- Jestem za lewicą, choć ostatnio wystąpiłem z SLD. Syn jest fanem Korwin-Mikkego, a żona fanką Michalkiewicza. Wszyscy się kłócą. Jest wesoło - z Jerzym Kanią rozmawia Mira Suchodolska.
Wizyta genseków w zakładach im. Świerczewskiego. Jerzy Kania (w czarnych okularach, patrzy w bok) stoi po prawej stronie Gorbaczowa / Dziennik Gazeta Prawna
Jak się pierwszy raz spotkaliśmy, przedstawiając się, powiedział pan, że w zawodowym życiu zajmował się polityką. Tymczasem był pan I sekretarzem zakładowej organizacji partyjnej w zakładach im. Karola Świerczewskiego. Czyli komuchem, czerwonym kacykiem, a nie politykiem...
Nazywano mnie też dziedzicem PRL-u, ale traktuję to jako czystą złośliwość. Nie czułem się żadnym dziedzicem ani kacykiem, na własnej skórze poczułem, jak partia niszczyła ludzi. Dlatego sam bardzo uważałem, żeby nikogo nie skrzywdzić. Wiem, jak łatwo kogoś zniszczyć, jak łatwo przykleić etykietkę, której potem się trudno pozbyć.
To interesujące... Był pan ofiarą prześladowań politycznych?
Byłem. W 1976 r., kiedy fala strajków zalała Polskę, stanęły także nasze zakłady. Ja wówczas byłem prostym szlifierzem, także przyłączyłem się do protestu. U nas nie było tak ostro, jak w Radomiu, ale jednak. I zaraz po strajku pojechałem z rodziną na wczasy. Kiedy wróciłem, okazało się, że już nie pracuję. Zostałem zwolniony z wilczym biletem, razem ze mną wyleciało z 80 osób. Przez ponad pół roku nie mogłem znaleźć pracy, a miałem na utrzymaniu żonę i dziecko. Coś tam zarabiałem na czarno, ale mało, bez przywilejów socjalnych. Kiedy zgodzili się mnie na powrót przyjąć do pracy, byłem szczęśliwy.
I tak wdzięczny, że zaraz zapisałem się do PZPR.
Powiedzieli mi: tyle zawdzięczasz partii, więc czas, żebyś teraz ty dla niej coś zrobił. To się zapisałem, nie bardzo mogłem inaczej.
I od razu został pan tym I sekretarzem?
Najpierw byłem szeregowym członkiem partii, a potem zostałem II sekretarzem na oddziale, awansowałem na pierwszego. Potem, w stanie wojennym, nie miałem przekonania do tego, co robiono w zakładzie. Może z dzisiejszego punktu widzenia źle zrobiłem, że się zgodziłem. Ale wtedy wydawało mi się, że mogę coś dobrego zrobić dla ludzi.
Zawiódł się pan? Przestał wierzyć w jedynie słuszne ideały? Zmienił poglądy?
Trochę tak. Pewnie dlatego, że mam bardzo złe doświadczenia z SLD. My, starzy członkowie, dawaliśmy im bezwarunkowe poparcie, a oni wystawili w wyborach panią „zupę ogórkową” (śmiech), no, bez złośliwości – panią Ogórek. Pełną buty, ważniejszą od całego świata. I już nie ma partii, przestała się liczyć. To ja, mając te pieniądze na kampanię wyborczą, zrobiłbym lepszy wynik. Ale nie chcieli nikogo słuchać, to mają. Gdyby nie to, mielibyśmy 7 proc. w wyborach do Sejmu.
Rozumiem rozczarowanie, przejście z partii władzy do partii niebytu to musiało być przykre doświadczenie. Może dlatego tak się stało, że obecnie lewica nie ma dobrych przywódców?
