Rosyjscy nacjonaliści często nie cierpią Putina, a niemal zawsze są wobec niego nieufni.

Od marca w rosyjskich więzieniach siedzą Gieorgij Paramoszin oraz Kirył Nikulienkow. Jeden z nich przez pewien czas prowadził głodówkę, zaś ostatnio areszt tymczasowy przedłużono im do stycznia. Choć stawiane tej dwójce zarzuty pozostają nieznane, to jest jasne, że to sprawa polityczna – 20-latkowie, Rosjanie, prowadzili w sieci Telegram kanał (niebijący rekordów popularności), na którym krytykowali najazd na Ukrainę, a także samego Władimira Putina.

Nie, to nie dwóch młodziutkich rosyjskich demokratów, którzy dostali się pod walec bezwzględnej dyktatury. Paramoszin i Nikulienkow to wojujący rosyjscy nacjonaliści. Na ich kanale pojawiały się głównie materiały skierowane przeciw muzułmańskiej migracji, o której wspieranie oskarżali Kreml. Zdarzały się tam również akcenty antysemickie. Zarazem konsekwentnie sprzeciwiali się agresji wobec Ukrainy.

Sprzeczność? Nie w Rosji.

„Stalin! Beria! Gułag!”

Osoby niebędące znawcami Rosji utożsamiają tamtejszy nacjonalizm z putinizmem. Dziwić się temu osądowi nie sposób. Po pierwsze, współczesny imperializm kojarzy się z nacjonalizmem. A po drugie, ponieważ Rosja jest autorytarną dyktaturą, a hasła wściekle nacjonalistyczne intensywnie z niej dobiegają, łatwo uznać, iż są to poglądy władzy. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana – bo Rosja Putina nie jest tak zglajszachtowana jak Związek Radziecki Stalina.

Współczesny rosyjski nacjonalizm kształtował się w latach 90. w opozycji – a wręcz w nienawistnym sprzeciwie – wobec ówczesnych elit, symbolizowanych przez Borysa Jelcyna. Uosabiały one wszystko, czego radykał nie cierpiał. Dopuszczenie do rozpadu ZSRR oznaczało, że w niektórych byłych republikach Rosjanie stali się obiektem prześladowań, a wszędzie stracili pozycję grupy rządzącej. Drastyczny spadek potęgi kraju sprawił, że wszyscy zaczęli się go bać znacznie mniej niż dotąd – a to przecież dla Rosjan niewyobrażalne horrendum. Zaś wewnątrz kraju doszło do załamania poziomu życia i rozgrabiania majątku przez błyskawicznie wyłaniających się z dawnego egalitarnego społeczeństwa oligarchów. Często pochodzenia żydowskiego, co nacjonalistom też się nie podobało.

Dziś mamy tendencję do postrzegania ówczesnej Rosji – ponieważ panowała w niej wolność polityczno-medialna – jako antytezy Rosji obecnej. Ale z punktu widzenia tamtejszego nacjonalisty jest inaczej. Obejmując władzę, Putin był emanacją elit jelcynowskich. A wcześniej, w 1993 r., gdy działo się to, co w optyce radykałów było ostatnią próbą ocalenia ojczyzny przed idącą na pasku Zachodu antynarodową mafią – w czasie zbrojnej próby sił między parlamentem a Jelcynem – zarówno sam Putin, jak i większość jego późniejszej ekipy byli po stronie „niepatriotycznej”. Po stronie tych, którzy na rozkaz Jelcyna rozstrzelali parlament z armat czołgowych. I to początkowo Putina dyskwalifikowało całkowicie.

Potem, przez długie lata, sytuacja była dla nacjonalistów niejednoznaczna. Bo z jednej strony Putin z powrotem podporządkował Czeczenię. Jednak z drugiej – pociągnęło to za sobą stałe wypłacanie promoskiewskim władzom w Groznym gigantycznego dofinansowania, niebezpiecznie kojarzącego się z daniną. I specjalny status tychże władz; ludzie Ramzana Kadyrowa rozbijali się po całej Rosji, często z bronią, mając od Putina glejt na bezkarność. Stąd zresztą ponawiający się w środowiskach nacjonalistycznych przez ostatnie 20 lat postulat rozwiązania problemu Czeczenii i, szerzej, muzułmańskiego Kaukazu, nie na drodze ściślejszego zintegrowania, tylko usunięcia z Federacji. Bo obcy religijnie i kulturowo (według niektórych – rasowo) mieszkańcy Kaukazu tylko zakłócają na niekorzyść Słowian wszelkiego rodzaju rosyjskie bilanse. Trzeba się ich pozbyć, a w zamian przyjąć bratnich wschodnich Słowian.

