Wielu zachodnich polityków i ekspertów wykazuje zaskakującą troskę o to, by Rosji (i jej prezydentowi) nie stała się krzywda. A gdy nie mogą pomóc realnie, to przynajmniej przytulą i pocieszą w kłopotach.
Z wrogami Władimira Putina i kierowanej przezeń Rosji sprawa jest dość prosta: USA, Ukraina, Polska, Wielka Brytania, kraje nadbałtyckie... I tak naprawdę każdy człowiek, któremu bliskie są ideały wolności i demokracji, prawa człowieka oraz zwyczajna przyzwoitość – bo to w pewnym momencie oznacza wejście na kurs kolizyjny z polityką Kremla. Z przyjaciółmi kwestia jest mniej oczywista, a pozory często mylą.
Sępy już krążą
Weźmy takiego Xi Jinpinga i Chińską Republikę Ludową. Owszem, Pekin roztoczył nad Putinem i jego ekipą parasol ochronny, dbając, by przetrwali zachodnie sankcje. Ale w tle szumnych deklaracji o partnerstwie i przyjaźni dzieją się procesy, które długofalowo są groźne i dla samego prezydenta, i dla całej Rosji.
To już nie tylko realna wasalizacja, konieczność akceptowania niekorzystnych warunków wymiany handlowej, prawdopodobnie rosnąca infiltracja moskiewskiej elity władzy, armii i aparatu przemocy oraz gospodarki przez chińską agenturę, lecz także bezpośrednie zagrożenia o charakterze geostrategicznym. Takie jak panoszenie się Chińczyków w dawnych środkowoazjatyckich republikach ZSRR czy nawet na Białorusi. W niedalekiej przyszłości realny może też stać się scenariusz „odwracania wektora lojalności” regionalnych struktur administracji na wschodniej Syberii. Przy czym pragmatyczni politycy z Pekinu raczej niekoniecznie sięgną tam po formalną władzę, bo i po co. Wystarczy im możliwość realnego dyktowania korzystnych dla siebie decyzji bez ponoszenia jakiejkolwiek odpowiedzialności za ich skutki.
A Indie pod rządami Narendry Modiego, który właśnie gościł w Warszawie, a potem udał się prosto do Kijowa? Wiele osób na całym świecie oburzyło się bardzo mocno, gdy w lipcu Modi – w Moskwie – wprost nazwał Putina „swoim przyjacielem”. Ale uwaga – chwilę potem, publicznie i na jego własnym terenie, zbeształ rosyjskiego dyktatora za ataki na cele cywilne w Ukrainie. Na takiego kalibru despekt wobec Kremla nigdy nie pozwoliła sobie ani Indira Gandhi, ani bodaj żaden z jej następców w roli premiera Indii. To pokazuje, jak zmieniły się czasy i relacje pomiędzy Moskwą a New Delhi. Po prostu dzisiejsze Indie grają o świat realnie wielobiegunowy i własną suwerenną, znaczącą rolę jako jednego z głównych mocarstw. W tym celu starają się wydusić jak najwięcej korzyści i z Zachodu, i ze Wschodu. Rosja jest dziś brutalnie wypychana z wielu intratnych rynków indyjskich, ze zbrojeniowym na czele. Wyjątkiem jest skokowo rosnący eksport ropy – ale ten odbywa się na warunkach wyjątkowo korzystnych dla strony indyjskiej, dla Rosjan oznacza zaś zyski głównie natury propagandowej. Podobnie jak w przypadku Chin – a nawet bardziej – mamy więc do czynienia nie tyle z przyjaźnią, ile z cynicznym żerowaniem na rosyjskiej słabości i na kłopotach, w które Putin wpędził swój kraj. Plus, zwłaszcza w przypadku Indii, ze śmiałym i otwartym pogłębianiem współpracy politycznej, ekonomicznej i wojskowo-wywiadowczej z państwami mocno z Rosją skonfliktowanymi.
