Prawdziwego przyjaciela poznasz wtedy, gdy zostanie premierem. Historia imperiów finansowych, jakie rosną wokół Viktora Orbána, może służyć za ilustrację tego wariantu starego przysłowia. Niegdyś szef węgierskiego rządu miał jednego, bardzo zamożnego druha. Odkąd przestali trzymać sztamę, Orbán zrozumiał, że majętnych przyjaciół trzeba mieć wielu. W ostateczności można ich w tym bogaceniu się wesprzeć.
Gdyby zjechać z obwodnicy Budapesztu trasą M1 w kierunku zachodnim, wystarczy kwadrans, żeby szosą 811 dojechać do rodzinnego miasteczka Viktora Orbána i jego weekendowej siedziby – liczącego niecałe 2 tys. mieszkańców Felcsut. Do niedawna była to miejscowość, jakich na Węgrzech zatrzęsienie: jedno przedszkole, jeden dom starców, maleńkie muzeum, siatka najdalej 30 ulic rozpięta wzdłuż łagodnych łuków przelotowej szosy, skupiska szarych, najwyżej jednopiętrowych domów mieszkalnych, luźno rozrzucone przy asfalcie dróg.
Jeszcze zanim jednak wjedziemy między te budynki, z oddali zobaczymy piętrzącą się wysoko ponad Felcsut warownię: to stadion Pancho Arena. Obiekt obliczony na niemal 4 tys. widzów to oczko w głowie Viktora Orbána. To tu premier wpada czasem pograć w gałę, obejrzeć mecz ulubionej drużyny albo po prostu posiedzieć z finansowym geniuszem, którego dziełem jest Pancho Arena: burmistrzem Felcsut Lajosem Meszarosem.
Centralny bank wsparcia prezesa
Geniuszem własnoręcznie stworzonym, można by dodać. W 2001 r. Meszaros – prywatnie kolega premiera ze szkolnej ławy – założył wraz z żoną firemkę o niezbyt wyszukanej nazwie Meszaros ez Meszaros, M&M. Przedsiębiorstwo zajmowało się instalacjami grzewczymi i budowlanką, miejscowi wspominają też coś o jednoosobowym warsztacie samochodowym. Interesy, jak to w niewielkiej miejscowości, z pewnym trudem zamykały się tuż ponad kreską. Aż nadszedł rok 2010.
W zorganizowanych tego pamiętnego roku wyborach samorządowych Meszaros wystartował do fotela burmistrza Felcsut. Przyjaciel Orbána zażarcie rywalizował z niezależnym kandydatem do ostatniego dnia kampanii – i przegrał o włos. Jak do dziś wytyka opozycja, zdominowana przez lokalny odprysk Fideszu rada miejska miała wówczas przegłosować poprawkę do lokalnego prawa wyborczego, która pozwoliła zwycięzcę zdyskwalifikować. W powtórzonym głosowaniu Meszaros wygrał w cuglach.
I to był początek epoki świetności Felcsut – i samego Meszarosa, rzecz jasna. W tym samym czasie Fidesz wygrał wybory powszechne, a Viktor Orbán wrócił do kancelarii szefa rządu. Interesy M&M ruszyły z kopyta: w 2010 r. firma miała w przeliczeniu jakieś 12,5 mln zł obrotów i niemal zero zysków, błyskawicznie zaczęła się jednak rozwijać. Nic dziwnego, przedsiębiorstwo świeżo upieczonego burmistrza zostało głównym wykonawcą budowy stadionu, połączenia kolejowego z Budapesztem, szkółki piłkarskiej klubu Videoton (której prezesem został wkrótce nie kto inny jak Lajos Meszaros) oraz wielu innych kontraktów budowlanych w okolicy, napędzanych pieniędzmi z budżetu i Unii Europejskiej. Burmistrz został właścicielem m.in. sieci hotelów oraz rozległej farmy świń pod Felcsut (subsydiowanej rządowymi środkami na kwotę 7,4 mln forintów, ok. 200 tys. zł). Według tygodnika „HVG” farma dostarcza mięso wieprzowe węgierskim supermarketom. Jest też wyłącznym dzierżawcą w sumie około tysiąca hektarów państwowej ziemi w okolicach miasteczka, z czego większość w pobliskiej wiosce Kajaszo.