Poza tym od objęcia władzy przez Putina w państwie nie następowało nic, co można byłoby postrzegać jako „narodową rewolucję”. Rządzili mniej więcej ci sami, co w latach 90. Pieniądze mieli także ci sami co przedtem. Na salonach dominowali liberałowie, a państwo demonstrowało bezideowość. I z punktu widzenia radykałów trudno było uznać je za swoje.

Nacjonaliści reagowali na to dwojako. Część zaczęła szukać zbliżenia z państwem – skoro jest bezideowe, to narzuca się myśl, aby napełnić je swoją ideologią. Była to opcja związana ze swego rodzaju pokusą demoralizacyjną, korupcyjną. Bo pod pozorem „przemieniania państwa od wewnątrz” poprawiało się własny status, podłączało do systemu eksploatacji dóbr. Sprzyjała temu taktyka władz, które zaczęły dążyć do odtworzenia w ramach systemu putinowskiego całości życia politycznego. „Proszę, niech będą sobie prozachodni liberałowie. Tylko nasi. Proszę, niech będą i nacjonaliści. Odpowiedzialni, znaczy nasi”. Przysyłani przez rozmaite baszty Kremla (tak w Rosji określa się koterie obozu rządzącego) kuratorzy zapewniali dostęp do dóbr – w zamian za zgodę na dyskretne podporządkowanie.

Inna część ruchu (właściwie – mgławicowej konstelacji) reagowała odwrotnie – antyrządową radykalizacją. Wejściem na drogę konfrontacji z władzami, co tego rodzaju aktywistów potrafiło prowadzić do łagrów. Był to los, przede wszystkim, działaczy Partii Narodowo-Bolszewickiej zmarłego niedawno Eduarda Limonowa, szturmujących kordony policji pod hasłem „Stalin! Beria! Gułag!”.

Ale niektórzy spośród tych ostatnich zaczęli flirtować z odmiennym, z dzisiejszego punktu widzenia – kompletnie egzotycznym kierunkiem myślenia.

Piemont Wielkiej Rosji

Rosyjski nacjonalista, niezależnie od tego, do którego obrządku tej religii należy, jest (choć są wyjątki) szczerze przekonany, że Ukraińcy i Białorusini są częścią wielkiego narodu rosyjskiego. I z tego założenia ich część zaczęła wyciągać wnioski nieoczekiwane.

Bo skoro chodzi o stworzenie jednego rosyjskiego państwa, obecnie bezprawnie i bez sensu podzielonego na trzy, i skoro w największym z nich, czyli w Federacji Rosyjskiej, rządzi antynarodowa klika, a pozbyć się jej wewnętrznymi siłami nie sposób, to może należy porzucić pierwotny pomysł, by główny cel osiągać etapami – najpierw przejąć władzę w Moskwie, a potem podbijać Kijów? Może narodowa rosyjska rewolucja, by zwyciężyć, powinna nastąpić jednocześnie w obu „głównych rosyjskich państwach”, czyli w Rosji właściwej i w Ukrainie? Albo myślmy jeszcze śmielej – może najpierw przeróbmy Ukrainę na państwo naprawdę rosyjskie – na Rosję, ale lepszą, bardziej narodową niż Federacja – a dopiero potem, na jej podstawie, zdobywajmy Moskwę?

Tak myślało przed 2014 r. wielu rosyjskich nacjonalistów. Podobnie część rosyjskojęzycznych nacjonalistów ukraińskich, których pociągała idea zbudowania prawosławnego supermocarstwa, tylko z centrum nie w Moskwie, ale w Kijowie. Takie poglądy głosił założyciel batalionu (potem pułku) Azow Andrij Bielecki, bliski im był także późniejszy, do niedawna doradca prezydenta Zełenskiego, Ołeksij Arestowycz. A po rosyjskiej stronie przez moment bardzo popularny był portal Sputnik i Pogrom, na którym w 2014 r. delektowano się wizjami tryumfalnego wjazdu na Kreml czołgów z Ukrainy – tylko że z Ukrainy już rosyjsko-nacjonalistycznej, mającej w ramach tej koncepcji stać się Piemontem Wielkiej Rosji Narodowej.