Do tej listy można dodać także np. Turcję, która pod rządami Recepa Tayyipa Erdoğana dba o swoje – często sprzeczne z rosyjskimi – interesy jako mocarstwa regionalnego, a także dość sprawnie rozgrywa Izrael i sunnickie monarchie znad Zatoki Perskiej. Również Azerbejdżan, który co prawda dzień po wizycie Władimira Putina w Baku złożył wniosek akcesyjny do grupy BRICS (a rosyjska propaganda nie omieszkała odtrąbić tego jako swego sukcesu oraz sygnału ostatecznej porażki Zachodu w skali globalnej), lecz realne interesy robi nadal z tym, z kim mu akurat pasuje. Na podobnej zasadzie działają inne kraje, np. Wietnam czy Brazylia: są nastawione na strategiczną suwerenność wzmacnianą przede wszystkim jednak przez współpracę z bogatym Zachodem, a jeśli okazjonalnie czynią gesty pod adresem Rosji, to zazwyczaj każą sobie za to słono zapłacić.
Pragmatyczny stosunek do Rosji mają też w gruncie rzeczy ajatollahowie z Teheranu, północnokoreański dyktator Kim Dzong Un, a nawet junty wojskowe z Ameryki Łacińskiej lub subsaharyjskiej Afryki. Owszem, Moskwa jest im potrzebna jako wsparcie przeciwko krajom Zachodu i – w wielu przypadkach – także przeciwko wrogom wewnętrznym. Ale to dzisiaj, kiedy oferta z Kremla jest akurat względnie tania. Jutro równie dobrze mogą się podpiąć pod kogoś innego, kto da im silniejsze gwarancje przetrwania.
Płatni i nieświadomi
Sytuacja wygląda inaczej, gdy zamiast na kraje i ich rządy popatrzymy na konkretnych polityków, ekspertów, ludzi mediów czy biznesu, a nawet celebrytów. Także w państwach, które jako całość są jak najbardziej antyputinowskie. I to nie tylko ze szlachetnych co prawda, ale realnie przecież słabych politycznie pobudek etycznych czy humanitarnych, lecz także dlatego, że agresywna polityka Kremla zagraża bezpośrednio im własnym, fundamentalnym interesom. A mimo to znajdują się wśród obywateli takich państw ludzie, którzy bez zmrużenia oka nazwą czarne białym, celową zbrodnię – wypadkiem przy pracy, samoobronę ofiary – agresją itd. A wszystko po to, by zrelatywizować dobro i zło, stworzyć pole dla kolejnej ofensywy propagandowej Kremla, osłabić morale własnych współziomków lub skłócić ich z sojusznikami. Ewentualnie – podejmą konkretne działania społeczne i polityczne, zorganizują pikietę, zadymę, ruch, partię albo konspirację. Wystartują w wyborach albo będą głosić proputinowskie hasła w telewizji, w internecie, na seminariach naukowych.
Czy czynią to z głupoty, czy z ideologicznego zaślepienia lekko wzmocnionego przez sprytnego i mającego dobre przygotowanie psychologiczne oficera prowadzącego? Czy może dlatego, że służby specjalne Federacji Rosyjskiej płacą im pod stołem w żywej gotówce, w ułatwieniach w karierze zawodowej lub politycznej, w grantach naukowych lub honorariach autorskich – w gruncie rzeczy ma to znaczenie drugoplanowe. Notabene, co bardziej pragmatyczni specjaliści twierdzą, że skorumpowanego agenta wpływu łatwiej „odwrócić” lub spacyfikować niż narwanego idealistę czy osobę o poważnych deficytach poznawczych.