Te niepełne siedem lat katapultowało Meszarosa do biznesowej elity kraju: burmistrz znalazł się w pierwszej dwudziestce najbogatszych Węgrów, a media rozpisują się – na poważnie lub z przekąsem, w zależności od politycznej opcji – o jego finansowym talencie. Sam Meszaros otwarcie przyznaje, że „sprzyjał mu dobry Bóg” oraz – oczywiście – nie mniej łaskawy szef rządu. Teoretycznie, jako funkcjonariusz bądź co bądź publiczny, Meszaros powinien ujawniać posiadany majątek. Jednak gdy dziennikarka śledcza jednego z portali Katalin Erdelyi chciała zobaczyć zeznania majątkowe polityka – odmówiono jej. Po dłuższej batalii księgowi wreszcie opublikowali dokumenty: Meszaros przyznawał się do posiadania gotówki wartej jakieś 300 tys. zł, ponad 5,5 mln zł oszczędności w banku, przeszło dwukrotnie tyle rocznej dywidendy z rozmaitych posiadanych przedsiębiorstw i – skromnie, jak na ten gabaryt biznesmena – audi „piątki” z 2008 r.
I w ogóle skromnie, jak na jednego z najbogatszych Węgrów, prawda? No cóż, biorąc pod uwagę, że opozycyjne media doliczyły się co najmniej kilkunastu milionów złotych, których burmistrz w swoim zeznaniu nie ujawnił – a także fakt, że wyliczenia te pochodzą sprzed ponad dwóch lat, można by majątek Meszarosów pomnożyć co najmniej kilkakrotnie.
Ale burmistrz Felcsut zaledwie otwiera listę polityków, którzy u boku premiera – i jak twierdzą politycy opozycji, analitycy i dziennikarze, z jego cichym błogosławieństwem – budowali swoje imperia. W połowie ubiegłego roku okazało się, że szef węgierskiego banku centralnego Gyorgy Matolcsy wyprowadził z zarządzanej przez siebie instytucji niemal miliard dolarów – przerzucając tę kwotę na konta kilku fundacji, założonych z misją walki z finansowym analfabetyzmem Węgrów. Tak odpowiedzialne zadanie Matolcsy uprzednio powierzył członkom bliższej i dalszej rodziny oraz gronu osobistych przyjaciół. – Mamy tu dosłownie do czynienia z dokumentami łączącymi bank centralny z wątpliwymi wypłatami dla osób związanych z jego szefem – kwitowała w komentarzu dla agencji Bloomberg ekspertka brukselskiego instytutu Teneo Intelligence Otilia Dhand. – Nawet jak na standardy Europy Wschodniej to dalece wykracza poza kapitalizm kolesiów – dorzucała.
Formalnie pieniądze szły na stypendia oraz wydawanie książek Matolcsyego (a także o nim), ale adresaci przelewów otwarcie kupowali za nie również luksusowe nieruchomości i dzieła sztuki. Na liście beneficjentów jest m.in. biznesmen Tamas Szemerey – prywatnie kuzyn Matolcsyego. Interesujący krąg przepływów finansowych tworzy bank NHB Novekedesi Hitel Bank Zrt., do którego poprzez jedną z fundacji trafiło w 2014 r. co najmniej 90 mln dol. Dzięki temu instytucja ta mogła czterokrotnie zwiększyć swoją bazę depozytową. Już w następnym roku bank sfinansował transakcję przejęcia jednej z lokalnych fabryk mebli przez przedsiębiorstwo należące do syna szefa banku centralnego. Na warunkach, których bank nie chciał ujawniać. – Instytucyjny nonsens – kwitował to Jozsef Peter Martin z lokalnego oddziału Transparency International. – W tym wszystkim chodzi o wynagrodzenie ludzi bliskich rządowi i kierownictwu banku centralnego – nie ukrywał.
