Załóżmy, że jesteś późnośredniowiecznym turystą z Europy. Twój cel to Ziemia Święta – po prostu nie ma atrakcyjniejszej oferty. „Terra sancta: nie kraj, lecz stworzony z opowieści biblijnych pejzaż pamięci i emocji” – pisze brytyjski mediewista Anthony Bale w książce „Przewodnik średniowiecznego obieżyświata”, traktującej o różnych, zarówno praktycznych, jak i kulturowych aspektach podróżowania w tamtej epoce. „(Ta podróż to) najwyższy cel ludzkiego życia. Dzięki niej można było zyskać prawość, chwałę, radość, zadowolenie i przyjemność. Przynajmniej w teorii” – dodaje autor.
Drogo i drożej
Twój pomysł, by odbyć tę wędrówkę, najwartościowszą ze wszystkich, w zasadzie automatycznie gwarantującą odpust zupełny, napotyka wszelako pewne obiektywne przeszkody.
Po pierwsze, to obłędnie drogie przedsięwzięcie: o ile nie pochodzisz z opływających w złoto wyższych warstw arystokracji lub ktoś nie płaci za twoje dyplomatyczno-zwiadowcze wojaże, jak nic upłynnisz w ten sposób majątek całego życia.
Po drugie, kraina, do której się wybierasz, nie jest – jak wcześniej zauważył Bale – tą, którą zastaniesz na miejscu. „Najpopularniejszy przewodnik turystyczny owych czasów, «Księga dziwów i podróży» [Johna] Mandeville’a, stał się jednym z najszerzej czytywanych źródeł wiedzy o Ziemi Świętej. Przełożono go na różne języki, przez wiele lat służył podróżnikom, i to mimo tego, a może właśnie dlatego, że jego autor nigdy nie oglądał tych krajów na własne oczy. Stworzył raczej kompendium opowieści zasłyszanych od innych, miszmasz wcześniejszych opisów, niekiedy «historycznych», niekiedy «geograficznych». Być może nie nazywał się nawet John Mandeville, dodajmy. W każdym razie wędrował raczej po klasztornej bibliotece i fantazjował, nieświadomy, do ilu osobliwych nie porozumień przyczyni się w przyszłości jego bestseller.
Po trzecie bowiem, tak się składa, że Ziemią Świętą obecnie rządzą przedstawiciele innej religii – islamu. Sułtanat Mameluków, bo o nim mowa, od końca XIII w. panuje nad Lewantem, pozbywszy się stamtąd europejskich rycerzy w wielu brutalnych starciach. Innymi słowy, pejzaż terrae sanctae to pejzaż klęski chrześcijaństwa, które rękoma uczestników krucjat przegrało na Bliskim Wschodzie wszystko, co się dało przegrać. „Lądując w Jafie, przybysze widzieli zniszczoną osadę założoną przez krzyżowców, świadectwo ich klęski”. Co nie znaczy, że turystyczny biznes się nie kręci: kręci się, ale jest drożej, ryzykowniej i zdecydowanie mniej przyjemnie.
Po czwarte, jest tak bardzo nieprzyjemnie i do tego stopnia ryzykownie, że można to przypłacić życiem. Wprawdzie potencjalna śmierć podczas pobytu w Ziemi Świętej to wydarzenie przez wielu wyczekiwanie i pożądane jako forma biletu na bezpośredni lot do Nieba, ale czy ta oferta obejmuje też zgon na statku kotwiczącym przed wejściem do portu? „Konrad Grünemberg opisał w 1486 r., jak mamelucy przez szesnaście dni trzymali jego statek na redzie i jak przez ten czas zmarła część pasażerów. Zapasy jedzenia się kończyły i być może to ono ich zabiło, bo składały się na nie spleśniałe suchary, zepsute jajka, niedojrzałe winogrona, przejrzałe jabłka, skwaśniałe wino, stęchła woda. Mameluccy oficerowie pilnowali statku z wież Jafy i w końcu wywiesili czerwoną flagę na znak pokoju oraz przysłali właścicielowi w darze dużego żółwia” – pisze Bale, dodając, że już po zejściu na ląd umieszczono nieszczęśników w jakiejś podłej jaskini pełnej oślego nawozu. Pobyt w tej jaskini był, rzecz jasna, płatny. „W nocy Grünemberg musiał zapłacić 4 marchetti za skorzystanie z latryny, która była zwykłą dziurą wykopaną w ziemi. Jednego rycerza z jego grupy, który odmówił za to zapłaty, tak ciężko pobito, że następnego dnia umarł”.
