Non-profit, pozarządowe, dla społeczeństwa, charytatywne, wspierające demokrację, sport, edukację, ekologiczne... Trzeci sektor miał zajmować w nowoczesnych społeczeństwach szczególną pozycję. Teraz, nie tylko w Polsce, zbierają się nad nim czarne chmury
Jak w oblężonej twierdzy. Tak od kilku miesięcy czują się polskie organizacje pozarządowe. Dobra zmiana zaczęła się i w tym sektorze. W telewizji publicznej, a także w wypowiedziach polityków rządzącej partii pojawiły się niepotwierdzone zarzuty o niekontrolowanych finansowych przepływach od powiązanych politycznie z NGO samorządów i ministerstw (oczywiście z czasów poprzedniej władzy), insynuacje dotyczące tajemniczych związków personalnych pomiędzy największymi organizacjami. Ale także czysto populistyczne zarzuty o za dużych wydatkach na pensje. A na koniec obietnica uporządkowania wszystkiego poprzez powołanie Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, czyli upaństwowienie sektora pozarządowego. A przynajmniej scentralizowanie pieniędzy, które zasilają te instytucje.
Ale trzeci sektor w Polsce powinien był się tego spodziewać. I to nie dlatego, że ma szczególnie dużo za uszami – choć na pewno i tu zdarza się, że pieniądze wydawane są w najlepszym wypadku nieskutecznie, a w najgorszym – wręcz niezgodnie z prawem. Organizacje pozarządowe mogły podejrzewać, że staną się celem ostrej krytyki. I powinny były się na to przygotować. Choćby starając się zmienić tak, by była ona jak najmniej uzasadniona. Bo atak na NGO wcale nie jest polskim ewenementem. Od kilku lat trzeci sektor w niemal całej Europie i Stanach Zjednoczonych, czyli tam, gdzie uznano go za równie ważny element państwa, jak sektory publiczny i prywatny, zbiera coraz gorsze oceny.
Towarzystwo wzajemnej adoracji
W Polsce NGO poczuły się zagrożone dopiero teraz, podczas gdy w całym regionie walka rządzących z trzecim sektorem jest właściwie na stałe wpisana w debatę publiczną. I nie chodzi tylko o działania Victora Orbána i Władimira Putina, którzy traktują organizacje pozarządowe jak polityczną konkurencję.
U naszych południowych sąsiadów „neziskovky”, jak je nazywają Czesi i Słowacy (bezpośrednie tłumaczenie angielskiego „non-profit”), już od dawna budzą wiele, również tych negatywnych, emocji. „Pijawki, które żerują na państwowym budżecie” – tak o trzecim sektorze mówił kilka miesięcy temu czeski prezydent Milosz Zeman. Organizacji pozarządowych nie znosił i wcale się z tym nie krył również jego poprzednik Vaclav Klaus. Publicznie grzmiał, że niektóre z nich stanowią zagrożenie dla demokracji. Zaś jako o „półgłówkach i świętoszkach” mówi o nich wybrany po raz trzeci na premiera Słowacji Robert Fico.
W Czechach, podobnie jak w Polsce, organizacje pozarządowe, szczególnie te walczące o demokrację i prawa człowieka, odgrywają rolę nielubianej elity, towarzystwa wzajemnej adoracji czy kliki. Dla czeskiego prezydenta Milosza Zemana to nic więcej jak przedstawiciele tzw. prażske kavarny – jak ironicznie jest nazywany salon, grupa wielkomiejskich intelektualistów, lewaków, co im się w głowach poprzewracało. Do tego dochodzą osobiste polityczne animozje.