Na gruzach wielkiej przyjaźni
– Wybory w 2018 r. będą zależeć od tego, w jakim stopniu nasze pomysły, ideologia, gospodarcze i społeczne myślenie będą akceptowane przez Węgrów – komentował były poseł i... pracownik jednej z fundacji, Csaba Lentner. – To jest bitwa i Matolcsy bierze w niej udział – ucinał.
Ale chyba nie tylko o to chodzi, w grę może wchodzić też osobista – do pewnego stopnia również polityczna – trauma. Przez dekady jednym z najbliższych współpracowników Orbána był Lajos Simicska, kumpel jeszcze z czasów studenckich. Sojusz był prywatno-polityczny, bo poza przyjaźnią Simicska – już wówczas robiący karierę biznesową, która miała ostatecznie przynieść mu fortunę szacowaną na grubo ponad miliard dolarów – został szefem węgierskich służb podatkowych (w czasie pierwszej kadencji Orbána u władzy, w latach 1998–99).
Orbán i Simicska trzymali sztamę również wtedy, kiedy Fidesz wracał do władzy w 2010 r. Utrzymujący wokół siebie klimat tajemnicy (żadnych zdjęć, żadnych wywiadów, żadnych komentarzy) biznesmen wprzęgł wówczas swoje przemysłowe, a zwłaszcza medialne imperium w służbę nowej ekipy. Agencje reklamowe należące do miliardera dostawały kontrakty na kampanie społeczne, firmy rolnicze wzięły kilkadziesiąt milionów euro subsydiów, budowlana firma Kozgep – jeden z filarów biznesowego imperium Simicski – zawierała wyjątkowo opłacalne umowy z władzami na szczeblu centralnym i samorządowym. Nazwisko ministra rozwoju narodowego Tamasa Fellegiego do czasu jego dymisji wymieniano jednym tchem z nazwiskami głównych udziałowców Kozgepu.
Drogi kolegów jednak stopniowo się rozchodziły, aż dwa lata temu coś pękło: dziennikarze z należących do miliardera mediów gremialnie, niemal jednego dnia, ogłosili swoje przejście do redakcji organizacyjnie znacznie bliższych rządowi, a ich były już pryncypał nagle uaktywnił się w mediach, sugerując, że wiele wie o „finansowej kuchni” rządzącej partii i jest gotów dzielić się tą wiedzą. O co poszło – do dziś nie wiadomo. Jedni twierdzą, że o wpływy miliardera w rządzie: trudno powiedzieć, czy to Simicska był „biznesmenem Orbána”, czy też Orbán był „premierem Simicski”. Dla innych kluczem do zrozumienia sporu była przyjaźń premiera z Władimirem Putinem, Simicska jest znany raczej z antyrosyjskich poglądów.
Pewne jest za to, że nagle Orbán został w sporej mierze odcięty od finansowego zaplecza. A wedle budapeszteńskich politologów prawie dekada w opozycji miała przekonać węgierskiego przywódcę, że biznesowe odwody mają strategiczne znaczenie na polu bitwy, o którym wspominał Lentner. Sporą rolę miał w tym zresztą odegrać Laszlo Puch, nazywany „czarodziejem od pieniędzy Fideszu”. Być może jednak jest odwrotnie – Simicska został „odcięty”, gdyż było już kim go zastąpić.
Weterynarz od rozwoju narodowego
Zresztą chętnych na stanowisko „oligarchy Orbána” nie brakuje. Choćby wspólnik Simicski z Kozgepu: Zsolt Nyerges. Nie mniej dyskretny niż ten pierwszy, Nyerges jest z wykształcenia prawnikiem, pochodzi też z tych samych okolic co premier – z miejscowości Szolnok, w której Orbánowie pomieszkiwali krótko po tym, jak przyszły premier skończył studia. Podejrzewa się, że wtedy obaj panowie zawarli, jakże owocną, znajomość.
