Program Odbudowy Europy, zwany „planem Marshalla”, jest jednym z fundamentów współczesnego Zachodu. Pakiet pomocy ekonomicznej dla wyniszczonej II wojną światową (właściwie dwiema wojnami i wielkim kryzysem) Europy pomógł odpalić na poważnie integrację europejską, a także ugruntował rolę Stanów Zjednoczonych jako globalnego supermocarstwa.
Nie wszyscy wiedzą, że pierwotny plan Marshalla (z lat 1948–1951) polegał głównie na dostarczaniu przez Amerykę najbardziej podstawowych surowców. Zaczęło się od żywności, opału, pasz i nawozów, których Stary Kontynent nie mógł wytworzyć ani kupić. Ale dość szybko, już w latach 50., USA zaczęły dostarczać Europie surowce energetyczne. W tym ten najważniejszy: ropę. W wyniku tego to właśnie wtedy dokonała się na naszym kontynencie rewolucja energetyczna. A skutki tamtych wydarzeń odczuwamy do dziś. Powinniśmy też umieć wyciągać z nich wnioski. Czy umiemy?
Spragnionych twardych danych odsyłam do klasycznej pracy Roberta Großa, Odinna Melsteda i Nicolasa Chachereau. Znajdziecie tam tabele, z których wynika, że w dekadzie 1948–1958 zużycie ropy przez zachodnioeuropejskie gospodarki zwiększyło się ponad trzykrotnie: z 58 mln do 203 mln t. Węgiel ciągle dominował (ok. 500 mln t), ale trend zaczął się już wtedy zmieniać. To właśnie wówczas ropa zaczęła zaczęła go wypierać. I to ona stała się de facto katalizatorem powojennego cudu gospodarczego w takich krajach jak Niemcy czy Włochy.
Kluczowe pytanie brzmi: skąd pochodziła ropa? W ten sposób wracamy do sedna planu Marshalla. Europa nie musiała jej importować, czyli wydawać na nią cennych dolarów. Ona tę ropę dostawała w ramach pomocy w zasadzie bezkosztowo. Ten rodzaj subwencji ze strony Wuja Sama był przyczyną gospodarczych cudów. W przypadku Szwecji petropomoc stanowiła ok. 56 proc. całej jej działki w planie Marshalla. Dla Danii – 21 proc., dla Francji, Portugalii i Norwegii – ponad 15 proc. Wszystkie te dane pochodzą z pracy Großa, Melsteda i Chachereau.
Jakie z tego wnioski dla czasów nam współczesnych? Chodzi o samą naturę rewolucji energetycznej. Historia pokazuje, że można ją przeprowadzić. Że można przejść od jednego paliwa do drugiego – oczywiście nie z dnia na dzień, ale z dekady na dekadę. Jednocześnie nie musi odbyć się to kosztem gospodarczej smuty ani spowolnienia. Przeciwnie, lata 60. to dla Zachodu złoty wiek. Ale ta historia udała się właśnie dlatego, że nie była oparta na logice rynkowej. Nie było też tak, że węgiel został wtedy obłożony takimi obciążeniami fiskalnymi, by przestał się nagle opłacać. Sukces w tym, że obok wydobywanego na potęgę węgla do gry weszła dotowana na jeszcze większą potęgę (przez amerykańskiego hegemona) ropa. Z tego miksu zrodził się europejski skok rozwojowy (szacuje się, że w latach 1940–1980 europejska produktywność skoczyła – względem amerykańskiej – z poziomu 30 proc. do 90 proc.).
Zwróćmy uwagę na to, jak bardzo tamten model różni się od transformacji energetycznej, która odbywa się w Europie dziś. Mowa o przejściu od paliw kopalnych do źródeł odnawialnych. Chcąc skopiować tamten manewr, dzisiejszy Zachód winien w zasadzie postawić na subsydiowanie zielonej energii dla całego kontynentu (nie tylko dla siebie), bez jednoczesnego czynienia paliw kopalnych nieopłacalnymi. Gdyby tak postąpiono, zielona transformacja wyglądałaby inaczej. Niestety, akurat tej lekcji z planu Marshalla nie wyciągnięto. ©Ⓟ