Już 11 lat temu Vaclav Klaus (który ekologów notorycznie nazywał terrorystami) podczas posiedzenia Rady Europy ogłosił, że jednym z zadań Rady powinna być walka z tzw. postdemokracją. O co chodziło? Jego zdaniem to sytuacja, w której organizacje pozarządowe wtrącają się do zwykłego życia, tworząc naciski polityczne, pomimo że nie otrzymały na to mandatu wyborczego. Jego wypowiedź wywołała oburzenie trzeciego sektora, część organizacji wysłała do prezydenta list, wzywając do przeprosin. Rzecznik głowy państwa tłumaczył, że Vaclav Klaus został błędnie zrozumiany, bo nigdy – jak mu potem zarzucano – nie mówił, że NGO zagrażają demokracji, prezydentowi chodziło tylko o to, że niektórzy pod płaszczykiem organizacji pozarządowych realizują swoje ambicje polityczne, promując niebezpieczne dla demokracji teorie. To zaś rozmija się z tym, co ma być misją trzeciego sektora. Co być nią zatem powinno? Na pewno organizacje pozarządowe nie mogą wtrącać się do polityki. A za takie działania część krytyków uznaje chociażby namawianie do wzięcia udziału w referendum decydującym o wejściu do UE, które to było finansowane z funduszy płynących z Zachodu. Czytaj: obce mocarstwa mieszają się do naszej wewnętrznej, czeskiej polityki. Stałym elementem krytyki trzeciego sektora w młodych demokracjach jest wykazywanie nie tylko, jaka organizacja, ile i od kogo dostała pieniędzy oraz na jaki cel, ale też wskazywanie powiązań personalno-politycznych, które mają zdyskredytować NGO. Podobnie jak to się działo niedawno w Polsce, podkreśla się, że w organizacjach pracują dzieci czy żony obecnych albo byłych ministrów (najczęściej dysydentów, którzy po 1989 r. dostali się do władzy), co ma stanowić dowód na to, że to „układ”, środowisko, które wspiera tylko swoich. Wokół trzeciego sektora gęstnieje atmosfera niechęci. Nie tylko ze strony polityków, lecz także obywateli, którzy często traktują te organizacje jako część polityki albo instytucji publicznych.
Trzeci sektor popadł w niełaskę także na Słowacji. Wiosną tego roku, kiedy Robert Fico po raz trzeci wygrał wybory i został premierem, w pierwszym medialnym wywiadzie zaczął od tego, że walka o wygraną była trudna i nietypowa, bo głównym wrogiem paradoksalnie nie była polityczna opozycja tylko organizacje pozarządowe. Często – jak podkreślał w rozmowie – sponsorowane z zagranicy.
Jak tłumaczy Jan Orlovsky, szef słowackiego oddziału Open Society, Robertowi Fico wyjątkowo nie podobały się kampanie społeczne, w których organizacje pozarządowe namawiały do brania udziału w wyborach. Zarzucał sektorowi upolitycznienie, dowodem na to była działalność w tych NGO byłych opozycjonistów, którzy wypadli z obiegu. Drugim powodem, który powodował irytację premiera, było zaangażowanie niektórych „neziskovek” w działalność proimigrancką. Fico działaczy nazywał wprost grupą półgłówków i świętoszków. Jan Orlovsky nie ma wątpliwości, dla władzy trzeci sektor jest wysoce problematyczny. – Negatywny stosunek do pozarządowych organizacji istniał właściwie zawsze, oprócz może pierwszych lat władzy Mikołaja Dzurindy, premiera Unii Chrześcijańskiej i Demokratycznej. Organizacje walczące o prawa człowieka były i są traktowane jako wróg publiczny – tłumaczy Orlovsky. Jego zdaniem jest coraz gorzej, bo ten negatywny stosunek przeszedł na społeczeństwo, które jeszcze w latach 90. traktowało organizacje pozarządowe jako te, które stoją po tej dobrej stronie mocy i mają pozytywny wpływ na rozwój społeczny. – Dziś uznawani jesteśmy za piątą kolumnę, opozycję albo po prostu pasożyty, które pasą się na publicznych albo zagranicznych pieniądzach – dodaje ekspert. Tak o nich myśli premier, zaś wiele osób, w tym przedstawicieli władz, traktuje ich jako propagatorów zgniłych zachodnich wzorców, wprowadzania multi-kulti oraz promocji homoseksualizmu. Dlatego powstały nawet projekty przepisów, żeby te NGO, które otrzymują pieniądze spoza kraju, były rejestrowane jako zagraniczni agenci. Albo, jeżeli chcą mieć wypływ na ustawodawstwo, wpisywać ich jako lobbystów.
Za duże, by upaść
Ale prawda jest taka, że nie tylko w państwach odciętych niegdyś od Zachodu żelazną kurtyną NGO przeżywają kryzys. Od kilku lat trzeci sektor w niemal całej Europie i Stanach Zjednoczonych, czyli tam, gdzie uznano organizacje pozarządowe za równie ważny element państwa, jak sektory publiczny i prywatny, zbiera coraz bardziej krytyczne oceny.
