Nie trzeba znać dokładnego przebiegu wojny, aby z powstających w jej trakcie dzienników odczytać, po czyjej stronie w danym momencie znajdowała się inicjatywa. Wskazują na to same nastroje piszących. W zapiskach polskich autorów aż do 1941 r. widać kolejno rozgoryczenie przegraną we wrześniu 1939 r., nadzieję na zwycięstwo aliantów na Zachodzie, zniechęcenie po ich porażce i w końcu przytłaczającą pewność, że niemieckie panowanie nad Europą będzie wieczne. Prawdziwy przełom nastąpił dopiero na początku roku 1943, wraz z klęską III Rzeszy pod Stalingradem.
Od tego momentu coraz wyraźniejsze stawało się przekonanie, że na Wschodzie Niemcy przegrają. Do ich całkowitej porażki było jednak daleko. Nie wystarczały do tego sukcesy aliantów w Afryce czy później we Włoszech. Decydujące uderzenie musiało nastąpić w innym miejscu.
31 grudnia 1943 r. Ludwik Landau zapisał w swojej wojennej kronice, że „cios [w III Rzeszę – red.] szykuje się. W Anglii przeprowadzono ostatnio wielkie jakieś manewry, z ewakuowaniem ludności różnych okolic, jako «próbę generalną inwazji»; a nowe zniknięcie z oczu Churchilla i Roosevelta stało się przedmiotem powszechnej sensacji. Na razie jednak jest jeszcze cisza”. Tydzień później: „na zachodzie ciągle jeszcze inwazji nie widać”. Pomimo tej ciszy ludzie z coraz większą nadzieją patrzyli na zachód Europy, a zwłaszcza na Francję.
Trzy dni później Landau pisał: „z napięciem oczekuje się uderzenia na zachodzie – po jednej i po drugiej stronie. Niemcy cytują doniesienia prasy angielskiej, że «już» w końcu marca wszystko będzie przygotowane do inwazji”. O tym, jak wielkie było to napięcie, świadczy zapis z 11 lutego, z którego dowiadujemy się, że po Warszawie zaczęła krążyć plotka o lądowaniu wojsk brytyjskich i amerykańskich pod Tulonem. Pod koniec lutego autor zanotował informację o przemowie Winstona Churchilla w Teheranie, w której ten miał wspomnieć o terminie inwazji, „który miał być jakoby ustalony na maj”.
Zamknięci i milczący
W maju do inwazji również nie doszło, ale przygotowania do niej trwały i nabierały rozpędu. Machina wojenna, która już za chwilę miała w ciągu 24 godzin rzucić na Europę niemal 180 tys. żołnierzy, została ukryta przed światem zewnętrznym.
W obawie przed wykryciem przez wroga czasu i miejsca ataku Naczelne Dowództwo Alianckich Sił Ekspedycyjnych (ang. Supreme Headquarters Allied Expeditionary Force, SHAEF) zamknęło południowe wybrzeże Wielkiej Brytanii. „Na nasze żądanie – pisał gen. Dwight Eisenhower – rząd brytyjski wstrzymał wszelki ruch pomiędzy tą częścią Anglii a resztą Zjednoczonego Królestwa, podobnie jak pomiędzy Zjednoczonym Królestwem i Irlandią, gdyż w neutralnej Irlandii roiło się od szpiegów nieprzyjacielskich. Rząd podjął nawet kroki bez precedensu, gdyż samowolnie przerwał wszelką łączność dyplomatyczną między Anglią a innymi krajami, ściągając na siebie gniewne i długotrwałe protesty”.
Żeby wspomóc wojsko w przygotowaniach, ograniczono żeglugę przybrzeżną oraz ruch pasażerski na kolei. Drogi transportowe w całości podporządkowano przygotowaniom do inwazji na kontynent. Wszystko to sprawiło, że okolice Portsmouth, miasta położonego na wprost Normandii, gdzie miały lądować wojska alianckie, zamieniły się w „jeden wielki obóz wojskowy zatłoczony żołnierzami, oczekującymi ostatecznego rozkazu wymarszu, i wypełniony piętrzącymi się górami zaopatrzenia i ekwipunku, czekającymi na transport na drugi brzeg kanału (La Manche – red.). Cały ten rejon był odcięty od reszty Anglii. Rząd nakreślił linię graniczną, której nikt nie miał prawa przekroczyć bez upoważnienia, tak w jednym, jak w drugim kierunku”.