Lubię Leszka Millera, ale chyba lata robią swoje. No i z panią Ogórkową się nie popisał. To jej zadufanie sprawiło, że ludzie z SLD jej nie cierpieli. I ja wiem, dlaczego. Uważam, że Włodzimierz Czarzasty jest nie najgorszy, ale... Nie bardzo podobają mi się te jego sweterki, żółty, czerwony, to niepoważne. Kiedy ja chodziłem do pracy, zawsze miałem garnitur, wyprasowaną koszulę, krawat. To ważne, żeby się godnie prezentować. Na spotkanie z panią także starałem się ubrać porządnie, żeby poważnie wyglądać. Ale bycie poważnym człowiekiem nie tylko na tym polega. Po tej wyborczej porażce SLD zaprosiliśmy pana Czarzastego do Legionowa, żeby się wytłumaczył przed członkami partii, porozmawiał, powiedział, co dalej. Daliśmy mu dwa tygodnie. Obiecywał, że przyjedzie, oczywiście. I nie przyjechał. Takie obiecanki-cacanki. Nie miałbym pretensji, gdyby powiedział wprost, że nie przyjedzie, nie ma czasu. Ja byłem w partii i wiem, jak to działa. Ale zlekceważył nas. Nie rozumiem tego, kiedy ja byłem pierwszym sekretarzem, to starałem się nawet bardziej rozmawiać z tymi niezadowolonymi niż z entuzjastami. Poczułem się oszukany, wystąpiłem z SLD, razem ze mną odeszła duża grupa członków. Wie pani, w każdej organizacji partyjnej w Polsce były takie ruchy. Bardzo dużo ludzi odeszło. Chcieli ukarać nieudolnych przywódców.
Może lewica nie jest dziś w Polsce potrzebna?
Jest, i to bardzo. Zawsze była. Ludzie nie znają prawa ani mechanizmów władzy. Trzeba im pomagać. Kiedy byłem I sekretarzem, właśnie to starałem się robić. Nie jestem ślepo zapatrzony w komunę, ludzie, którzy byli na górze, mieli swoje własne interesy, tak samo jak rządzący dziś, ale tacy średniacy jak ja zajmowali się ludźmi w potrzebie. Kto dziś to robi?
Dzisiaj to PiS jest najbardziej lewicującą, w sensie socjalnym, partią, więc może tam znajdzie pan swoje miejsce.
PiS przechwycił wiele lewicowych haseł, ale nie robi tego do końca. Widziałem wczoraj pana prezydenta i mi go szkoda. Jak on płacze, że mu mamusia – Beata Szydło – nie pozwala działać. Ludzie kochani! Polityk na tym szczeblu nie może płakać, to najwyższy urzędnik. Jak wół pierdzi, to obora słucha. Tymczasem Andrzej Duda mówi bzdury, więc śmiech jest z niego. Poza tym łamie prawo, a to łobuzerstwo. Nie powołał trzech sędziów, wybranych zgodnie z literą prawa. Prędzej czy później za to zapłaci. I pani premier też. A jeśli doprowadzą do zamieszek, to jeszcze ich ludzie mogą powiesić. Nie można płakać i narzekać. Czegoś nie potrafisz, nie pchaj się na afisz.
Kto był najlepszym przywódcą Polski?
Może to śmiesznie zabrzmi, ale nie cierpiałem Jaruzelskiego. Teraz, patrząc z perspektywy lat, uważam go za jednego z lepszych. Wyzwolił nas spod niewoli rosyjskiej. Oddał władzę. Powiedział, że nie będzie chronił łobuzów. I rzeczywiście tak było.
A czemu go pan nie cierpiał?
Był oschły. Często się z nim spotykałem i robił wrażenie strasznie sztywnego. Dziś jednak widzę, że nie chciał konfrontacji i szukał porozumienia. Dzisiaj tego porozumienia nie ma. Wszyscy kłócą się ze wszystkimi. Wyciągają haki. To nie ma końca.
Mówi pan ciepło o Jaruzelskim, że oddał władzę. Wielu pana kolegów partyjnych by się z tym nie zgodziło.