W Polsce historia trzeciego sektora to ostatnie 25, góra 30 lat. Wcześniej, jako że państwo z założenia miało zaspokajać wszelkie potrzeby obywateli, nie było dla nich miejsca. Pierwszym wyłomem w systemie (oczywiście obok KOR czy ROPCiO, które jednak miały zabarwienie polityczne) była Fundacja im. Stefana Batorego, założona przy zgodzie władz PRL i udziale zagranicznych funduszy w 1988 r. Lecz w świecie trzeci sektor ma dłuższą historię. Termin „organizacji pozarządowych” cofa nas do 1945 r. i powstawania ONZ. Wtedy to dosyć wąska grupa międzynarodowych organizacji została wybrana do obserwacji części spotkań założycielskich. Wspólnym elementem tej grupy oprócz tego, że nie były to ani instytucje państwowe, ani prywatne przedsiębiorstwa, było to, że miały za cel pracę dla „społecznego dobra”. I to zarówno rozumianego jako prawa człowieka, jak i rozwój, w ujęciu bardziej ekonomicznym.
Prawdziwa eksplozja na „pozarządowym rynku” na Zachodzie zaczęła się kilkadziesiąt lat później. A dokładniej w erze Reagan–Thatcher, czyli w samym środku rządów neoliberałów. Kapitalizm, silnie wspierający wolny rynek, znacznie mniejszy nacisk kładł na kwestie socjalne: od opieki zdrowotnej po edukację. I tu pojawiło się zapotrzebowanie na organizacje pozarządowe, które w rozumieniu samych zachodnich rządów miały być tańszą alternatywą dla państwowych usług socjalnych. Drugim zadaniem, jakie przejęły, była pomoc krajom rozwijającym się. Efekt: w dekadzie 1975–1985 poziom pomocy przekazywanej za pośrednictwem sektora pozarządowego w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych wzrósł o 1400 proc.
NGO wypracowały mechanizmy działania, strukturę, najbardziej efektywne sposoby zdobywania finasowania. I dziś stanowią bardzo silny sektor. 90 proc. tych działających na świecie zostało założonych właśnie po 1975 r. W Wielkiej Brytanii codziennie powstaje 30 nowych organizacji, w USA działa ich ponad 1,5 mln, na całym świecie już blisko 3,4 mln. W Niemczech już co trzeci mieszkaniec (czyli ponad 22 mln osób) jest wolontariuszem, pracownikiem lub współpracownikiem tak NGO, jak i organizacji stricte charytatywnych. Nic dziwnego, że w zderzeniu z tym 100 tys. formalnie, a 70–80 tys. faktycznie działających u nas fundacji i stowarzyszeń to nie jest oszałamiająca liczba.
NGO, czyli non-goverment organisation – organizacja pozarządowa. INGO – międzynarodowa, BINGO – duża międzynarodowa, CONGO – organizowana przez korporację, TANGO – oferująca wsparcie techniczne, RINGO – religijna, DONGO – finansowana przez darczyńców, MANGO – konsumencka, GONGO – rządowa (czyli nie bardzo NGO), PANGO – partyjna (znowu nie NGO), Briefcase – teczkowa, tylko by zebrać wpłaty darczyńców. Liczba skrótów pokazuje, jak bardzo świat organizacji pozarządowych jest różnorodny. A jednocześnie jest to sektor bardzo silny. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę siłę oddziaływania BINGO, czyli międzynarodowych kolosów z budżetami idącymi w setki milionów dolarów, które zaczęły mieć wpływ nawet na politykę poszczególnych państw.
I być może właśnie ich rozmiar i polityczne ambicje stały się zaczątkiem problemów. Wielkie budżety oznaczają wielu pracowników, na opłacenie których trzeba szukać dalszych wielu (lub wielkich) darczyńców. Z instytucji niesionych siłą aktywistów największe pozarządówki zaczęły się więc zmieniać w „korporacje działające w sektorze pozarządowym”. – Choć niektóre BINGO wciąż temu zaprzeczają, spowodowało to, że stały się bardzo wrażliwe na życzenia swoich donatorów. Ich język zmienił się ze wskazującego na wyzwania, w bardziej skłonny do współpracy z interesariuszami o przeciwnych czasem poglądach. To taka szkoła światowego rozwoju według Bono: „pracować razem z systemem i biznesem w imię poprawy życia biednych” – ironizuje Dinyar Godrej na łamach „New Internationalist Magazine”, odnosząc się do organizacji kierowanej i firmowanej przez lidera U2. ONE, korzystając ze wsparcia globalnych gwiazd, zbierała ogromne sumy na pomoc Afryce. W rzeczywistości – jak ujawniły w 2010 r. media – na swoją pomocową działalność wydała mniej niż 1 proc. z datków, czyli tylko 118 tys. dol., reszta – 5,1 mln dol. – poszła na utrzymanie fundacji i wynagrodzenia.