Cała ta przestrzeń – wypełniona lotniskami, magazynami i koszarami – została szczegółowo rozrysowana na mapach, aby SHAEF miało nad nią kontrolę. Każdy z tych punktów był regularnie kontrolowany przez wysokich rangą oficerów, w tym przez samego głównodowodzącego, Eisenhowera, który w ciągu czterech miesięcy odwiedził „dwadzieścia sześć dywizji, dwadzieścia cztery lotniska, pięć okrętów wojennych i szereg składów, warsztatów, szpitali i innych ważnych urządzeń”. Te wizyty z jednej strony miały na celu nadzorowanie prawidłowego postępu przygotowań, z drugiej pozwalały utrzymać wśród personelu odpowiedni poziom dyscypliny oraz uwagi.
Nawet dziennikarzy, których wyznaczono na korespondentów wojennych mających płynąć z pierwszymi rzutami wojska, odcięto od możliwości kontaktowania się z kimkolwiek.
Jak tam na obozie?
Całkowite utrzymanie tajemnicy wojskowej nie było możliwe. W takiej masie żołnierzy musiały się zdarzyć przypadki nieumyślnego ujawnienia tego, czego ujawniać nie wolno. Tak właśnie stało się z jednym z amerykańskich generałów, który wspomniał o przygotowaniach do operacji podczas przyjęcia. Kiedy odkryto przeciek, jego sprawcę natychmiast odesłano do USA. Ile podobnych historii miało miejsce w pubach albo w prywatnych mieszkaniach, do których w tajemnicy przed przełożonymi wymykali się żołnierze, historycy zapewne nigdy się nie dowiedzą.
Problem stanowiło również słowo pisane. Cenzura wojskowa bezwzględnie wycinała z korespondencji prywatnej i artykułów w prasie informacje mogące stanowić dla wroga wskazówkę o kierunkach i czasie transportów albo natarć. John Steinbeck, amerykański pisarz i korespondent wojenny, pisał po latach, że praca cenzorów była trudna. „Nigdy nie wiedzieli, co ktoś może im zarzucić. Nikt nie mógł ich karać za wyeliminowanie jakiejś rzeczy, toteż wiedzeni instynktem samozachowawczym wycinali dosyć gęsto”.
Najczęściej ich celem stawały się nazwy miejscowości. I nie miało znaczenia, czy z wojskowego punktu widzenia miały one jakiekolwiek znaczenie. „Raz, kiedy mi trochę dopiekła cenzura – pisał – przesłałem relację Herodota o bitwie pod Salaminą stoczonej przez Greków z Persami w roku 480 przed Chrystusem, ale ponieważ występowały tam nazwy miejscowości, chociaż starożytne, cenzorzy marynarki (wojennej – red.) utrącili całą historię”.
James Maurice Gavin był jednym z najzdolniejszych wyższych oficerów US Army i najmłodszym generałem brygady od czasów George’a Custera. Zafascynowany możliwościami wojsk spadochronowych podczas wojny wziął udział w aż czterech operacjach powietrznodesantowych. Normandia miała być trzecia. Regularnie korespondował z córką Barbarą. Opisywał jej wiele szczegółów ze swojego życia. Opowiadał, gdzie był, co widział, o walkach, w których wziął udział. Ale kilka tygodni przed inwazją charakter jego relacji się zmienił. Nie ma w nich niczego na temat tego, gdzie jest i co robi. Zamiast tego mnóstwo ogólników o tym, że są zajęci, że czas im szybko płynie, że jedzenie się poprawiło, że trenują skoki. Charakterystyczne, że w ogóle ani razu nie używa nazwy „Normandia”.
