- Rozszerzeniowy big bang z 2004 r. to właściwie ostatni piękny moment w historii Europy - mówi Aleksander Kwaśniewski, prezydent Rzeczypospolitej w latach 1995–2005.

Michał Potocki: Jak pan wspomina 1 maja 2004 r.?

Aleksander Kwaśniewski: Wielkie emocje, bo dokonywała się historyczna rzecz. Uznałem wtedy, że spełniają się marzenia wielu pokoleń. Choć było tuż po północy, widziałem mnóstwo flag, słyszałem klaksony. Pomyślałem: „Boże, prawdopodobnie tak by było, gdyby Polska zdobyła mistrzostwo świata w piłce nożnej”. Na to szansy nie mamy, a wejście do UE jednak okazało się możliwe. Ten entuzjazm był bardzo wzruszający.

Rok wcześniej było referendum akcesyjne. Rzeczywiście walka o przekroczenie progu 50 proc. frekwencji trwała do końca? Skończyło się na 58,9 proc.

Po raz pierwszy w historii zdecydowaliśmy, że referendum będzie dwudniowe. Miny nam zrzedły, gdy przyszły informacje z pierwszego dnia i okazało się, że frekwencja jest niewielka.

Niecałe 18 proc.

Informacje z niedzielnego poranka też były niepokojące. Zadzwonił do mnie premier Leszek Miller: „Coś musimy zrobić, może byś wystąpił z orędziem”. Odparłem, że to będzie powód do ataku, bo złamalibyśmy ciszę wyborczą. Uznałem, że to może przynieść więcej złego niż dobrego. Więc może znane osoby powiedziałyby, że oddały głos i zachęcają do tego innych? Trochę takich osób znaleźliśmy wśród artystów, aktorów, intelektualistów. Niedzielę spędzałem w prezydenckim ośrodku pod Wilgą, niedaleko Warszawy. Wracałem na ogłoszenie wyników i moja kolumna miała spory kłopot z przedostaniem się. Wąska droga, korek. Ogarnęło mnie przerażenie, że ci ludzie nie dojadą na czas do lokali wyborczych. I okaże się, że zamożna i proeuropejska stolica – bo to głównie tacy ludzie mają dacze wokół stolicy – załatwi nam brak frekwencji. To byłby straszliwy paradoks historii.

ikona lupy />
Aleksander Kwaśniewski, prezydent Rzeczypospolitej w latach 1995–2005 / Dziennik Gazeta Prawna / Fot. Wojtek Górski
Miller wspominał w rozmowie z Jerzym Sadeckim do książki „Trzynastu. Premierzy wolnej Polski”, że gdy się dowiedział o korkach, zadzwonił do szefa MSW Krzysztofa Janika, żeby ten polecił policji, aby nie zatrzymywała kierowców wracających do domów, tylko skupiła się na tym, by wszyscy zdążyli.

Wszyscy wtedy drżeli o frekwencję.

W „Prezydencie” Aleksandra Kaczorowskiego, wywiadzie rzece z panem, jest zdjęcie z kampanii, które przedstawia pana z aktorami serialu „Klan”.

To też było działanie na rzecz frekwencji. Ja sam siebie usprawiedliwiam, nawet jeżeli niektóre ówczesne działania mogłyby z dzisiejszej perspektywy być krytykowane, bo jestem przekonany, że wszyscy doceniają decyzję o wejściu do Wspólnoty.

Mieli państwo plan na wypadek, gdyby frekwencja nie przekroczyła 50 proc.? To byłby przede wszystkim problem wizerunkowy, nie prawny, bo i tak wejście do UE można było przeprowadzić przez parlament.

Konstytucja stanowi, że wynik referendum jest wiążący. Oczywiście słowo „wiążący” można różnie interpretować. Ja je rozumiem wprost, tak rozumieliśmy to w komisji konstytucyjnej (A. Kwaśniewski w latach 1993–1995 był jej przewodniczącym – red.). Wiążący, czyli ma się stać tak, jak postanowiono w referendum. A referendum, w którym nie przekroczono progu 50 proc., jest niewiążące. Tak, byłaby to katastrofa wizerunkowa oraz tragedia polityczna. Być może za jakiś czas moglibyśmy wejść do UE. Tylko że weszliśmy w 2004 r., już po atakach terrorystycznych z 11 września, ale przed kolejnymi nieszczęściami, które spowolniły proces rozszerzenia Wspólnoty: przed kryzysami finansowym i migracyjnym, pandemią i rosyjską agresją na Ukrainę. Rozszerzeniowy big bang, ten wielki wybuch, który zdarzył się 1 maja, to właściwie ostatni piękny moment w historii Europy.

Koniec ery optymizmu.

Potem były wiadomości złe albo jeszcze gorsze.