Czasu na pracę brakuje
To oczywiście przykład najbardziej medialny, ale problem jest szerszy, co zresztą przyznają sami ludzie pracujący dla tego sektora. Dhananjayan Sriskandarajah, sekretarz generalny Civicus, czyli międzynarodowej sieci organizacji i aktywistów działających dla rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, kilka lat temu pisał tak: „Staliśmy się raczej częścią problemu niż jego rozwiązaniem. Nasze skorporacjonizowanie zatrzymało faktyczny aktywizm. Nasze przekonanie o tym, co rzeczywiście jesteśmy w stanie zdziałać, dramatycznie się zmniejszyło. Podzieliliśmy pracę na małe, wąskie projekty, decydując się tylko na zadania, które zaowocują łatwym, wymiernym zwrotem. Unikamy wyzwań, które wiązałyby się z niezadowoleniem darczyńców lub zagroziły marce organizacji”.
Gorzkie słowa. Ale tak właśnie odczuwa to coraz więcej działaczy. Rozmawiamy z Barbarą Jarmoską, działaczką, która w Pensylwanii w Stanach Zjednoczonych od lat 80. śledzi, jak funkcjonuje trzeci sektor, a od siedmiu lat działa w ekologicznym NGO Responsible Drilling Alliance: – Obserwuję to wszystko z prowincji, z małej organizacji, ale rzeczywiście jest tak, że największym problemem stały się pieniądze. Większość organizacji spędza ogromnie dużo czasu na ciągłym ich zbieraniu, przyciąganiu inwestorów, poszukiwaniu grantów, pisaniu kolejnych aplikacji i programów o dofinansowanie. Tak dużo, że brakuje potem czasu na faktyczną pracę, by wypełniać misję organizacji – opowiada Jarmoska i dodaje, że efektem jest postępujące wypalenie. – Małe NGO, szczególnie te działające lokalnie, prawie nigdy nie dysponują funduszami, by zatrudnić pracowników, a wolontariusze w którymś momencie zawsze się wykruszają.
Jarmoska zauważa te same problemy, na które zwracają uwagę polskie NGO: trudności z finansowaniem, grantozę, czyli konieczność walki o granty, których rozliczanie staje się potem zadaniem ważniejszym niż działania statutowe. Ważniejszym, bo jakoś trzeba się utrzymać i zapłacić pracownikom, bo wolontariuszy zawsze brakuje – nasz trzeci sektor jest jeszcze w budowie, a my wciąż cierpimy na niski poziom społecznego zaufania.
Jak widać nawet w USA, mimo kilkudziesięciu lat budowy środowiska pozarządowego, wcale jest tak różowo. – Jest tak wiele potrzeb, od tych socjalnych, poprzez ochronę środowiska, kwestie ochrony zdrowia, praw człowieka, edukacji. Sama znam wielu wykwalifikowanych ludzi, którzy mogliby tu wiele zdziałać, gdyby mogli liczyć na wynagrodzenie choć podobne do tego, jakie zarabiają menedżerowie w sektorze prywatnym. Przecież niewiele osób może sobie pozwolić na bezpłatną pracę po 40 godzin tygodniowo. Skutek jest taki, że wielokrotnie cele organizacji są zmieniane, dostosowywane tak, by udało się zdobyć konkretne finansowanie – rozkłada ręce Jarmoska.
Zachodnie marionetki
To właśnie pieniądze, z różnych względów, stają się największym problemem pozarządówek. W Czechach Milosz Zeman całkiem niedawno przekonywał, że gdyby mógł, zmieniłby ich model finansowania: tak, żeby na każdą otrzymaną koronę musiały zarobić kolejną. Te, które by sobie w tej rynkowej sytuacji nie poradziły, miałyby zniknąć. – To kompletnie nielogiczne, już w samej nazwie jest zawarta główna idea tych organizacji: non-profit, że nie mają zarabiać na swojej działalności – mówi dr Petra Kutalkova, ekspertka w obszarze trzeciego sektora.