Poważniejszym problemem (z naszego, zachodniego punktu widzenia) i tak jest konieczność odróżniania świadomych agentów wpływu czy polityczno-informacyjnych dywersantów pracujących dla wrogiego, zewnętrznego ośrodka od ludzi po prostu korzystających z wolności słowa i poglądów. A ta granica bywa cienka lub rozmyta. Skutki jej przekroczenia w jedną stronę są rujnujące dla demokracji. W drugą – fatalne dla bezpieczeństwa. I m.in. dlatego zachodnie służby kontrwywiadowcze, prokuratury, analitycy i media podchodzą nawet do ewidentnych przypadków ostrożnie, opinia publiczna jest zdezorientowana, a prawdziwi przyjaciele Władimira Władimirowicza hulają sobie zasadniczo bezkarnie.
Oczywiście niebezpiecznym nieporozumieniem jest wrzucanie do jednego worka wszystkich, którzy podejmują jakąkolwiek aktywność publiczną obiektywnie zgodną z interesami Rosji. Pierwsze z brzegu przykłady: brytyjski ruch na rzecz opuszczenia Unii Europejskiej czy separatyzm kataloński. W obu przypadkach mamy do czynienia z realnymi i wartymi uszanowania argumentami i wartościami, w których obronie zrzeszyli się często ludzie Bogu ducha winni i w dodatku prywatnie jak najbardziej przeciwni zbrodniom Putina. Ale Rosja jest cwana: chętnie korzysta z pomocy takich „poputczików” (jak ironicznie nazywał ich w czasach sowieckich Władimir Iljicz Uljanow, pseudo konspiracyjne Lenin). Czasem wystarczy dyskretnie dorzucić trochę pieniędzy, możliwości logistycznych i medialnych, sprowokować wydarzenie czy trend, które dodadzą takiemu (nawet zacnemu) ruchowi nowego politycznego paliwa, a przy okazji zmienią go na korzyść zewnętrznego inspiratora.
Separatyści, suwereniści, ekolodzy
Dzisiaj już wiemy, że kierowany przez Carlesa Puigdemonta rząd Katalonii podczas referendum niepodległościowego w październiku 2017 r. utrzymywał poufne kontakty z wysłannikami Kremla (tak zeznała przed sądem, podając sporo szczegółów, m.in. separatystyczna polityczka Elsa Artadi, potwierdzając operacyjne dane hiszpańskiego kontrwywiadu). W elitach ruchu na rzecz oderwania od Hiszpanii aktywnie działała zaś niejaka Elena Wawiłowa – wcześniej deportowana z USA kadrowa pracownica rosyjskiego wywiadu – werbując, korumpując i rozdzielając zadania. Rosjanie mieli obiecywać uznanie niepodległości Katalonii, a nawet wysłanie do niej swoich wojsk (sic!) – co było oczywistą bzdurą, ale zagrzewało co bardziej naiwnych do walki, nawet na wykraczające poza demokratyczne standardy sposobami. Cel był oczywisty: destabilizacja wewnętrzna ważnego kraju UE i NATO. Zysk uboczny: budowa sieci wpływów na przyszłość. Obecny rząd w Madrycie mógł przecież powstać tylko dzięki poparciu katalońskich posłów powiązanych z Puigdemontem (choć on sam przejściowo ukrywał się za granicą przed hiszpańskim wymiarem sprawiedliwości). Można iść o zakład, że nie wszyscy politycy usidleni wcześniej przez Wawiłową i spółkę spłacili już zaciągnięte wobec nich długi.
Separatyzmy, dość powszechne w różnych zakątkach Europy, są w ogóle niezwykle atrakcyjnym polem do popisu dla służb specjalnych Kremla. O „wiarygodnych, ogólnodostępnych wskazaniach sugerujących, że Rosja podjęła kampanię wpływu w związku z referendum niepodległościowym w Szkocji w 2014 r.” mówił opublikowany cztery lata temu raport komisji ds. wywiadu i bezpieczeństwa brytyjskiego parlamentu. Dotyczył on także referendum w sprawie brexitu – ta część dokumentu została jednak przed udostępnieniem szerszej publiczności mocno ocenzurowana przez MI-5. W tajnych załącznikach opisano podobno ze szczegółami mechanizmy wykorzystywania mieszkających w Londynie oligarchów z Rosji (i ich pieniędzy) dla budowy sieci wpływów. Z oczywistych względów następnie spuszczono kurtynę milczenia, ale pozostaje faktem, że wkrótce później Wielka Brytania stała się znacznie mniej gościnna dla Rosjan, a wspomniane siatki ewidentnie przetrzebiono metodami operacyjnymi.