Kiedyś też tak myślałem, ale dzisiaj widzę, że to, co zrobił, było najmądrzejsze. Ogarniał swym umysłem dużo więcej niż ja sam.
Nie byłoby lepiej, gdyby Polska dalej była socjalistyczna, jak Kuba?
Wówczas byłoby bardzo dobrze. Na półkach byłby tylko ocet. Przepraszam, że ironizuję. Widzi pani, ja naprawdę podziwiam to, co do tej pory zrobiono. Dlatego bardzo niepokoją mnie działania PiS. To znów może doprowadzić nas do biedy.
Dlaczego?
Jak coś robiłem, to przyglądałem się dziesięć razy, czy ma to sens. A PiS robi bzdury. 500 zł dla tych wszystkich dzieci... Jestem pewien, że w ciągu czterech lat ten rząd wycofa się z tego. Bo pieniędzy braknie.
Źle, że pomagają rodzinom?
Bardzo dobrze, ale trzeba rozumu. Dajmy 500 zł biednym, a nie bogaczom. Nie dałbym ludziom, którzy zarabiają powyżej 100 tys. zł rocznie. Poza tym nie pozwoliłbym, aby patologia przepijała te pieniądze. Lepiej by było, gdyby ludzie zamiast gotówki dostawali talony na żywność albo ubranka. Poza tym obiecywali, że będzie pomoc na każde dziecko, a nie ma. Tak samo jak kwoty wolnej od podatku. Nie podoba mi się to.
Skoro nie SLD ani PiS, to kto?
Nie wiem, jak się zachowa Nowoczesna, bo ma ciekawe pomysły. Ale wiadomo – po objęciu władzy wszystko się zmienia. Do głosu dochodzą realia, a także interesy różnych grup. Różni ludzie mają teczki, haki. Dam taki przykład: dwa lata przed śmiercią generała Czesława Kiszczaka zaczęto go podszczypywać. Wysypały się zdjęcia z Magdalenki, kto z kim pił i takie tam.
Te zdjęcia były znane dużo wcześniej. I to raczej Kiszczak miał haki na innych, a nie odwrotnie.
Niby tak, ale on był już słaby. Choć jako szef policji politycznej na pewno miał haki. Więc dano do zrozumienia jemu i jego poplecznikom: „Zamknijcie gęby, bo pójdą mocniejsze rzeczy”. Ja znam życie. Sam miałem w zakładzie takiego działacza, który był fajny, jak nie było Solidarności. Gdy powstała, to zaczął mnie szczypać. Potem zamilkł, bo po stanie wojennym każdy człowiek partii musiał napisać oświadczenie, że więcej do „S” nie wstąpi. To było w 1982 r. Więc się uspokoił. Ale ten człowiek znowu w 1989 r. zaczął mnie szczypać, a opowiadał głupoty. W dodatku wszystko – pieniądze, samochód, odznaczenia – zawdzięczał partii. Tak samo jak jego żona, która też pracowała na zakładzie. Sam im pomagałem załatwić działkę na Bemowie. Jako sekretarz partii mogłem to zrobić. Bo dlaczego nie? Jeśli przychodzi człowiek i prosi. Pani też bym pomógł, jeśli tylko bym mógł.
Był pan wówczas członkiem Plenum Komitetu Wojewódzkiego PZPR. To ważne stanowisko?
To było sto osób, które rządziły Warszawą.
A jako I sekretarz pełnił pan ważną funkcję?
Byłem pierwszy, więc byłem ważniejszy niż dyrektor naczelny. Dyrektora mogłem wyrzucić, a on mnie nie.
Więc to pan, były szlifierz, rządził zakładem?
