje Jarosława Kaczyńskiego, że Waszczykowski zbyt wolno przeprowadza zmiany kadrowe (opinie o czystce w MSZ są przesądzone). A z drugiej strony znacznie złagodzona wersja przewijającego się wcześniej pomysłu, by w automatyczny sposób wyrzucać ze służby także osoby, które kończyły słynny MGIMO, czyli Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Międzynarodowych.
Podejście do „mgimoszników” powinno być zindywidualizowane. Po pierwsze, nie była to jedyna sowiecko-rosyjska uczelnia, którą kończyli Polacy. Po drugie, również po upadku ZSRR wielu interesujących się Wschodem studentów kierunków politologicznych i internacjologicznych odbywało staże na MGIMO. Trudno ich wszystkich a priori uznać za „szpionów”. MGIMO kończył choćby Adam Kobieracki, który jako pierwszy Polak w latach 2003–2007 pełnił funkcję zastępcy sekretarza generalnego NATO. Aby Kobieracki mógł zasiąść na takim stołku, jego życiorys został dogłębnie prześwietlony – i to nie tylko przez polski kontrwywiad. Być może „mgimosznikom” warto się szczególnie przyjrzeć. Ale nie trzeba wszystkich wyrzucać na bruk.
Kompleksowy przegląd kadr ma doprowadzić do przetasowań w strukturze MSZ. Docelowo jednak PiS ma znacznie ambitniejszy projekt. W partii powszechna jest opinia, że w resorcie panuje ideowa nierównowaga, a przewagę mają w nim ludzie poprzednich ekip rządzących. Dlatego ministerstwo chce szerzej otworzyć drzwi przed nowym narybkiem. 1 lutego zajęcia na Akademii Dyplomatycznej (kurs trwa rok) rozpoczęło 31 aplikantów, dwukrotnie więcej niż w poprzednich latach. Po kolejnych naborach ta liczba może jeszcze wzrosnąć. Resort dyplomacji ma wziąć kurs na prawo.
Zdarzało się, że faktyczną kontrolę nad pracami placówek przejmowali przedstawiciele służb.