Źródła finansowania okazują się przy tym kluczowe. I nie chodzi tu o związki z biznesem, lecz z zagranicznym kapitałem. Na Węgrzech Viktor Orbán wprost stwierdził: „Nie mamy do czynienia z członkami społeczeństwa obywatelskiego, ale z opłacanymi politycznymi aktywistami realizującymi zagraniczne interesy”. Dotyczyło to kilkunastu organizacji współfinansowanych z tzw. funduszy norweskich (działających także w Polsce, a pochodzących ze składek od państw stowarzyszonych z UE, które w zamian za możliwość korzystania z wolnego rynku zobowiązały się pomagać w budowie społeczeństwa obywatelskiego w krajach „Nowej UE”). Na Węgrzech wśród beneficjentów tych funduszy, które już w 2014 r. trafiły pod rządowy pręgierz, było kilkadziesiąt podmiotów. W pierwszej kolejności uderzono w organizacje lewicowe, ekologiczne i – jak to określono – „promujące dewiacyjne zachowania”, jak np. Kobiety dla Kobiet przeciw Przemocy czy Labrisz Lesbian Association. Norwegowie zawiesili więc wypłatę dotacji. Zaczęto, i to przy pomocy policji, kontrolować dwie organizacje pozarządowe odpowiedzialne za podział norweskich grantów, a potem rząd zdecydował o rozszerzeniu kręgu podejrzanych instytucji o organizacje korzystające z funduszy pochodzących z Programu Współpracy Szwajcarsko-Węgierskiej.
W Czechach również krytykowano fundusze norweskie. Tu koronnym argumentem było to, że ich przyjmowanie zaszkodziło (według krytyków NGO) negocjacjom z norweskim rządem na temat odbierania dzieci czeskim rodzinom mieszkającym w Norwegii. Chodziło o bardzo głośną sprawę jednej z rodzin, której zabrano dzieci, a w którą zaangażował się rząd z prezydentem na czele. Jaki wpływ miało mieć na te rozmowy wykorzystywanie przez czeski trzeci sektor pieniędzy z funduszy, tego już nie udowodniono.
Zarzut z wykorzystywania środków płynących z zagranicy pojawia się zresztą za każdym razem, kiedy mowa o działaniach w młodych demokracjach. Jak zauważał w wywiadzie dla „Polityki” (nr 47) Piotr Frączak, prezes Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych, wciąż nie wykształciła się u nas kultura dawania. Pierwszy sektor, czyli państwo, może liczyć na wpływy z podatków, drugi sektor, czyli biznes, pozyskuje pieniądze z rynku, zaś trzeci sektor utrzymuje się z datków. W starych demokracjach takie zasoby istnieją. W tych krajach, które dopiero od 1989 r. funkcjonują w nowych realiach – środków ciągle brakuje. Od lat zachodnie wsparcie ratowało organizacje pozarządowe, bo nie dałoby się wyżyć tylko ze wsparcia obywateli. Frączak wskazuje, że z uzależnienia od zagranicy zawsze czyniono zarzut – wypominając chociażby Solidarności, że „bierze pieniądze” z Zachodu.
Jednak sprzeciw wobec takiego rodzaju uzyskiwania środków to nie tylko problem naszego regionu. Równie niechętny płynącym z zagranicy funduszom dla NGO jest Egipt. Tamtejszy rząd wprowadził nowe prawo, zgodnie z którym do otrzymania wsparcia z zagranicy potrzebna jest zgodna specjalnej rządowej komórki. Douglas Rutzen z International Centre for Non-Profit Law w tekście magazynu „Economist” nazwał to zjawisko „filantropijnym protekcjonizmem”, który może mieć różne oblicza. Na Węgrzech to specjalne opodatkowanie zagranicznych funduszy, gdzie indziej ich silniejsze kontrole. U nas, patrząc na zapowiedzi rządu, będzie raczej prowadził do upaństwowienia dotacji. Ale państw wprowadzających podobne rozwiązania i ograniczenia jest coraz więcej: Meksyk, Wenezuela, Azerbejdżan, Pakistan, Rosja, Bangladesz, Nigeria. Tak samo w Chinach, które rok temu zalegalizowały istnienie organizacji non-profit, ale tylko pod warunkiem, że nie będą one korzystać z żadnych funduszy z zagranicy oraz zgodzą się na policyjny nadzór nad ich działalnością.