Istniało realne ryzyko, że możemy nie wejść do Unii?

Proces negocjacyjny był związany z konfliktem, jaki obserwowaliśmy na Zachodzie. O to, czy integrację ograniczyć do krajów – jak oni mówili – Europy karolińskiej, w gruncie rzeczy status quo plus zjednoczone Niemcy, a reszta powinna pozostać z boku, czy zintegrować całość. Ponieważ to był czas optymizmu, zwyciężyła druga koncepcja. UE podjęła wtedy dwie historyczne decyzje w stosunkowo krótkim czasie i w dobrym momencie: euro, które pojawiło się w obiegu w 2002 r., i big bang w 2004 r. Gdyby Wspólnota się ociągała, jej historia mogłaby być bardzo smutna. A Polska była dodatkowym problemem dla zachodnich sceptyków wobec rozszerzenia, bo byliśmy największym krajem spośród kandydatów, a więc i skala problemów była większa niż gdzie indziej. Kraj z dużym rolnictwem, boje o kwotę mleczną trwały do końca. Nie było wątpliwości co do stanu demokracji w Polsce czy postępów, jeśli chodzi o praworządność, ale strach przed wzięciem na pokład dużego gracza był realny.

Czy pamięta pan moment, w którym uznał, że już nie ma drogi powrotu?

Dopiero po naszym referendum, choć przecież finałem negocjacji były rozmowy w Kopenhadze w grudniu 2002 r. Pamiętam, że telefony się wtedy grzały. Do samego końca premier Miller prowadził batalię o kwoty mleczne. Wicepremier Jarosław Kalinowski z PSL twardo o to zabiegał, bo od tego zależała jego pozycja w Polsce. Dopiero w Kopenhadze można było odetchnąć z ulgą, bo piłka przeszła na nasze boisko. Przed Kopenhagą było wiele zawirowań, pamiętam rozmowy z prezydentem Francji Jakiem Chirakiem, który sceptycznie podchodził do dodatkowych żądań Polski. Ważne było, że wśród liderów mieliśmy przewagę osób, które miały odwagę i kierowały się optymizmem. W takim duchu działali kanclerze Helmut Kohl, a później Gerhard Schröder, brytyjski premier Tony Blair, premier Hiszpanii José María Aznar.

O liderów dopytam, ale chciałem porozmawiać o Kopenhadze. Na ile głęboko pan siedział w negocjacjach? Prowadził je jednak rząd.

Byłem informowany o kluczowych momentach. Miller zresztą dzwonił i prosił, żebym wspierał, głównie w rozmowach z PSL. Oddaję honor tym, którzy byli wtedy w Danii, przede wszystkim premierowi, ale też wicepremierom: Jarosławowi Kalinowskiemu, Grzegorzowi Kołodce, Markowi Polowi, szefowi MSZ Włodzimierzowi Cimoszewiczowi, kierownictwu rządu. Ale znam również opowieści z drugiej strony. Anders Fogh Rasmussen, wtedy premier Danii, gospodarz rokowań, mówił mi, że Miller co chwilę wychodził z jakimś kolejnym postulatem, czym oni byli już absolutnie zdegustowani. Bo po uzgodnionej już propozycji Miller szedł do swoich, głównie do Kalinowskiego, a ten mu mówił, że na to nie ma zgody. Miller jest uparty, więc wracał z tym do liderów unijnych, a ci nie mogli już na niego patrzeć. Ale najważniejszy jest efekt. To, co premier i jego ekipa wynegocjowali, trzeba docenić. To dzieło zbiorowe, nad którym pracowały różne rządy i dwóch prezydentów, ale strategiczny cel był ten sam. Mam ogromny szacunek dla negocjatorów, bo wykazywali się wielkim talentem, a też byli z różnych parafii: i nieżyjący już Jan Kułakowski, i Jan Truszczyński, i Danka Hübner to byli wytrawni, sprawni, kompetentni negocjatorzy.

Miller wspominał, że rozważał nawet wyjście z sali i zerwanie negocjacji, licząc, że ktoś za nim wyjdzie i będzie przekonywał do powrotu.

Jeżeli tak mówi, być może myślał o tym. A może po latach trochę dramatyzuje, bo – a brałem udział w wielu negocjacjach – takie działanie to jak użycie broni atomowej. Cofnąć się już nie można i to jest sytuacja najwyższego ryzyka. Może takie myśli w głowie mu się kołatały, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Tak długo, jak jesteś przy stole, możesz negocjować. Kiedy wychodzisz, inicjatywa przechodzi na drugą stronę. I pytanie, czy wśród kilkunastu liderów, którzy tam siedzą, większość powie: „Zatrzymajcie go”, czy też dadzą mu krzyż na drogę.

