Żaden z nich nie zaczął się wczoraj. Niektóre to raczej reaktywacja starych tendencji, z którymi – jak mogło się wydawać – cywilizowany świat dawno się pożegnał. Inne dojrzewały sobie po cichu latami. Żaden nie jest też szczególnie zaskakujący, przynajmniej dla specjalistów. Oni pisali o nich od dawna, acz zazwyczaj o każdym z osobna, w oderwaniu od pozostałych czynników, a ponadto dla wąskiego kręgu odbiorców.
Wojna jako metoda
Władimir Putin prawdopodobnie przejdzie do historii jako ten, który złamał długoletnie tabu wojny – przywrócił jej pradawne zadanie kontynuowania polityki innymi środkami. Przez stulecia było zupełnie normalne, że gdy zawiodły delikatniejsze środki, królowie i premierzy uciekali się do działań zbrojnych. W obliczu hekatomb dwóch wojen światowych i pojawienia się broni masowego rażenia kraje i narody cywilizowane włożyły jednak spory wysiłek w to, żeby przenieść rywalizację o interesy na inne płaszczyzny. Przynajmniej między graczami pierwszej ligi. Nie wyeliminowało to przemocy militarnej w innych relacjach: w stosunku do wewnętrznych buntowników, grup nieformalnych w jakichś państwach upadłych, a także wobec pomniejszych krajów zbyt jawnie łamiących zasady współżycia międzynarodowego. Były to jednak raczej działania quasi-policyjne i w gruncie rzeczy służyły stabilizowaniu systemu. W tym nowym, postmilitarnym świecie nikt nie wyobrażał sobie, że przy dowolnie ostrej sprzeczności interesów Niemcy mogłyby zbrojnie zaatakować Francję, USA Rosję, a Brazylia Urugwaj. Saddam Husajn był jednym z niewielu przywódców, którzy tego nie zrozumieli, i zapłacił cenę.
Stały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ ostentacyjnie podeptał Kartę Narodów Zjednoczonych i pomniejsze akty prawa międzynarodowego. To stworzyło precedens, a jego skutki pilnie obserwuje przynajmniej kilku zainteresowanych, którzy też by chcieli na kogoś napaść, ale wciąż się boją, czy nie stracą na tym zbyt wiele
Putin poszedł o wiele dalej. Najpierw badał teren i reakcje świata. W roku 2008 w Gruzji jeszcze zadbał o pretekst, prowokując do pierwszego uderzenia stronę przeciwną. Kolejna próba to Ukraina w roku 2014 – tym razem posłużył się „zielonymi ludzikami” w mundurach bez dystynkcji i separatystami, mocno wspieranymi przez Moskwę, ale jeszcze nie posunął się do jawnej, państwowej agresji. Bezkarność jednak rozzuchwala, więc Kreml poważył się na otwarty powrót do starych paradygmatów, już bez jakichkolwiek zasłon dymnych (bo trudno serio uznać za takowe sformułowania o „specjalnej operacji wojskowej” i bajki o rozkwicie nazizmu w Ukrainie czy chęci Wołodymyra Zełenskiego napadnięcia na Rosję). Stały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ ostentacyjnie podeptał Kartę Narodów Zjednoczonych i pomniejsze akty prawa międzynarodowego, które podpisał.
To stworzyło precedens, a jego skutki – jak na razie niejednoznaczne – pilnie obserwuje przynajmniej kilku zainteresowanych, którzy też by chcieli na kogoś napaść, ale wciąż się boją, czy nie stracą na tym zbyt wiele. Przede wszystkim Chińska Republika Ludowa, bo słowo (o konieczności reintegracji „zbuntowanego” Tajwanu) się rzekło, a kobyłki u płota wciąż nie widać. Towarzysz Xi zaś nie robi się coraz młodszy i nie wiadomo, jak długo zechce czekać na efekty stosowanych dotąd metod – subtelniejszych niż inwazja. Zwłaszcza że wojskowa asertywność okazuje się per saldo opłacalna w innych konfliktach.
Izrael postawił na brutalną siłę, by odpowiedzieć na atak terrorystyczny Hamasu z października 2023 r., i mimo protestów międzynarodowej opinii publicznej strategicznie na tym zyskał. Również w celowo eskalowanym konflikcie z Hezbollahem, który pośrednio doprowadził do upadku reżimu al-Asada w Syrii i mocno zdemolował żmudnie tkaną przez Teheran przez długie lata tzw. irańską oś oporu. Okazało się, że czołgi i rakiety w pewnych okolicznościach jednak załatwiają więcej niż jakiekolwiek inne narzędzia.
