Trumpiści podnoszą, że Ameryka utraciła ekonomiczną konkurencyjność. Nie wynika to jednak ze słabości gospodarki, po prostu kraj padł ofiarą własnego sukcesu. Rola globalnego policjanta jest nie tylko bardzo kosztowna, ale powoduje też, iż dolar jako rezerwowy pieniądz globu jest trwale zbyt drogi. USA nie mogą więc rozbujać przemysłu, bo nie znajdują nabywców na swoje towary, za to są zalewane dobrami importowanymi. Z tego powodu nie da się również przeprowadzić reindustrializacji, którą prezydent miliarder obiecał zwolennikom MAGA.

Trumpiści dowodzą, że z problemem zbyt drogiego dolara można sobie poradzić na dwa sposoby: w porozumieniu z innymi krajami albo samodzielnie. Porozumienie jest przez Waszyngton preferowane – nie z tego powodu, że tak bardzo kocha on zgodę. Chodzi raczej o to, że takie rozwiązanie byłoby dla Waszyngtonu tańsze i dalece mniej ryzykowne. W kręgach zbliżonych do prezydenta ta opcja określana jest roboczo jako Porozumienie z Mar-a-Lago (to nawiązanie do nazwy rezydencji Trumpa na Florydzie, zwanej w czasie pierwszej kadencji „Zimowym Białym Domem”).

Przypieczętowanie tego układu miałoby polegać na zgodzie najważniejszych globalnych graczy na trwałe obniżenie kursu dolara. Czego konsekwencją byłoby stworzenie warunków dla odbudowy opłacalności amerykańskiej produkcji. Sęk w tym, że zysk USA będzie stratą pozostałych – głównie Chin, Meksyku, Kanady i UE. Ale to nie wszystko. Trump nie chce bowiem, by osłabienie dolara było chwilowe. Nie chce też paniki na rynkach, ucieczki od amerykańskich papierów dłużnych ani nadmiernej inflacji.

Warto pamiętać, że historia zna przykłady zgody na obniżenie wartości dolara – w latach 80. XX w. zawarto Porozumienie z Plaza i Porozumienie z Luwru. Teraz będzie oczywiście trudniej. A to dlatego, że hipotetyczne porozumienie z Mar-a-Lago musi uwzględniać Państwo Środka. Poza tym Zachód przestał wykonywać polecenia płynące z Waszyngtonu tak karnie, jak czynił to w czasie zimnej wojny. I właśnie po to Trumpowi potrzebne są negocjacyjne lewary. Wysokie cła mają zapędzić do stołu rozmów rywali Ameryki (Chiny, Meksyk, Kanadę), straszakiem na niewdzięcznych sojuszników z Europy jest zaś groźba cofnięcia parasola atomowego.

A co, jeśli to nie wystarczy? W Białym Domu jest podobno plan B, zakładający jednostronne osiągnięcie zarysowanych celów. Istnieje obszerne instrumentarium (z czasów prezydenta Cartera) dające prezydentowi środki do karania państw, które swoją polityką „zagrażają interesowi USA”. W tym wypadku poprzez utrzymywanie nadmiernie dużych rezerw dolarowych, co zawyża kurs waluty USA. Biały Dom może też zrobić dokładnie to, co niesforni partnerzy handlowi. To znaczy zacząć skupować na potęgę ich waluty w ramach odwetu za pompowanie popytu na dolara. Rezultatem będzie oczywiście wzrost kursu ich walut i zmniejszenie konkurencyjności ich gospodarek. W tym scenariuszu będziemy mieli też ciągłą presję Waszyngtonu na pojedyncze kraje i próby zawierania z nimi osobnych mniejszych układów handlowych. ©Ⓟ

Autor jest zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” oraz publicystą wydawanego przez NBP „Obserwatora Finansowego”