Premier wspominał, że bardzo panu zależało, żeby pana podpis również znalazł się pod traktatem akcesyjnym. Później, 1 maja 2004 r., razem z Millerem podnosiliście polską flagę w Dublinie.

O podpisie nie było dyskusji, bo było jasne, że będą podpisywać premier i szef MSZ, jak w innych delegacjach. Chciałem za to uczestniczyć w ceremonii. Miała ona miejsce w Atenach w kwietniu 2003 r., to była końcówka mojej prezydentury, więc chciałem tam być trochę dla osobistej satysfakcji, a trochę po to, żeby być świadkiem historii. Jeśli chodzi o podniesienie flagi, jednoczesny udział prezydenta i premiera nie jest żadnym ewenementem. Zresztą od początku prezydentury przyjąłem, że NATO to bardziej odpowiedzialność prezydenta, bo jest on zwierzchnikiem sił zbrojnych oraz głową państwa. Dlatego brałem udział w szczytach Sojuszu, oczywiście z ministrami spraw zagranicznych i obrony. Natomiast jeśli chodzi o UE, to byłem przekonany, że posiedzenia Rady Europejskiej muszą się odbywać z udziałem premiera, bo gros spraw, które tam są rozpatrywane, dotyczy prerogatyw rządu. A dodatkowy argument na rzecz mojego udziału w podnoszeniu flagi polegał na tym, że to się działo 1 maja, a następnego dnia Miller miał zrezygnować ze stanowiska premiera. Było ważne, żeby w gronie liderów europejskich pokazać, że jest zachowana ciągłość.

Wspomniał pan o liderach. Jak się z perspektywy czasu i dzisiejszej wiedzy patrzy na te nazwiska, przechodzą ciarki po plecach. Schröder w Gazpromie, Silvio Berlusconi był wielkim fanem Putina, Chirac patrzył na nas z francuską arogancją. Czy oni byli wtedy inni niż 15 lat później?

Nie byli inni, ale to był okres silnych przywódców – i to miało znaczenie dla takich decyzji jak rozszerzenie Unii czy wprowadzenie euro. Pozycja Kohla i Schrödera w Niemczech była nieporównanie mocniejsza niż Angeli Merkel czy Olafa Scholza. Pozycja François Mitterranda, bo on wcześniej w tym uczestniczył, i Chiraca była nieporównanie silniejsza niż Nicolasa Sarkozy’ego, François Hollanda czy Emmanuela Macrona. Blaira – silniejsza niż Gordona Browna, Theresy May, Davida Camerona, Borisa Johnsona i Rishiego Sunaka. To samo możemy powiedzieć o Berlusconim – jego pozycja we Włoszech była silna. To był popularny polityk przy wszystkich swoich śmiesznostkach. Również Bill Clinton był niezwykle poważanym prezydentem Stanów Zjednoczonych o kompetencjach, które 10-krotnie przewyższają kompetencje byłego i możliwego przyszłego prezydenta Donalda Trumpa. W tym sensie to był szczęśliwy okres, bo zimna wojna została zakończona, Związek Radziecki się rozpadł, powstały nowe demokracje, także na terenach byłego ZSRR. To był czas optymizmu i ci liderzy podjęli decyzję o rozszerzeniu, choć mogła ona być w nieskończoność odkładana. Podjęcie takiego ryzyka było zasługą silnych przywódców i pracy, która się dokonała w Polsce, w tym ponadpartyjnego konsensusu w sprawie UE i NATO, który twardo trzymaliśmy po 1990 r.

W „Prezydencie” mówi pan na przykładzie zgody Blaira na natychmiastowe otwarcie rynku pracy, że zaletą bywa też brak wyobraźni.

Decyzja o otwarciu rynku pracy była odważna i wtedy pomocna dla Wielkiej Brytanii, bo zaradziła problemom z zatrudnieniem. W pewnym momencie były na Wyspach niemal 2 mln Polaków. Z drugiej strony w poważnych analizach wskazuje się, że ta decyzja była jedną z przyczyn brexitu. Może gdyby Londyn zastosował kwoty, to wyjeżdżający rozłożyliby się bardziej na całą Europę i brexitu by nie było. Ale to są ahistoryczne rozważania.

Kto spośród liderów był nam najbardziej, a kto najmniej przychylny?