Podobne komisje parlamentarne (lub parlamentarno-eksperckie) powstały w ostatnich latach w kilku krajach europejskich. Między innymi we Francji, gdzie na celowniku znalazła się oczywiście przede wszystkim Marine Le Pen i jej zaplecze polityczno-biznesowe. Ale nie tylko – przesłuchiwano (i badano powiązania) także prominentnych polityków innych partii, w tym nawet ekspremiera François Fillona, który zasiadał w radach nadzorczych dwóch rosyjskich koncernów paliwowych (zrezygnował z tych synekur po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę).
W Niemczech (gdzie moskiewskie wpływy wśród pierwszoligowych działaczy są oczywiste i widoczne gołym okiem, od haniebnego przykładu byłego kanclerza Gerharda Schroedera poprzez m.in. Sahrę Wagenknecht, przez lata związaną ze skrajnie lewicową Die Linke, aż po Petra Bystrona ze skrajnie prawicowej AfD) sięgnięto też do głębszych zakamarków ich politycznego i organizacyjnego zaplecza. W maju 2022 r. parlament kraju związkowego Meklemburgia-Pomorze Przednie powołał komisję śledczą badającą związki władz landu z fundacją Klimat i Ochrona Środowiska MV oraz sponsorującym ją Gazpromem. W tle był m.in. lobbing na rzecz projektu Nord Stream 2, pomoc w obchodzeniu sankcji USA wobec tego gazociągu, ale także operacje mające podważyć zaufanie do energetyki jądrowej w Niemczech i w krajach ościennych, w tym w Polsce. Wnioski merytoryczne co do skali i agresywności rosyjskiej infiltracji były porażające, ale o dziwo nie wywołały żadnego politycznego trzęsienia ziemi.
Usłużne kaczki
Przyjaciele Putina nadal mają się w Niemczech dobrze. Kontrwywiad rozbił co prawda niedawno parę klasycznych siatek szpiegowskich, zidentyfikował kilka oczywistych pionków informacyjnej agentury wpływu, ale wciąż jest bezradny wobec takich przypadków jak były (z czasów… Gerharda Schroedera) szef niemieckiego wywiadu zagranicznego (BND) August Hanning. Ów sędziwy pan, od wielu lat emerytowany, gdy tylko zaszła potrzeba, uaktywnił się bardzo – i usłużnie zaczął opowiadać mediom, rozwijając dość tajemniczą wrzutkę skądinąd szacownego „Wall Street Journal”, że uszkodzenie gazociągu NS2 przez podwodne wybuchy to na pewno była robota ukraińskiego wywiadu z pomocą Polaków. Oczywiście zatwierdzona przez Amerykanów. Bez żadnych dowodów, wbrew logice, ale ze swadą – i korzystając z autorytetu wytwarzanego przez nazwę instytucji wywiadowczej. Niestety, tylko nieliczne media poinformowały o kontekście – choćby o takim drobiazgu, że Hanninga już dawno skompromitowało jego członkostwo w radzie nadzorczej łotewskiego Norvik Banka (potem przemianowanego na PNB Banka), kontrolowanego przez Rosjan i według wielu sygnałów służącego m.in. niejawnemu finansowaniu działalności szpiegowskiej w krajach nadbałtyckich. A także – wielokrotne, rażące łamanie procedur bezpieczeństwa jeszcze w czasach kierowania przezeń BND.