Charytatywna korporacja
Zachód biczuje NGO nie tylko za to, że tak przywiązały się do zdobywania funduszy. Nie mniej poważnym problemem jest ich mała efektywność. I to szczególnie w kwestiach związanych z pomocą humanitarną i rozwojową. Jak nieskuteczne są działania pomocowe, stało się szczególnie widoczne po trzęsieniu ziemi na Haiti w 2010 r. – Humanitarny przemysł – tak, to nie błąd, mam na myśli właśnie przemysł – przychodzi, rozstawia sklepy i będzie działał tak długo, aż zostaną wydane wszystkie pieniądze – ostro krytykuje ten model Jonathan Katz, autor książki „The Big Truck That Went By: How the World Came to Save Haiti and Left Behind a Disaster”. Opisuje w niej, jak sześć lat temu międzynarodowa społeczność wyłożyła 10 mld dol., by pomóc Haiti odbudować się po katastrofiem i jak te ogromne pieniądze właściwie w ogóle nie zadziałały. W tym roku po opublikowaniu raportu ProPublica okazało się, że Czerwony Krzyż, który był jednym z największych dysponentów funduszy, zbudował tam po sześciu latach działania ledwie... sześć budynków mieszkalnych. Organizacja tłumaczyła się, że zamiast budować, wolała wspierać mieszkańców w utrzymaniu się w obozach. Czyli pieniądze zamiast zainwestować, przejedzono.
Krytyka płynie nie tylko z zewnątrz. Samo środowisko widzi problemy trapiące trzeci sektor. I to nie tylko te będące pokłosiem politycznych sporów, ale leżące u podstaw jego działalności. Orlovsky przyznaje, że nie tak dawno podczas spotkania w ramach Grupy Wyszehradzkiej rozmawiano o tym, iż dotychczasowy model NGO jest na wyczerpaniu i koniecznie trzeba szukać nowej drogi. Ale według niego takie rozumowanie przypomina złoszczenie się na mercedesa, że go prowadzi zły szofer. – Maszyna nie jest odpowiedzialna za swojego użytkownika, tak jak demokracja nie jest odpowiedzialna za nas, tylko my za nią – tłumaczy Orlovsky i dodaje: – NGO nie tylko są inkubatorem rozwiązań, które władza i samorządy rzadko podejmują, ale też to one starają się wprowadzić je w życie. Ale droga jest długa. Tym bardziej że brakuje zaufania i otwartego dialogu między trzema sektorami.
Jedno jest pewne: krytyka trzeciego sektora ewidentnie wywołała w nim poruszenie. Obronne, ale również powodujące refleksję. Doktor Petra Kutalkova przekonuje, że problemy z nagonką personalno-polityczną nie są tak groźne – ta jest wyrazem politycznych sporów, które, jak wiadomo, zmieniają się w zależności od władzy. Największym problemem będą i są pieniądze. Organizacje żyją od grantu do grantu. – Nigdy nie wiadomo, czy będą na następny rok, choć często mamy wrażenie, że wyręczamy państwo w jego zadaniach, wykorzystując do tego znacznie mniejsze sumy – dodaje.
Już wiadomo, że wypracowanie nowego modelu nie będzie proste. Polskie NGO biją się dziś w piersi, że nie dość pokazywały, jak bardzo ich praca jest ważna, a w efekcie za słabo starały się o wsparcie finansowe od zwykłych ludzi, tak by nie być zależnymi od grantów wszystko jedno, czy z zagranicy, czy rozdzielanych przez instytucje państwowe (bo tych już jest naprawdę sporo). Choć i społeczeństwa Zachodu są zmęczone i znudzone kolejnymi kampaniami w rodzaju: „Twoje 10 dolarów pozwoli kupić wodę/lek/moskitierę”. Owszem, wciąż płacą, ale organizacje pozarządowe coraz mocniej zdają sobie sprawę, że nie na takim działaniu społecznym im zależy, że to nie wystarczy, by osiągnięć faktyczne, długoterminowe zmiany. Coraz mocniej wybrzmiewają argumenty o konieczności powrotu do korzeni: skupiania się na własnym podwórku i działania lokalnie. Przez co dotacje będą mniejsze, ale cele bardziej konkretne i możliwe do osiągnięcia.