No tak, choć nie do końca. Chodzi o to, że formalnie była egzekutywa realizująca politykę I sekretarza. Musiałem więc przekonać jej członków do swojego sposobu rządzenia. To była forma takiego dupochronu. Ale jakoś to funkcjonowało. Jeśli człowiek nie był drapieżny i nazbyt gorliwy, to miał dobrze. I miał święty spokój. Żeby była jasność, ja nigdy nie złożyłem wniosku, żeby wycofać dyrektora naczelnego, chociaż mogłem to zrobić w każdej chwili. Zebrać egzekutywę, rzucić temat i za dziesięć minut dyrektor szukałby nowej pracy.
To czym się pan zajmował na zakładzie?
Wszystkim. Bezpieczeństwem pracy, stosunkami międzyludzkimi, płacami, wykonaniem planu. Choć gdyby plan nie był wykonany, to zniszczono by dyrektora, a nie sekretarza. Sekretarz partii był podobny do teściowej – wtrącał się wszędzie, a za nic nie odpowiadał.
Niezła fucha.
Każdy się mnie bał. Ale ja tego nie chciałem. Kiedyś pojechaliśmy do naszej firmy w Niemczech i wszyscy myśleli, że jestem zwyczajnym pracownikiem handlowym. Atmosfera była swobodna, piliśmy i gadaliśmy dopóty, dopóki ktoś mnie nie przedstawił, że jestem tym I sekretarzem. Wówczas zapadła cisza. A na drugi dzień rano miałem pod drzwiami swojego hotelowego pokoju pięćdziesiąt anonimów. Jeden drugiego chciał wysiudać, nawalał, donosił.
Co było w tych anonimach?
Bzdury. Że jeden wódkę pije, a drugi z Niemkami się zadaje, do prostytutki chodzi. Każdy się przedstawiał jak najlepiej, a innych chciał zdyskredytować. Wtedy były takie przepisy, że kontrakt zagraniczny mógł trwać cztery lata, a tylko w wyjątkowych przypadkach można było go przedłużyć o rok. Więc się wszyscy bili, żeby jak najdłużej móc zarabiać w dewizach. Taki anonim to była poważna sprawa, trzeba było każdy sprawdzić. Dopiero w 1988 r. Jaruzelski zakazał zajmowania się donosami. Ale ja już wtedy porwałem wszystkie te kartki na strzępy i nawet nie pokazywałem w zakładzie, nie zawracałem sobie głowy bzdurami.
Dużo wtedy anonimów ludzie na siebie pisali?
Bardzo dużo, tak samo jak dziś. Niech pani zapyta na policji albo w skarbówce, widać taka ludzka natura. Żeby ktoś nie miał lepiej niż my, żeby go pognębić. Ale zdarzało się, że ludzie pisali też wtedy, gdy chcieli coś załatwić, ale nie bardzo wiedzieli jak. Dam przykład – pewien starszy człowiek napisał mi około trzydziestu anonimów w ciągu roku. Ale mało tego, pisał je także do Komitetu Centralnego PZPR, do Komitetu Dzielnicowego. Słał je do Rady Państwa, PRON-u, wszędzie, gdzie mógł. Myślałem, że oszaleję, bo te jego donosy były traktowane poważnie i wciąż przychodziły do mnie komisje, sprawdzali, szukali, cała robota na zakładzie była postawiona na głowie, nie dało się pracować.
I nie wiedział pan, kto jest tym pisarzem?