Niewykluczone, że moskiewscy propagandyści przypomnieli lekko omszały temat sabotażu na NS2, żeby medialnie przykryć klęskę w obwodzie kurskim. Ale w tej sprawie (jakże bolesnej dla Kremla i Putina osobiście) zadziałano też bardziej bezpośrednio. Jeden z wielu przykładów to artykuł Christopha B. Schlitza, który ukazał się parę dni temu w „Die Welt” i został przedrukowany przez wiele mediów, także niektóre polskie. Zapewne napisany i powielany w dobrej wierze… Oto streszczenie: ukraińska ofensywa w obwodzie kurskim to tak naprawdę nie problem dla Moskwy, lecz zapowiedź wielkich klęsk Kijowa oraz wstrzymania zachodniej pomocy wojskowej. Na całej operacji skorzysta głównie Putin, który – rzecz jasna – po mistrzowsku rozgrywa swoją partię. Zachód musi się teraz jeszcze bardziej obawiać mitycznej „eskalacji”, czas działa na korzyść Moskwy, Ukraińcy osłabiają inne odcinki frontu, a ten musi gdzieś zaraz pęknąć pod wzrastającym naciskiem rosyjskim itd. Na okrasę parę cytatów z austriackich i amerykańskich „specjalistów wojskowych”. Wszystko podano w tonie głębokiej troski i zaniepokojenia, ale wyciągnięte przez autora wnioski idealnie wpisały się w propagandowe potrzeby Moskwy. Media rosyjskie i milblogerzy (czyli pozornie niezależni komentatorzy wydarzeń wojennych, aktywni w internecie) już tę wrzutkę wykorzystują ku pokrzepieniu serc i utrwaleniu władzy cara.
Białe jest znowu czarne, ale to nieważne – grunt, że uda się nieco osłabić wrażenie klęski Rosji. Oczywiście na Zachodzie mamy prawo mieć i głosić swoje poglądy. Ale cui bono? A przynajmniej: kto korzysta bardziej?
My w Polsce też mamy swoich ekspertów, dziennikarzy, a nawet polityków (od prawa do lewa), którzy każde wydarzenie potrafią zinterpretować tak, żeby rosyjskie było na wierzchu. Być może naprawdę tak im wychodzi z analiz, nikt ich do tego nie inspiruje ani tym bardziej im za to nie płaci trefnymi rublami. A podróże na okupowany przez Rosjan Krym i występowanie tam przed kamerami „Sputnika” to czysty przypadek albo niewinna pasja krajoznawcza. Ale warto przypomnieć starą, użyteczną zasadę: „Jeśli coś wygląda jak kaczka, kwacze jak kaczka i chodzi jak kaczka, to… zapewne jest kaczką”.
Oczywiście za same kacze poglądy nie należy nikogo wsadzać do więzienia, ale w wielu przypadkach – szczególnie gdy mamy do czynienia z uporczywą recydywą – warto by uważniej przyjrzeć się powiązaniom, ścieżkom kariery, źródłom finansowania… Od tego są wiadome instytucje, które jednak muszą mieć w tym celu rozkaz, ludzi oraz budżet, a z wszystkimi tymi elementami nieodmiennie jest krucho. Warto też – to już kamyczek do ogródka innych instytucji, w tym akademickich i medialnych – przynajmniej ostrożniej i racjonalniej decydować, komu podtyka się mikrofon albo kogo zaprasza za stół prezydialny. Także po to, żeby potem nie było wstydu, jak z niejakim Pablem Gonzalesem. ©Ⓟ
Kryzys sterowany
Dziś wszyscy przyjęli do wiadomości to, co nieliczni specjaliści usiłowali tłumaczyć już podczas wielkiego europejskiego kryzysu w roku 2015 – że jego skala jest efektem skutecznego wzmocnienia i wykorzystania przez Rosjan naturalnych, obiektywnych zjawisk i trendów przez kompleksowe działania. Od podgrzewania kryzysów w państwach ościennych poprzez przygotowanie kanałów przerzutowych (często w postaci kontrolowanych przez wywiad siatek przestępczych) aż po odpowiednie sterowanie zachowaniami zarówno migrantów w krajach, do których dotarli, jak i radykalnie antyimigranckich grup w tych państwach.