Trzecia zasada dynamiki ma zastosowanie także w polityce. Akcja wywołuje reakcję, więc w zaistniałych okolicznościach nawet tradycyjnie pacyfistyczne kraje zwiększają wydatki wojskowe, doskonalą procedury użycia swoich sił zbrojnych i zerkają ku sojuszom pozwalającym multiplikować ich zdolności bojowe. Przykładów nie brakuje od Europy po Japonię.
Pogoda dla silnych
Temu zwrotowi trudno się dziwić, a w obliczu narastających zagrożeń warto mu nawet przyklasnąć. Ale nie miejmy złudzeń, nie każdy w tym gronie myśli tylko o samoobronie. Gdy opinia publiczna przywyknie już do militarystycznej retoryki liderów, do zakupów sprzętu i regularnych ćwiczeń rezerwistów, a nadarzy się okazja, by przetestować całe to instrumentarium w celach ofensywnych, ujawnią się nowi (może zaskakujący) naśladowcy Putina.
Jest to tym bardziej prawdopodobne, że na odradzający się kult nagiej siły w stosunkach międzypaństwowych nakłada się renesans myślenia w podobnych kategoriach o gospodarce i społeczeństwie. Wspomnienia złotej ery Ronalda Reagana i Margaret Thatcher odżyły na Zachodzie, gdzie mają być receptą na wieloletni imposybilizm wielu rządów centrowych i lewicowych. A pamiętajmy, że oprócz liberalnych recept gospodarczych, prywatyzacji i deregulacji, obniżek podatków, walki z rozdętym socjalem itd. tamte rządy charakteryzowała właśnie asertywność w użyciu siły militarnej. Brytyjska Żelazna Dama w dużej mierze temu właśnie zawdzięczała polityczne przetrwanie: zdecydowana reakcja na argentyński napad na Falklandy przykryła skutecznie problemy wewnętrzne, budząc falę narodowej dumy i postimperialnego entuzjazmu. Starsze pokolenie polityków pamięta, młodsze czyta i wyciąga wnioski.
W samej Wielkiej Brytanii niedawny zwrot ku libertarianizmowi w wykonaniu ówczesnej premier Liz Truss niezbyt się torysom udał, ale nowa liderka partii konserwatywnej Kemi Badenoch odwołuje się dzisiaj do bardzo podobnych wartości i retoryki. Obiecuje reaktywację prawicy i naprawę państwa z pomocą prostych zasad z lat 80. XX w. W Stanach Zjednoczonych program odbudowy potęgi gospodarczej przez wewnętrzny leseferyzm (choć połączony z protekcjonizmem w relacjach z otoczeniem) spodobał się wielu centrowym wyborcom tak bardzo, że zacisnęli zęby i zagłosowali na Donalda Trumpa. W Argentynie, w skrajnie trudnych warunkach, Javier Milei wdraża również bardzo liberalne rozwiązania ekonomiczne – i osiąga całkiem niezłe efekty.
Ba, nawet Alternative für Deutschland na początku grudnia ogłosiła, że jej kandydatką na fotel kanclerski w Berlinie jest Alice Weidel. Ta krytykująca Unię Europejską za socjalizm zdeklarowana fanka Margaret Thatcher obiecuje Niemcom państwo odchudzone i wycofane ze sfery społeczno-gospodarczej, ale za to sprawne w wykonywaniu swych podstawowych funkcji związanych z bezpieczeństwem. To może być oczywiście chwilowa taktyka, chęć podebrania konserwatywno-liberalnych wyborców Friedrichowi Merzowi i CDU, ale równie dobrze szerszy plan skorzystania ze zmiany nastrojów już nie tylko klasycznego elektoratu biznesowego.
Bo radykalnie liberalna narracja trafia coraz częściej nie do sytych i bogatych, ale do młodych i głodnych. Jeśli nie w sensie dosłownym, to przynajmniej odczuwających dotkliwy głód sukcesów osobistych i zawodowych. I obwiniających o swoje niepowodzenia na różnych polach nie siebie i nie własne deficyty, tylko stare elity oraz zdominowane przez nie instytucje publiczne. Daleko nie trzeba szukać – to przecież jeden z elementów przyczyniających się do względnie wysokich notowań naszej Konfederacji, a także kilku innych partii prawicowo-populistycznych w okolicy. Wspólnym mianownikiem jest odwołanie się do ludzkiego egoizmu – przekonania, że przecież jestem lepszy i silniejszy od innych, więc jeśli dacie mi wolne pole, to „ja sobie poradzę”.