Zajęcie Krymu i wojna na Donbasie rozpoczęły proces zanikania tych fantasmagorii wśród Ukraińców; zaś ci, którzy kiedyś je wyznawali, pozostając po stronie Kijowa, zmienili poglądy, a starych zaczęli się wstydzić. Natomiast po rosyjskiej stronie nieufność Kremla wobec pierwszej generacji przywódców separatystów donbaskich (Zacharczenko) i wspomagających ich rosyjskich doradców (Girkin vel Striełkow), których ostatecznie różnymi metodami Moskwa wyeliminowała (często poprzez morderstwa), miała podłoże zarówno w fakcie ich niepełnej kontrolowalności, jak i właśnie w obawach, że pozostawieni samymi sobie, na czele własnej armii, mogliby ingerować w politykę wewnątrzrosyjską.

Wszystko to, wraz z zastarzałą niechęcią do Putina, złożyło się na fenomen niedostrzegany na Zachodzie – do dziś wśród rosyjskich nacjonalistów można zauważyć nurt przeciwny agresji na Ukrainę, wręcz sympatyzujący z Kijowem. I światopoglądowa inercja trwająca od czasów sprzed 2014 r. jest jedną z przyczyn tego dziwnego dla nas zjawiska. Zjawiska, które w skrajnym wariancie jakąś część omawianych środowisk doprowadziło wręcz do uznania, iż Białorusini i Ukraińcy to wprawdzie bracia Rosjan, ale mający prawo do swojej państwowości (choć wszystkie trzy państwa wschodniosłowiańskie rzecz jasna powinny z sobą – po bratersku – współpracować).

Inną przyczyną tego fenomenu jest dość częsty wśród nacjonalistów pogląd, iż Kreml doprowadził do tego, że Słowianie wzajemnie się zabijają, podczas gdy Rosja jest zalewana przez muzułmańskich migrantów. Tu warto zwrócić uwagę na inne mało rozpoznane na Zachodzie zjawisko. Ekonomiczna migracja muzułmanów do Rosji właściwej (przez co rozumiem zarówno przyjazd przybyszów spoza granic Federacji, głównie z Azji Środkowej i z Azerbejdżanu, jak i migrację teoretycznie wewnętrzną – wyznawców islamu z wchodzącego w skład FR muzułmańskiego pasa Kaukazu Północnego) owocuje różnymi efektami.

Na Zachód docierają prawie wyłącznie informacje o aktach rasizmu skierowanego przeciwko migrantom, czasem o pogromach. I są to wiadomości prawdziwe. Ale równie prawdziwe jest to, iż społeczności wychodźców zdobywają (często poprzez korupcję) realny wpływ na miejscową władzę, która przymyka oko na chuligańskie wybryki, dokonywane przez młodych mężczyzn z migranckich społeczności. Lokalnie, w podmoskiewskich miejscowościach, młodzi przyjezdni muzułmanie potrafią zresztą stanowić już większość w całej grupie młodych mężczyzn. A ich hierarchicznie zorganizowane, zwarte i wiedzące czego chcą społeczności potrafią zdominować zatomizowanych tubylców.

Razem przeciw „szejtanom”

Wojna zintensyfikowała te zjawiska. Wielu Rosjan poszło na front, a mężczyzn migrantów (spoza FR, więc niepodlegających służbie – władze usiłują różnymi metodami skłaniać ich do zaciągnięcia się, ale bez większych efektów) jest jeszcze więcej, niż było – bo ktoś musi zastąpić żołnierzy w miejscach pracy.

Ale też dlatego, że przez pierwsze dwa lata pełnoskalowej wojny władza centralna wyraźnie prowadziła wobec tych przybyszów politykę, którą można określić wręcz jako promowanie ich samych i, szerzej, w ogóle migracji. Co charakterystyczne – główni kremlowscy propagandziści, którzy w sposób naturalny wobec niemal zawsze przyjmują intuicyjnie stanowisko „zaostrzyć, wziąć za mordę, posłać do łagru”, wobec problemu przestępczości i napięć związanych z migracją głosili pogląd inny – „łagodniej, rozsądniej, zrozumieć, współpracować”.

Działo się to na tle bardzo wtedy popularnej (dziś mniej, lecz niezanikłej) narracji ideologów (np. Aleksandra Dugina), głoszącej, że konflikt w Ukrainie jest wspólną wojną prawosławnych, muzułmanów i wyznawców innych religii, którzy wierzą w Boga i w tradycyjny kształt społeczeństwa przeciw „zachodniemu satanizmowi”, zachodniej promocji zmian kulturowych i „nietradycyjnych orientacji seksualnych”. Że Rosja to wykuwająca się w tej ostatecznej walce ponadreligijna konserwatywna wspólnota, a jeśli Tadżyk, Czeczen, Kazach czy Buriat bije się z – jak to określa Ramzan Kadyrow – „szejtanami”, jest mile widzianym członkiem tej wspólnoty. Nie jest nim zaś – dopowiedzmy – Ukrainiec, nawet na co dzień mówiący po rosyjsku, jeśli wspiera stronę przeciwną.