Attila Mong, znany węgierski dziennikarz śledczy, jest przekonany, że Nyerges zbudował swoją biznesową potęgę na tej znajomości. Pod koniec lat 90., w okresie rządów pierwszego gabinetu Orbána, nazwisko Nyergesa pojawia się w zarządach spółek tuż obok nazwisk menedżerów państwowych przedsiębiorstw. Jakimś cudem firmy rodzinne zakładane w Szolnok zaczęły dostawać imponujące kredyty od państwowych banków na przedsięwzięcia dalekie od kompetencji właścicieli. W grze pojawiły się też nieruchomości – kupowane za relatywnie niewielkie pieniądze, a odsprzedawane znacznie drożej, bez angażowania własnego kapitału, bo transakcje były finansowane przez państwowe banki.
Dziś realne wpływy Nyergesa mogą dorównywać tym, które kiedyś miał Simicska. Choćby dlatego, że następczyni Fellegiego – jak wytykają Wegrzy, „posiadająca wyższe wykształcenie”, co ma w skrócie uzasadniać jej wybór na ministerialne stanowisko – Laszlo Nemeth, mianowała na stanowisko swojego doradcy niejakiego Attilę Nyergesa. Prywatnie: brata Zsolta. Jeżeli w Polsce mamy polityków od obronności z kwalifikacjami aptekarskimi, tak w rozwoju narodowym Węgier doradza pani minister... weterynarz.
Na podobnym schemacie biznesowe księstwo buduje też Istvan Garancsi. Węgrzy znają go przede wszystkim jako właściciela klubu piłkarskiego Videoton: tego samego, którego siedzibą jest Pancho Arena w Felcsut i którego szkółce piłkarskiej przewodzi burmistrz Lajos Meszaros. Orbán zna go przede wszystkim jako towarzysza wspinaczki na jeden z austriackich szczytów Alp w 2009 r. Od czasu tamtej wycieczki Garancsi w nie mniejszym niż wymienieni wyżej stopniu buduje swój biznes w oparciu o ekipę w Budapeszcie. Przykład? Dokładnie rok temu firma biznesmena przejęła atrakcyjny kompleks nieruchomości Kopaszi Gat w południowej części stołecznej Budy. Na wrzynającym się w wody Dunaju sztucznym cyplu (a właściwie tamie lub falochronie) dotychczasowi portugalscy właściciele zaprojektowali i wybudowali kompleksy rezydencyjne oraz biurowe – park stał się jedną z bardziej ekskluzywnych okolic w Budapeszcie. Remadziaryzacja Kopaszi w wykonaniu Garancsiego miała więc pełne uzasadnienie. Kłopot w tym, że kredytem rzędu 52 mln euro sfinansował ją państwowy Eximbank – a misją tego banku jest... wspieranie eksportu.
Business as usual
A skoro już przy Eximbanku jesteśmy: nie tak dawno kolejny węgierski żurnalista – Andras Decso – opublikował taśmy ilustrujące biznesowo-polityczne dyskusje polityków z zaplecza Orbána, w tym szefa jego gabinetu z prokuratorem generalnym czy grupy biznesmenów omawiających, jak za pośrednictwem Eximbanku wycisnąć stosowne prowizje z porozumienia w sprawie budowy elektrowni nuklearnej w węgierskim Paks.
Eximbank położył też inne zasługi w budowaniu eksportowej potęgi Węgier. Sfinansował więc – kwotą sięgającą zapewne ok. 25 mln euro – transakcje Andy’ego Vajny, niegdysiejszego hollywoodzkiego producenta, którego nazwisko możemy dostrzec w napisach takich blockbusterów, jak „Terminator”, „Rocky” czy „Rambo”. 72-letni dziś Vajna kilka lat temu wrócił na Węgry i stał się jednym z najbliższych sojuszników premiera.