Ostatni list przed inwazją gen. Gavin napisał 5 czerwca, gdy było wiadomo, że siły inwazyjne wylądują na francuskim wybrzeżu dzień później. Nikt i nic nie mogło już zatrzymać machiny wojennej. Dopiero wtedy w liście do Barbary wyjawił, że wieczorem ruszają. Ale dokąd i po co – nie dodał. Nie chciał ryzykować, że list wpadnie w niepowołane ręce. Zaznaczył tylko, że odezwie się, gdy będzie „na miejscu”. Całość zakończył w sposób, który można interpretować jako swoiste pożegnanie, choć niewypowiedziane wprost:
„Mam nadzieję, że obóz letni będzie taki, jak tego oczekujesz – jestem pewien, że tak będzie. Kiedy jesienią przyszłego roku wrócisz do szkoły i znów rozpoczniesz naukę, kontynuuj dobrą robotę z tego roku. Bardzo chciałbym wiedzieć, że we wszystkim, co robisz, dajesz z siebie wszystko, na co cię stać. Ucałowania dla wszystkich, Tata”.
Spór o pogodę
Wybór Normandii jako celu inwazji nie był oczywisty. Niemcy najbardziej bali się ataku w rejonie miasta Calais, leżącego na wybrzeżu, niecałe 50 km na zachód od Dunkierki. Czysty pragmatyzm wskazywał, że właśnie tutaj powinny wylądować wojska angielsko-amerykańskie. Odległość, którą flota inwazyjna musiałaby w tym miejscu pokonać, była bowiem ponad dwukrotnie mniejsza od tej, która dzieliła porty w rejonie Portsmouth od plaż Normandii. Taki szczegół, przy burzliwych wodach kanału La Manche oraz liczbie okrętów, którymi mieli być transportowani żołnierze, mógł mieć decydujące znaczenie dla powodzenia operacji.
Sen z oczu dowódców spędzały pytania o to, czy przy silnym wietrze, opadach deszczu, mgle i wysokich falach lotnictwo będzie mogło zapewnić przewagę siłom naziemnym, czy marynarka wojenna będzie w stanie skutecznie ostrzelać cele przy plażach, czy lekkie barki desantowe dadzą radę na nich wylądować, a w końcu czy spadochroniarze będą mieli warunki do skoku. Powodzenie inwazji było zależne od pogody. Po latach Eisenhower pisał wręcz, że „gdyby zła pogoda miała trwać wiecznie, hitlerowcy nie potrzebowaliby żadnych innych środków obrony wybrzeża Normandii”.
Dlatego dowództwo naczelne codziennie spotykało się z przedstawicielami komitetu meteorologicznego, którego zadaniem było wskazanie odpowiedniego momentu do uderzenia. Konferencje odbywały się o dwóch porach – pierwsza o godz. 4 nad ranem, druga o godz. 21.30. Szczegółowo analizowano dane, dyskutowano o możliwości wpłynięcia takiej czy innej pogody na przebieg operacji. Z każdym dniem napięcie rosło. W końcu wyznaczono trzy prawdopodobne daty inwazji: 5, 6 albo 7 czerwca. Decyzja o tym, czy danego dnia okręty wyruszą z portów, miała zostać podjęta 24 godziny wcześniej. Chciano do minimum ograniczyć ryzyko pomyłki.
Pierwszą z odpraw wyznaczono więc na niedzielę, 4 czerwca, na godz. 4. Dyskusja odbywała się w momencie trudnym, bowiem część floty stacjonująca w portach położonych najdalej od Normandii zdążyła już wypłynąć z portów. Obawiano się, że jeśli okręty będą czekać do ostatecznego rozkazu, to nie zdołają dotrzeć do celu na czas. Meteorolodzy nie mieli jednak dobrych wiadomości. Eisenhower opowiadał, że „przepowiadano niski pułap [chmur – red.], silne wiatry i wysoką falę, co czyniło lądowanie sprawą niezmiernie ryzykowną”. Zgromadzeni wojskowi usłyszeli, że „wsparcie lotnicze będzie niemożliwe, ogień artylerii – nieskuteczny, a nawet kierowanie mniejszymi barkami utrudnione”. Pomimo gorącej dyskusji, w trakcie której niektórzy przekonywali, że da się przeprowadzić operację w takich warunkach, Eisenhower przełożył inwazję o dobę.