Nie wiedziałem, ale postanowiłem się dowiedzieć. Zrobiłem sobie ksero wszystkich pism pochodzących od tego człowieka i dobrze się z nimi zapoznałem. Prawdę mówiąc, znałem je niemal na pamięć. I proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia na rozmowę ze mną zapisał się pewien pracownik. Przyjąłem go, a on zaczyna mowę, która jest niemal cytatem z tych anonimów. Miałem ochotę wyrzucić go za drzwi, ale się powstrzymałem. I okazało się, że ten pracownik był w wieku tuż przedemerytalnym, a marzył o tym, aby dostać nagrodę jubileuszową, czterdziestolecie. I to go bolało, bo bał się, że przed tym go zwolnią. Powiedziałem, że zobaczę, co się da zrobić. Wchodził w wiek emerytalny przed wyrobieniem czterdziestu lat pracy. Brakowało mu kilku miesięcy. Nie jestem prawnikiem i nie wiedziałem wszystkiego. Zadzwoniłem do Kazia z kadr i mi powiedział, że nawet gdyby ten obywatel przepracował zaledwie 39 lat i jeden dzień, to i tak należy mu się czterdziestolecie. Ale ten człowiek i tak się uparł, aby przepracować pełen rok. Miałem szacunek do tego, że chciał pracować. Zabrał mi wprawdzie mnóstwo czasu, ale nie było wyjścia. Dostał swoje czterdziestolecie, był usatysfakcjonowany, spełniony. Tak powinno być, żeby uszanować człowieka, jego pracę. Teraz jest inaczej, ludzi się wyrzuca, bo są za starzy. Jak ja odszedłem z zakładów, to chciałem pracować dalej, miałem jeszcze siłę i ochotę, ale nie było już dla mnie pracy.
Gdyby pan dziś miał tamtą władzę, to by nie pozwolił zwalniać starszych ludzi?
Pewnie, że nie. Nie pozwalałem, żeby ich krzywdzić. A przypadki były różne. No i faktycznie, miałem wielką władzę. Sekretarzowi podlegała organizacja partyjna, ORMO, organizacja młodzieżowa, związki zawodowe i nawet dyrekcja. Co mi mógł zrobić dyrektor?
Mógł na przykład powiedzieć, że jakiś pana pomysł jest głupi.
Wtedy ja mogłem powiedzieć: „Kolego, szukaj pracy od jutra”. I tyle. Nigdy tak nie postąpiłem, ale mogłem. Ja nigdy nikogo nie wyrzuciłem. Raz miałem przypadek pracownika, który sam chciał się zwolnić. Nie chciałem tego zrobić, bo dobry fachowiec, pracował u nas przez 30 lat. Ale się uparł. Zawołałem więc dyrektora kadr i przedstawiłem mu sytuację. Poszliśmy mu na rękę i tak jak chciał, odszedł za porozumieniem stron. Poszedł pracować w prywatnej firmie, nie zarobił nawet połowy tego co w Świerczewskim, przez półtora roku się tam męczył. U nas sprawy socjalne stały wówczas na niezłym poziomie – były ubrania robocze, mydło, ręczniki itd. Po roku błagał nas, żeby go przywrócić do pracy. Zrobiliśmy to.
Ale pociotka Gierka bał się pan ruszyć.
Nie wiem, czy to był pociotek, czy jakiś kuzyn. Ale faktycznie święta krowa, wydawało się, że nie do ruszenia. Dziś także są takie, krewniacy prezesa czy coś w tym stylu. Tamten pisał podanie za podaniem: „Proszę zwolnić mnie natychmiast, bo śmierdzę fabryką i żona nie chce ze mną sypiać”. Sienkiewicz tak nie pisał jak on. Odchodził i znowu przychodził. W końcu miał pracę lepszą od leżącej, bo daliśmy mu taką fuchę, żeby opiekował się zegarem matką na fabryce i tymi czasomierzami, które jej podlegały. Polegało to na tym, że raz na miesiąc miał wyczyścić ściereczką cyferblaty. Bardzo lekka praca, ale i tak mu nie odpowiadała.
Nie mógł go pan zwolnić?
Wreszcie powiedziałem dość i podpisałem się pod jego podaniem o rezygnację z pracy. Mrugnąłem okiem do dyrektora kadr, żeby nie robił kłopotów. I wie pani co, ten chłop mógł iść do dowolnego zakładu w Polsce, ale i tak przez półtora roku nie pracował i przychodził do nas na schody. Siedział i czekał, żeby go przyjąć. Nie pozwoliłem. Ale gdy pojechałem na wczasy, to dyrektor go znów zatrudnił. Na swoje nieszczęście. Gdy drugi raz zalegalizowano Solidarność, to właśnie ten pasożyt rozpoczął strajk głodowy.