Przez pewien czas wydawało się, że Kreml przyjął strategicznie taką właśnie wizję przyszłości kraju. Wydawało się, tym bardziej że muzułmańscy migranci w dużej liczbie pojawili się na terenach okupowanych (np. w Mariupolu). Ponieważ są to ziemie opustoszałe (większość ludności uciekła na tereny kontrolowane przez Kijów albo do Rosji, zaś Rosjanie raczej nie chcą się tam osiedlać), a Moskwa pragnie je odbudowywać, sprowadzono tam w dużej liczbie tadżyckich robotników – zaś ci zaczęli ściągać rodziny. Wyglądało to tak, jakby w okupowanej części Zaporoża zaczęła powstawać związana z Rosją muzułmańska enklawa.

W oczywisty sposób wszystko to nie mogło się podobać nacjonalistom.

Naród czy imperium?

Po dokonanym przez Państwo Islamskie w marcu 2024 r. zamachu na podmoskiewski Crocus City Hall (zginęło 145 osób, rannych zostało 551) promigracyjna polityka władz została pod naciskiem społecznym skorygowana, a propaganda „cywilizacyjnej i bojowej jedności prawosławnych i muzułmanów” – stonowana (co nie znaczy, że zarzucona). Inaczej niż przed marcem, w Dumie mówi się teraz o kontrolowaniu migracji, o ograniczeniu prawa do sprowadzania do Rosji rodzin (co wobec istnienia między Federacją a krajami poradzieckimi systemu bezwizowego trudno byłoby notabene wyegzekwować), o wymaganiu znajomości rosyjskiego. Jednak lokalne władze, nierzadko związane z najbardziej potrzebującymi siły roboczej gałęziami gospodarki, prowadzą często własną politykę. Więc wielkich zmian w – jak to się mawia w Rosji – regionach jak dotąd nie widać.

Wszystko to powoduje, że nurt, czasami wręcz proukraiński, częściej po prostu przeciwny wojnie, wciąż jest dostrzegalny w ogólnym pejzażu rosyjskiego nacjonalizmu. Który, jako całość, pozostaje natomiast jeśli nie wrogi, to głęboko nieufny wobec putinowskiej władzy. To ostatnie dotyczy nawet takich grup jak walczący na froncie ochotniczy batalion „Rusicz”, jawnie neonazistowski, neopogański i masowo mordujący ukraińskich jeńców.

Co, oprócz opisanych wyżej przyczyn, wynika z prostego faktu: putinowska władza zawiera w sobie elementy nacjonalistyczne, ale jako całość nacjonalistyczna, w rosyjskim rozumieniu, nie jest. Putinizm i jego ideolodzy nie chcą bowiem Rosji jako narodowego państwa Rosjan (Ruskich, jak w tym języku określa się etnicznych Rosjan) – uważają, że to by Rosję umniejszało i zablokowało jej drogę ku wielkości. Chcą odbudowy rosyjskiego imperium, skupionego wokół Ruskich, lecz dającego narodom nierosyjskim, a zwłaszcza ich elitom, możliwość służenia mu z zachowaniem jakiejś formy podmiotowości i godności (wzorcem ma tu być Czeczenia Kadyrowa). Imperium to rosyjska tradycja; gdy na przełomie XIX w. i XX w. państwo to stało się rosyjsko-nacjonalistyczne – upadło, i rządzący Kremlem dobrze to pamiętają.

Wśród putinistów można, oprócz etnicznych Rosjan, znaleźć ludzi pochodzących z wielu narodowości Federacji. Uważających to pochodzenie wyłącznie za element rodzinnej historii, ale czasem w jakiejś formie utożsamiających się z nim. Samego słowa „imperium” władza używa teraz rzadko. Z ostrożności, bo współcześnie źle się kojarzy. Modniejsza jest formuła: „Rosja to kraj cywilizacja”. Ale co bardziej szczerzy teoretycy przyznają, że chodzi o to samo. Czyli właśnie o to, czego nacjonaliści, zwolennicy wąskiej formuły narodowej Rosji dla etnicznych Rosjan, szczerze nie cierpią.

Czasem nawet bardziej niż Ukrainy. ©Ⓟ