Największą przeszkodą w sojuszu Londynu i Waszyngtonu może być ich odmienny stosunek do polityki zagranicznej. Nie do pogodzenia wydaje się zwłaszcza spojrzenie na kontakty z Rosją.
W piątek brytyjska premier Theresa May jako pierwszy zagraniczny polityk zostanie przyjęta w Białym Domu przez Donalda Trumpa. Ale choć obydwoje mówią o ożywieniu bliskich relacji, jakie od dawna łączą Londyn i Waszyngton, nie będzie to takie proste. Oprócz dużej liczby spraw, na które ich przywódcy mają podobne spojrzenie, sporo jest też rozbieżności.
– Podczas spotkania z Donaldem Trumpem będziemy mogli porozmawiać, w jaki sposób możemy budować te specjalne relacje. On już mi powiedział, że chce widzieć w przyszłości silne związki między USA a Wielką Brytanią – mówiła May w rozmowie z BBC.
– Zawsze utrzymywaliśmy specjalne relacje z Wielką Brytanią i to, że pierwszą wizytę składa jej premier, jest tego odzwierciedleniem – oświadczył rzecznik Białego Domu Sean Spicer.
Do ukutego w 1946 r. przez Winstona Churchilla terminu „specjalne relacje”, odwołującego się do związków historyczno-kulturowych, wspólnych interesów politycznych i podobnego spojrzenia na gospodarkę, nawiązywała większość późniejszych przywódców obu państw. Ale te specjalne relacje nie zawsze były tak dobre jak za czasów Churchilla i Franklina Roosevelta, Margaret Thatcher i Ronalda Reagana czy Tony’ego Blaira i George’a W. Busha. Barack Obama też podkreślał znaczenie stosunków z Wielką Brytanią, lecz patrzył na nią jako na część Unii Europejskiej, która zresztą przez dłuższy czas nie była jego głównym polem zainteresowania.
Punkt wyjścia do nowych specjalnych relacji jest dobry. May, podobnie jak inni brytyjscy politycy (nie tylko Nigel Farage), nie odnosili się do zwycięstwa Trumpa tak krytycznie jak wielu przywódców europejskich. On z kolei podczas kampanii i po wyborach chwalił brytyjską decyzję o opuszczeniu UE. Na dodatek fakt, że dopiero zaczynają rządy (May objęła urząd zaledwie latem), też powinien być pewnym ułatwieniem.
Jednak o tym, czy specjalne relacje wyjdą poza deklaracje, zdecydują interesy. Z gospodarczego punktu widzenia podstawą takich relacji mogłaby być dwustronna umowa o wolnym handlu. Brytyjscy politycy zapowiadają, że po wyjściu z UE Londyn będzie miał swobodę w zawieraniu takich umów z całym światem i USA są tu celem numer jeden. Trump jest przeciwnikiem NAFTA czy TPP, ale nie ma nic przeciwko układowi z Wielką Brytanią, bo to nie tam amerykańskie firmy przenoszą produkcję. Problem w tym, że umowę można już negocjować, ale nie może ona wejść w życie, dopóki Londyn jest w UE, czyli jeszcze przez minimum dwa lata.
Na korzyść specjalnych relacji przemawia też to, że Wielka Brytania jest jednym z zaledwie pięciu państw NATO, które wydają na obronę minimum 2 proc. PKB, a nieprzestrzeganie tych zobowiązań jest powodem, przez który Trump ma wątpliwości co do sensowności Sojuszu. W dodatku mimo oszczędności przeprowadzonych w ostatnich latach potencjał militarny Londynu wciąż jest spory i mógłby on wnieść istotny wkład np. w walkę z samozwańczym Państwem Islamskim (inna sprawa, że brytyjski rząd ostatnio wcale się do tego nie kwapił; aktywniejsza na tym polu była Francja).
Właśnie polityka zagraniczna jest czynnikiem, który stawia pod znakiem zapytania to, czy Londyn i Waszyngton mogą zbudować trwałe partnerstwo. Dotychczas oba kraje zawsze podobnie postrzegały zagrożenia, czy był to Związek Sowiecki, czy Al-Kaida. Teraz jednak mają odmienny stosunek do Rosji. Choć Moskwa z wyniku brytyjskiego referendum niewątpliwie się ucieszyła, brexit nie przekłada się – przynajmniej na razie – na zmianę polityki Londynu wobec Rosji. Brytyjczycy nadal są zwolennikami twardego kursu oraz sankcji. Administracja Trumpa mówi natomiast o ich zniesieniu i raczej będzie się starać szukać z Moskwą punktów porozumienia niż rozbieżności. A jednoczesne specjalne relacje z Londynem i odprężenie z Moskwą wydają się trudne do pogodzenia.