Na jaką okoliczność?
Wyrzucenia dyrektora. Trudny przypadek. Ciągle robił jakieś problemy, ale potem jego wyskoki już mnie nie dotyczyły, bo w 1990 r. zrezygnowałem. Z sekretarzowania i w ogóle z pracy na tym zakładzie.
Dlaczego?
Bo partia była w okresie schyłkowym, już widać było wynoszone sztandary. Ludzie różne pomysły mieli, żeby lepiej żyć w nowej rzeczywistości. A ja nie chciałem popełnić niczego, z czego można by mnie było potem rozliczać.
Mówi pan o uwłaszczaniu się na państwowym majątku, o kradzieżach?
Proszę mnie nie pytać o takie rzeczy, bo nie będę o nich mówił.
To proszę powiedzieć, czy przez te ponad osiem lat swojego sekretarzowania udało się panu zrobić choć jedną dobrą rzecz?
Nawet wiele dobrych rzeczy. Ale moją dumą jest to, że za moją przyczyną udało się wprowadzić system brygadowy w zakładzie. Księgowy mi nie wierzył, że to może przynosić zyski. A udało się.
Sam pan poniekąd przyznał wcześniej, że system socjalistyczny potrafił produkować jedynie ocet i straty.
Produkowaliśmy zbyt dużo rzeczy, które nie były potrzebne, nikt ich nie chciał kupować. My w swoim zakładzie wprowadziliśmy system, w którym brygada wynajmowała elektryka, mechanika, różnych fachowców, musiała ich opłacać. I zastanawiać się, czy to się sprzeda. Zyskiem się dzielili. Jak rzeczy leżały na magazynie, to dostawali tylko połowę pieniędzy. Tyle że akurat my nie mieliśmy problemu ze sprzedażą. 80 proc. produkcji szło na eksport, tylko 20 proc. na kraj. Świerczewski to była fabryka wyrobów precyzyjnych i swoje towary sprzedawaliśmy na cały świat. Do USA, Anglii, Szwajcarii, Włoch, Francji, a tamci sprzedawali je pod swoimi markami. Pod koniec lat 80. byliśmy już prawie dogadani z Rosjanami, żeby wybudować razem kolejny zakład w Polsce, to były trudne negocjacje, bo nie chcieli się zgodzić, żeby Polak był dyrektorem, ale udało się ich przekonać... Ale nic z tego nie wyszło, bo ustrój się skończył. Tak samo jak z moich planów stworzenia w Świerczewskim swojego banku.
A po co?
Po co mi było brać pieniądze z banku, skoro mogłem mieć je u siebie? My zarabialiśmy dewizy, to się liczyło. Ale państwo zabierało nam 99 zł z każdych zarobionych stu, nie było jak się rozwijać.
Miał pan dość kapitalistyczne spojrzenie.
Działałem tak, aby nikt się mnie nie wstydził ani ja samego siebie. Czy za komuny, czy teraz, trzeba myśleć.
Przyniósł pan na nasze spotkanie zdjęcia, na których jest razem z Gorbaczowem i Jaruzelskim. Co to była za impreza?
Pierwsza wizyta przywódcy radzieckiego w Świerczewskim, lipiec 1986 r. Był Gorbaczow, Jaruzelski i Szewardnadze. To był czas X zjazdu PZPR. Byliśmy dość innowacyjni, nawet Rosjanie to widzieli. Jaruzelski chciał się pochwalić, że jest taki zakład, w którym widać efekty. Naprawdę przynosił on bardzo dużo dewiz.
Przygotowania do takiej wizyty to pewnie niezły cyrk.