Świat pozorów
Ten renesans egoizmu, związany z rosnącym przyzwoleniem na używanie siły (lub cwaniactwa) na różnych poziomach, to nowe, które wraca. Takiemu podejściu stary Zachód zawdzięczał wszak bezprecedensowy wzrost potęgi w minionych stuleciach i podbicie niemal całej reszty świata. W polityce kolonialnych imperiów też nie było miejsca na litość dla słabszych. Zmotywowanych przedsiębiorców, żołnierzy, marynarzy, policjantów, bankierów oraz wielkoprzemysłowych robotników zapewniał system, w którym, żeby przeżyć, trzeba było się bardzo starać. Tylko nieliczni, uprzywilejowani z racji urodzenia, byli z tego zwolnieni.
A potem dobrobyt i bezpieczeństwo osobiste stały się w wielu krajach na tyle powszechne, że uznano je za rzecz naturalną, daną raz na zawsze. Za przyrodzone prawo człowieka. Twardą walkę o byt zastąpiła koncentracja na pięknych skądinąd ideach lub (częściej) na radosnej i bezrefleksyjnej konsumpcji. Ale obok wciąż jest przecież inny świat, pełen krwi, potu i cierpienia. Dzisiaj wyzwanie gnuśniejącemu Zachodowi rzucają globalne Wschód i Południe, domagając się dla siebie politycznego uznania, ale także miejsca na rynku. I coraz rzadziej prosząc, a coraz częściej tworząc fakty dokonane – dzięki efektywniejszym systemom edukacyjnym, cięższej pracy, większej bezwzględności (także w eksploatacji zasobów ludzkich i środowiska naturalnego). W tej sytuacji trudno się nawet dziwić, że także w naszym kręgu cywilizacyjnym wraca do mody kultura walki i rywalizacji. Problem w tym, że nasze instytucje nie potrafią tej tendencji odpowiednio skanalizować.
Twardą walkę o byt zastąpiła koncentracja na pięknych ideach lub radosnej i bezrefleksyjnej konsumpcji. Dzisiaj wyzwanie Zachodowi rzucają globalne Wschód i Południe, domagając się dla siebie politycznego uznania, ale także miejsca na rynku
Jakaś część odpowiedzialności spoczywa na skostniałych systemach edukacyjnych, zapatrzonych w puste procedury i pozorne wskaźniki, a przy okazji skupionych nie na rzeczywistym przygotowaniu młodego człowieka do przyszłych wyzwań i wysiłku, lecz na zapewnieniu mu maksymalnego komfortu tu i teraz. Kolejny problem to polityka – sfera, w której tradycyjne, hierarchiczne struktury państwowe i partyjne gwałtownie tracą sprawczość w zderzeniu z siecią skomplikowanych powiązań ekonomicznych i technologicznych, a od ludzi oczekuje się świadomego współdecydowania o sprawach, o których nie mają bladego pojęcia (i w gruncie rzeczy ani nie chcą mieć, ani nie mają na to szans). Rezultat – coraz większe skupienie na pozorach kosztem meritum. Skłonność, by niczym w patologicznej szkole schlebiać fobiom i marzeniom ucznia/ wyborcy, zamiast rozwiązywać jego długofalowe problemy.
Dlatego nowe populizmy dosyć łatwo stawiają diagnozy – często nawet oczywiście słuszne. A potem proponują recepty, które co prawda mogą tylko pogorszyć sytuację, ale za to dobrze się sprzedają. W Argentynie Milei nie miał innego wyjścia niż terapia szokowa, by ratować kraj z ekonomicznej ruiny, ale już w Stanach Zjednoczonych obietnica wielkich karier „od pucybuta do milionera”, egzemplifikowana przez wiceprezydenta elekta J.D. Vance’a, to wielka ściema, bo beneficjentami polityki Trumpa będą przede wszystkim oligarchiczne korporacje, a nie rzesza self-made manów z biednych stanów pasa rdzy.
A konsekwencje? Po pierwsze, możliwe, że zmierzy się z nimi już ktoś inny. Po drugie, wyborca ma krótką pamięć. Po trzecie, przecież zawsze można zagrać na maksymalizację negatyw nych emocji i wyłączyć racjonalne myślenie.
Demokracja na zakręcie
W tej sytuacji zauważalny trend w politycznych narracjach w wielu krajach to zrywanie z pedagogiką wstydu. Owszem, w przeszłości często dysfunkcjonalną i przesadną, ale owo zrywanie nierzadko idzie dziś za daleko. Zamiast słusznego przywracania narodom i grupom społecznym dumy z rzeczy dobrych oznacza po prostu akceptację dowolnie głupich i/lub obrzydliwych poglądów i zachowań. Jeden warunek: muszą być na tyle masowe, żeby ich psychologiczne dopieszczenie sprzyjało zdobyciu lub utrzymaniu władzy.