„Decyzja ta wymagała natychmiastowego rozesłania rozkazów okrętom i oddziałom znajdującym się już na morzu i wywoływała pewne wątpliwości, czy będą one gotowe w dwadzieścia cztery godziny później, gdyby następny dzień sprzyjał lądowaniu. Istotnie, panujący na Morzu Irlandzkim sztorm niesłychanie utrudniał okrętom manewrowanie. To, że udało im się dotrzeć do portów, zaopatrzyć ponownie w paliwo i przygotować do ponownego wyjścia w morze dnia następnego, było szczytem kunsztu żeglarskiego oraz pracy dowódczej i sztabowej”.
Na wieczornej odprawie podtrzymano poranne prognozy oraz decyzję o czekaniu. Również rankiem 5 czerwca generałowie usłyszeli, że kolejne godziny będą wyglądały tak, jak przewidywano, czyli będzie zimno, deszczowo i wietrznie. Ale to, co zespół meteorologów przekazał im po chwili, wprawiło ich w osłupienie. Otwierało się okno pogodowe! Miało być krótkie, a zaraz po nim znowu miało dojść do pogorszenia warunków, ale w ogóle się pojawiło. Tyle musiało aliantom wystarczyć.
Najdłuższe oczekiwanie dobiegło końca, ustępując miejsca – jak jeszcze w kwietniu 1944 r. nazwał dzień inwazji niemiecki feldmarszałek Erwin Rommel – „najdłuższemu dniowi”.
Europa pijana szczęściem
Jako pierwsi na francuskiej ziemi wylądowali tuż po północy zwiadowcy wojsk spadochronowych. Zaraz po nich trzy dywizje powietrznodesantowe, amerykańskie 82. i 101. oraz brytyjska 6., zaczęły zajmować wskazane obiekty. Kilka godzin później główne siły inwazyjne uderzyły na pięciu odcinkach, plażach noszących kryptonimy: „Utah”, „Omaha”, „Juno”, „Gold” i „Sword”. Pomimo niemieckiego oporu w wielu miejscach główny cel D-Day, by utrzymać się na brzegu, został osiągnięty. Niemałym kosztem. Według różnych danych straty aliantów tego dnia przekroczyły 9 tys. zabitych, rannych i zaginionych.
Nerwy oczekiwania ustąpiły miejsca stresom pola walki. Ale żołnierze na moment odetchnęli. James Gavin 11 czerwca pisał do córki, że przeżywa wspaniały czas i wszystko idzie, jak należy. Cieszył się, że ma za sobą kolejny skok bojowy, że nareszcie ruszyli do walki.
Ten entuzjazm ogarnął tę część Europy, która próbowała się wyrwać spod niemieckiej okupacji. Żyjący we Francji Andrzej Bobkowski zanotował w swoim dzienniku 7 czerwca, że radio podało informację o lądowaniu. Wiadomości te skwitował, pisząc: „Są, są… biją się w Normandii od Cherbourga aż po Deauville. A słowo ciałem się stało”. Kilka dni później w Paryżu zaczęły się pojawiać na ulicach flagi amerykańskie i brytyjskie. Niecały tydzień po inwazji Bobkowski stwierdził, że „są to najładniejsze momenty tej wojny”.
Również w Polsce szybko odnotowano aliancki sukces. Już 7 czerwca mieszkająca w Warszawie Aurelia Wyleżyńska zapisała: „Poruszenie w mieście, gremialne pijaństwo”. Europa złączyła się w przekonaniu, że to – kolejny tamtej wojny – początek końca. Ale na ten czekano najdłużej. ©Ⓟ
Całkowite utrzymanie tajemnicy nie było możliwe. W takiej masie żołnierzy musiały się zdarzyć przypadki nieumyślnego ujawnienia tego, czego ujawniać nie wolno