Po piąte – czy już wspominałem, że jest drogo? „Za wszystko – spełnienie każdej prośby, łyk rozwodnionego wina – trzeba było płacić. W Jerozolimie nie dało się znaleźć nikogo, kto – w duszy czy w sakiewce – nie odnosiłby korzyści ze śmierci Chrystusa”. Kwestie materialne na moment pomińmy, choć warto zauważyć, że podczas twojej wycieczki główną agencją turystyczną obsługującą chrześcijan, legalną i akredytowaną przez sułtana, jest lokalna delegatura zakonu franciszkanów. Franciszkanie nie tylko świadczą usługi przewodnickie – nie koniecznie darmowe – lecz także na masową skalę wytwarzają przewodniki po świętych miejscach, wyposażone w zestawy stosownych modlitw, psalmów i odpustów. To właśnie w czasach, w których składasz, drogi średniowieczny turysto, swoją wizytę w Ziemi Świętej, w wyniku pewnej praktyki zwiedzania (i narzuconych na nią biurokratycznych ograniczeń ze strony mameluckiej administracji) zostaje ostatecznie wytyczona trasa Drogi Krzyżowej. W pewnym sensie powstaje ona najpierw w wersji piśmiennej, przewodnicko-modlitewnej, symboliczno -duchowej, a dopiero potem zostaje przeniesiona w materialną rzeczywistość jerozolimskich zaułków.
Masowa zabawa
To być może jest najciekawsze w książce Bale’a: im dalej od Europy, tym większa następuje niezgodność między rzeczywistością a wyobrażeniami na jej temat, jakie mają ówcześni podróżnicy. Zachodzi tu szczególnego rodzaju dwójmyślenie, by posłużyć się nieco na wyrost terminem z Orwella – w umyśle człowieka średniowiecza zawsze wygrywa mit, nawet gdy rzeczywistość natrętnie domaga się uwagi. Bo z jednej strony świat opisywany przez Bale’a przecinają szlaki handlowe, europejskie potęgi hand lowe utrzymują faktorie w Persji, Indiach, Mongolii czy Chinach, biznes się kręci i zarządza się nim całkiem racjonalnie, z drugiej zaś podróżnicy i kupcy z uporem maniaka powracają w swoich relacjach do psiogłowców albo dziwacznych tubylców, którzy używają wielkiej stopy – jedynej, jaką mają – w charakterze parasola. Tak jakby to nie prawda, lecz fantazyjne, egzotyczne zmyślenie legitymizowało przekaz. Najwyraźniej widać to chyba w kontekście relacji Europejczyków z Etiopią: choć utrzymywano handlowe i dyplomatyczne stosunki z tym chrześcijańskim państwem we wschodniej Afryce, a na dworze tamtejszego władcy istniała liczna europejska diaspora, nie mówiono o nim inaczej niż jako o mitycznej krainie Prezbitera Jana, który ma przybyć z krańców znanego świata, by pokonać islam.
Wracając do Ziemi Świętej: drogi turysto, skoro nadal żyjesz i zwiedzasz, resztę pobytu spędzisz na zasypywaniu potężnego dysonansu poznawczego między tym, co sobie wyobrażałeś, a tym, co widzisz. Boskich znaków będziesz się doszukiwać nawet w przekroju banana: „Wielu podróżników (…) informowało, że po pokrojeniu tego owocu na każdym plasterku widać było obraz krzyża. Zupełnie jakby każdy żywy organizm na Ziemi Świętej przeniknięty był świętością”. I choć twoja wędrówka odbywa się bardziej w przestrzeni alegorycznej niż po autentycznej Jerozolimie tamtej epoki, inne kwestie zabrzmią całkiem znajomo dla nas, obserwatorów z XXI stulecia: wydrapiesz swoje nazwisko na świętych murach, odłupiesz sobie po kryjomu kamyk z Grobu Pańskiego, ponarzekasz na standard pokoju w noc legowni dla pielgrzymów. A miasto, które spotkasz, okaże się czymś na kształt parku rozrywki dostosowanego do gustów i preferencji odwiedzających. W tym wymiarze nic się nie zmieniło, co potwierdzą wszyscy, którym przyszło współcześnie się przespacerować ulicami Amsterdamu, Florencji, Wenecji czy praskiego Starego Miasta. „Przewodnik średniowiecznego obieżyświata” opowiada bowiem o narodzinach globalnej turystyki w epoce, po której nie spodziewalibyśmy się tego rodzaju masowej rozrywki. Nawet jeśli przeważnie w służbie zbawienia. ©Ⓟ