Na co dzień Vajna prowadzi dziś biznes bazujący na kasynach, jednak w kraju przodków, z uwagi na swoje doświadczenia z fabryki marzeń, na początek został komisarzem ds. filmów – szefem państwowej instytucji odpowiadającej za państwową politykę w obszarze kinematografii. Do chwili, w której okazał się znacznie bardziej przydatny: rok temu pod młotek trafiła stacja telewizyjna TV2 – drugi pod względem popularności prywatny kanał na Węgrzech. Wyciągnął po niego ręce Lajos Simicska, wówczas już skonfliktowany z Orbánem. Na takie przejęcie Viktator – jak się ironicznie nazywa Orbána – nie mógł pozwolić. Z odsieczą pospieszył nie kto inny jak Vajna, wsparty kredytem Eximbanku.
Przybysz z Hollywood nie miał sobie zresztą nic do zarzucenia. – Business as usual – komentował kilka miesięcy temu transakcję. – Krajobraz medialny stale się zmienia. Poza tym, otwierasz byle gazetę, a tam na pierwszej stronie krytyka premiera. Gdyby nie było wolności prasy, nie byłoby takich artykułów. Prasa ma tu więcej wolności niż gdziekolwiek indziej w Europie – dorzucał. No cóż, dotychczasowi właściciele mediów widzą to nieco inaczej. – To system qui pro quo. Dostajesz patronat rządu, a potem reinwestujesz to w tworzenie przyjaznych mediów – kwitował anonimowo jeden z nich.
Na bazie takiego modelu być może wyrasta kolejne imperium: kierowany przez Gabora Liszkaya koncern Mediaworks. Pod koniec ubiegłego roku firma przejęła znany niegdyś lewicowy dziennik „Nepszabadsag”. Kilkudziesięcioosobowy zespół dziennika został natychmiast po transakcji zawieszony, następnie większość redakcji wylano, a „resztkę” sprzedano innemu – otwarcie związanemu z obozem rządzącym koncernowi. Zresztą los Mediaworks też nie jest rozstrzygnięty. Firma należała do pewnego austriackiego biznesmena zadłużonego w jednym z węgierskich państwowych banków, co miało być punktem wyjścia do przejęcia. Parę miesięcy po de facto likwidacji „Nepszabadsag” Austriak sprzedał też swoje udziały w Mediaworks firmom związanym z... burmistrzem Meszarosem.
Jeszcze inny scenariusz napisano dla kolejnego medialnego magnata – Zoltana Spedera. To w tej chwili największy jeszcze rodzimy i raczej niechętny rządowi właściciel mediów na Węgrzech. Po tym jak w połowie ubiegłego roku jeden z należących do niego portali – Index.hu – opublikował niekorzystny artykuł o synu premiera, na koncern Spedera nałożono karę, jego dom został przeszukany, a samochód zajęto na poczet potencjalnych kolejnych kar. – To było przesłanie z samych szczytów władzy: możesz być naszym przyjacielem i na tym zyskać. Ale możesz też zostać ukarany – kwitował anonimowo jeden z menedżerów z tamtejszych mediów.
Ręka, która karmi
Trudno się dziwić, uderzenie w rodzinę to zawsze bolesny cios. Tym bardziej jak jest w co bić. A w domu Orbánów nie brak przedsiębiorców: węgierski „Forbes” oszacował stan kont Orbánów łącznie na 22 mln euro.