No, trochę. Specjaliści sprawdzali, czy tynki nie są promieniotwórcze. Wchodzę do swojego gabinetu, a tam jakiś murarzyna. Pytam, co on tu robi, a pokazuje mi legitymację SB. Kontrolowali wszystko, z miesiąc to trwało. Prześwietlali wszystkich pracowników, czy nie ma w załodze wrogiego, wywrotowego elementu. I wie pani co, znaleźli mi w ekipie kogoś z bandy Łupaszki. Nie, nie zamknęli go, to już nie były te czasy, dostał dzień wolnego na czas wizyty genseka. A tego dnia to dopiero było, strzelcy wyborowi rozmieszczeni na dachach w budynkach dookoła zakładów. Nie prześlizgnęłaby się mysz.
Rozmawiał pan z Gorbaczowem?
Tak, dał mi swoje książki o pieriestrojce, a tutaj, o, jego wizytówka. Pytał o szczegóły zakładu, my mu pokazywaliśmy, co robimy. Był zaskoczony skalą sprzedaży.
Z czego się utrzymuje człowiek, któremu Gorbaczow ściskał rękę?
Mam niewielką emeryturę. Nie mam pretensji, choć naprawdę jest mała, bo byłem wcześniej na rencie. Mieszkam w bloku z wielkiej płyty, jeżdżę starym samochodem. I cieszy mnie to. Zawsze chciałem mieć ten komfort, że nikt do mnie nie zapuka o świcie i nie będzie kazał mi się ubierać. Ja mogłem mieć dużo więcej, dawali mi mieszkanie na Woli, ale nie chciałem, bo by mnie co chwila przy każdej głupocie ściągali do zakładów. Telefonu też długo nie miałem, na siłę mi go wcisnęli przy jakimś strajku. Przez jedną noc pociągnęli linię do mojego bloku, kilka osób i przychodnia lekarska przy okazji się załapali. Bo Marian Woźniak – pierwszy sekretarz KW, członek KC – tak kazał. Wtedy przynajmniej było wiadomo, gdzie iść po pomoc. Jak się trafiło na dobrego człowieka, można było wszystko załatwić. Kiedyś przychodzi do mnie pracownica, że nie może kupić w Polsce leków dla bardzo chorego męża. Zadzwoniłem do naszej spółki w Niemczech – tak i tak, wykonać. Na drugi dzień paczuszka była do odebrania na Okęciu. Ludzie mi zapamiętali, że byłem w porządku. I dwa razy mnie, starego komucha, wybierali radnym.
To może dziś powtórzmy ten eksperyment i niech partia rządząca przydzieli do każdego zakładu pracy swojego człowieka.
Pani się śmieje, a mnie już nic by nie zdziwiło, pytanie tylko, czy ten sekretarz miałby serce, czy nie. Za moich czasów w każdym zakładzie pracy był rezydent bezpieki.
Był ważniejszy niż pan?
Miał przynosić na biurko każdy materiał, który chciałem. Mówiłem, o kim chcę od niego opinię, i koniec. Oczywiście na początku była rywalizacja – kto kogo sobie podporządkuje. Wtedy załatwiłem to tak, że przez pół roku był bez premii. On miał na zakładzie jeszcze swoich ludzi, bodaj 15 ich było. Kiedyś słyszę, że mam u siebie „strajk”. Wychodzę, a ci, którzy najbardziej krzyczeli, to ludzie rezydenta. Dzwonię do niego: „Masz pół godziny na zwinięcie strajku, bo wiem, że to są twoi ludzie. Wszystkich kazałem nagrać. Jak chcesz, to taśmy zaraz będą u Wojciecha”. On zaczął wspominać o jakichś postulatach, wtedy zaprosiłem go do gabinetu w celu dalszych ustaleń. Ale proszę tego nie pisać.
Czemu? To ludzi może zainteresować...
Część ludzi to zrozumie, ale druga część pomyśli, że sekretarz z nikim się nie liczył i był sukinsynem. A tak nie było.Zresztą dziś i tak wszyscy ze wszystkimi się kłócą. W rodzinie mam tak samo. Syn jest fanem Korwin-Mikkego, a żona fanką Stanisława Michalkiewicza. Jest wesoło.