W ten nurt wpisują się polityczny ruch antyszczepionkowy i każdy inny oparty na kwestionowaniu nauki (inna rzecz, że oficjalna nauka sama zrobiła sporo, by zdezawuować swój autorytet i ustąpić miejsca szarlatanom). Mieści się tu zarówno skrajnie pojmowana ideologia woke, jak i jej przeciwieństwo, czyli obnoszenie się z rasizmem. Antysemityzm, do niedawna wstydliwy, a teraz dumnie manifestowany w mediach i na ulicach. Rehabilitacja totalitaryzmów różnej maści i – przede wszystkim – uznanie świństwa za cnotę, o ile tylko popełnia je członek naszego politycznego plemienia. Tak, akceptacja dla nepotyzmu, złodziejstwa, niekompetencji, nadużywania stanowisk publicznych i zwyczajnego kłamstwa też przestała być rzeczą wstydliwą. Uzasadnienie: jesteśmy wszak na wojnie z tamtymi, a na wojnie wszelkie metody walki są dopuszczalne. A poza tym to oni zaczęli.
To sytuacja bardzo komfortowa dla klasy politycznej i rzeszy pieczeniarzy, którzy swój prywatny model kariery oparli na partyjnych koneksjach. Fatalna dla całej reszty, ale owa reszta jest coraz skuteczniej okłamywana z dwóch stron. Po pierwsze, przez mainstream, a przynajmniej pewną jego część – wciąż kontrolującą wiele kanałów przekazu medialnego i mającą zdolność pilnowania, by w szkołach i na uczelniach dystrybuowano dyplomy (bo one poprawiają ludowi humor i samoocenę), zamiast uczyć zdolności do krytycznej refleksji (bo to mogłoby istotnie zaburzyć i biznes, i politykę). Po drugie: przez antysystemowych populistów, którzy z gonienia króliczka, czyli obalania systemu, też potrafią całkiem nieźle żyć.
Czasami system się zacina. Przykładu dostarczyła nam dopiero co Rumunia: co najmniej jedna trzecia wyborców, wkurzonych na prozachodnie elity (skądinąd nie bez powodu), postawiła na polityków prowschodnich. Co prawda przy wydatnej pomocy służb przynajmniej jednego państwa ze Wschodu, co dało asumpt do unieważnienia elekcji przez dyspozycyjny trybunał. Jak można było się spodziewać, to spowodowało z kolei wzrost frustracji części elektoratu, a w rezultacie jeszcze większą determinację po drugiej stronie, by sterować procesami demokratycznymi i cenzurować ich efekty w razie potrzeby. Bo przecież tamci też manipulują.
W przypadku rumuńskim zarówno skala i bezczelność rosyjskiej ingerencji w naturalne procesy polityczne, jak i ryzyko geostrategiczne dla całej wschodniej flanki NATO dostarczają akurat niezłego uzasadnienia dla takiego manewru. Można uznać, że to mniejsze zło, ale precedens został stworzony, a wiara w demokrację – nie tylko w Rumunii – po raz kolejny poważnie podkopana. I nikt nam nie zagwarantuje, że niebawem ktoś nie spróbuje sięgnąć po analogiczne narzędzie, gdy wynik wyborów nie spodoba się władzy albo wpływowym lobbystom chociażby w Polsce. A stąd już bardzo blisko do następnego kroku – ktoś powie, że skoro król i tak jest nagi, to pora przestać udawać.
Else-Frenkel-Brunswik-Institut z Lipska opublikował parę miesięcy temu wyniki badań przeprowadzonych na reprezentatywnej grupie mieszkańców dawnej NRD. „Dla interesów narodowych w pewnych okolicznościach dyktatura jest lepszą formą rządów” – z takim stwierdzeniem zgodziło się prawie 30 proc. ankietowanych. Można przy tym spokojnie założyć, że wyznawców tego poglądu jest w rzeczywistości więcej, lecz wstydzą się do tego przyznać. Przed ankieterem i przed sobą. Jeszcze.
To także jest konsekwencja coraz powszechniejszego przekonania, że siła i skuteczność mają pierwszeństwo przed solidarnością ze słabszymi, empatią i kompromisem. Przekonania równie groźnego w skutkach jak przeciwne – że da się stworzyć oparty na wspólnie wyznawanych wartościach świat całkiem bez przemocy. Wyzwaniem nadchodzących lat jest znalezienie złotego środka między tymi skrajnościami. Ale nie miejmy złudzeń. Nie wszyscy będą go szukać z równym zaangażowaniem… ©Ⓟ