Weźmy choćby młodszego brata Viktatora, Gyozo. Ten całkiem sprawny przedsiębiorca z branży energetycznej (odnawialne źródła energii) od dwóch lat posiada 26 proc. akcji firmy Gamma Analcont Kft., która w obszarze OZE współdziała z firmą Borsodtech. Ubiegły rok mógł zaliczyć do wyjątkowo udanych: firma uzyskała najpierw ok. 200 tys. euro finansowania ze środków unijnych w styczniu, a potem drugą pulę – 1,5 mln euro – w sierpniu. Finansowanie z UE się zdarza, aczkolwiek w poprzednich latach Gamma Analcont uzyskała w sumie jakieś 200 tys. euro. Co więcej, jak wytykają Gyozo złośliwi, od 2013 r. wszystkie wnioski o dofinansowanie z Unii przechodzą przez kancelarię premiera, co oznacza, że to brat bratu akceptował wniosek.
Gyozo Orbán wydaje się jednak powściągliwy w porównaniu do zięcia premiera. Istvan Tiborcz w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy stał się na Węgrzech wyjątkowo znaną postacią, choć mąż najstarszej z córek Viktatora, Rahel, raczej rzadko pojawia się u boku teścia. Zresztą formalnie panowie są rodziną dopiero od początku ubiegłego roku.
30-letni Tiborcz, z wykształcenia też prawnik, swoją pierwszą firmę założył jeszcze na studiach. W pierwszym roku działalności przyniosła ona raczej skromny dochód: ledwie 10 tys. euro. Za to po 2010 r. fortuna zaczęła jej sprzyjać – kolejne przedsiębiorstwa energicznego prawnika zdobywały państwowe kontrakty, m.in. w latach 2014 i 2015 Tiborcz, poprzez firmę Elios Innovativ, zdobył zamówienia na instalację oświetlenia LED w niektórych węgierskich miastach na łączną kwotę 65 mln euro. Tak się składa, że ratuszami odpowiedzialnymi za te zamówienia rządzą bez wyjątku politycy Fideszu, co z kolei skłoniło Brukselę (projekty były w olbrzymiej większości współfinansowane unijnymi pieniędzmi) do wszczęcia śledztwa w tej sprawie. Tym bardziej usprawiedliwionego, że warunki przetargów były najwyraźniej tak ustawione, żeby wygrała Elios Innovativ. Przykład? Firma ubiegająca się o kontrakt powinna zatrudniać co najmniej 20 pracowników. Chwała Bogu, na koniec 2013 r. Elios zatrudniał dokładnie 21 osób. Pod presją Brukseli część postępowań powtórzono: w olbrzymiej większości jedynym chętnym była ponownie spółka przedsiębiorczego zięcia premiera.
Tiborcz pozbył się udziałów w budzącej takie kontrowersje firmie i przerzucił środki na front zakupów ziemi i nieruchomości. W lipcu ubiegłego roku pojawił się na Bahrajnie, gdzie miał omawiać z tamtejszym ministrem energii potencjalne kontrakty na dostawy ropy. Czy obaj panowie rozmawiali kiedyś przy rodzinnym stole o interesach? – dopytywali węgierscy reporterzy, którzy dopadli Tiborcza na jednej z imprez w Budapeszcie. – Dlaczego mielibyśmy o tym rozmawiać? Zwykle rozmawiamy o sprawach rodzinnych, nic więcej – uciął indagowany. Uf... co za ulga.
– Już jako młody polityk Orbán przekonał się, jak ważne są dobre powiązania z biznesem – twierdzi Andras Decso. – W tamtym czasie postkomunistyczne elity tworzyły sieci niejasnych powiązań biznesowych, finansowały partie polityczne i dominowały w mediach. To była dla Orbána wielka trauma. Teraz to on chce decydować, kiedy zawierane są umowy – kwituje dziennikarz. I nawet tego nie ukrywa: tak jak turecki premier Recep Tayyip Erdogan zbudował wokół siebie siatkę nowych biznesowych elit składających się z niegdysiejszych drobnych przedsiębiorców z Anatolii, tak Orbán otwarcie tworzy „krajową klasę przedsiębiorców”, która ma być „siłą na obszarze rolnictwa i przemysłu”. A że sprzyja ona premierowi? To chyba jasne, że nie kąsa się ręki, która karmi.