Nie robiłbym listy. Na pewno kanclerze Kohl i Schröder byli bardzo zaangażowani. Kohl bardziej w kategoriach moralno-historycznych. Zawsze przywoływał śmierć starszego brata na froncie wschodnim i uważał, że Europa musi zostać zjednoczona, by Niemcy mogli spłacić dług. Towarzyszył temu sentyment do Rosji, który kazał mu zakładać, że kraj ten musi zostać włączony w procesy integracyjne. Pozytywny stosunek Schrödera był motywowany bardziej przesłankami ekonomicznymi. On był mocno związany z biznesem, więc zdawał sobie sprawę, co oznacza otwarcie rynków zbytu, powiązań kooperacyjnych. Jedną z motywacji Blaira było osłabienie francusko-niemieckiego tandemu. Berlusconi, gdybym chciał być złośliwy, tobym powiedział, że zawsze mówił o fascynacji polskimi kobietami, więc może tu była jakaś przyczyna. Problemy pojawiały się punktowo w kwestii rolnictwa, transportu czy rynku pracy, choć może Francuzi generalnie odnosili się do nas z większym dystansem.

Jeśli chodzi o 12 państw aspirujących, to był to wspólny front czy rywalizacja, kto pierwszy spełni warunki wejścia?

Egoizm zawsze występuje w takich sytuacjach, każdy troszczy się o swoje. Ale Grupa Wyszehradzka działała sprawnie, pomagaliśmy sobie przez wymianę informacji i uzgadnianie wspólnego stanowiska. Mniej było punktów wspólnych z Cyprem czy Maltą. Z krajami bałtyckimi bliższa współpraca miała miejsce w sprawie ich ambicji natowskich. Jako członkowie Sojuszu mogliśmy im pomóc. W sprawach unijnych chodziło o przyjęcie acquis communautaire, a to jest tak potężny zakres reform wewnętrznych, że trzeba się dzielić doświadczeniami. Albo ktoś to zrobi, albo nie. W sensie politycznym Grupa Wyszehradzka sprawdziła się i w kwestii NATO, i w kwestii UE. Dzisiaj de facto się rozpadła, bo przy zasadniczej różnicy poglądów w istotnych sprawach trudno mówić o bliskiej współpracy.

Amerykanie odgrywali jakąś rolę w procesie integracji europejskiej?

Zwłaszcza administracja Clintona odegrała pozytywną rolę. Uważali, że konsekwencją rozszerzenia NATO powinno być powiększenie UE, by te kraje były nie tylko w sojuszu militarno-politycznym, lecz także były związane ekonomicznie. Clinton wiedział, że UE jest konkurencją dla Ameryki, ale sądził, że w świecie demokratycznym gramy do jednej bramki. Dopiero za Trumpa zaczęło się patrzenie na UE jako konkurenta, którego trzeba traktować z buta. To nie było tak, że trzeba było się zwracać do Amerykanów z prośbą o pomoc, ale ich przychylne stanowisko współtworzyło pozytywną atmosferę dla rozszerzenia.

A Rosja? Putin był w Polsce w 2002 r. Wcześniej Kreml mocno oponował przeciwko wejściu do NATO. Czy temat UE był przez nich poruszany? Pan o tym rozmawiał z Putinem?

Na szczęście o NATO przyszło mi się kłócić nie z Putinem, a z Borisem Jelcynem, który był nieporównanie bardziej otwartym człowiekiem, choć do końca nie zgadzał się na rozszerzenie. Poza tym w tym okresie Putin był początkującym prezydentem, a ja już weteranem. Poważniejszą kwestią były aspiracje ukraińskie. W sprawie Ukrainy Putin od początku zachowywał się nieuczciwie. Mówił: „NATO nie, ale jeśli chodzi o Unię, droga wolna”. Po czym, kiedy Wiktor Janukowycz, w jakimś sensie jego człowiek, był prezydentem, i wszystko było gotowe do podpisania umowy stowarzyszeniowej, która jest zaledwie początkiem procesu akcesyjnego, to w czasie spotkania w Soczi, parę miesięcy przed szczytem UE w Wilnie, wyrwał mu długopis z ręki, niemalże ją łamiąc. W efekcie Janukowycz umowy nie podpisał, co sprowadziło mu nieszczęście na głowę. W sprawie Polski było już za późno, nie można było tych procesów odwrócić. Po 2004 r. Putin zamroził relacje z Polską, głównie przez mój udział w pomarańczowej rewolucji. Ich odmrożenie nastąpiło w rocznicę wybuchu II wojny światowej, w 2009 r., kiedy przyjął zaproszenie na uroczystości na Westerplatte. Kilka dni wcześniej skierował do Polaków list, który opublikowała „Gazeta Wyborcza”. Warto czasem do niego wrócić. Putin uczynił ten gest w dużej mierze w efekcie nacisku partnerów zachodnich, głównie Niemiec, którzy mu tłumaczyli, że Polska jest już w Unii, będzie ważnym graczem i nie ma co nie doceniać relacji z nami. Katastrofa smoleńska to wszystko przerwała. Kolejne decyzje Putina, zwłaszcza aneksja Krymu z 2014 r. i obecna wojna, sprawiły, że żyjemy w innym świecie.

Poruszył pan temat Ukrainy. Elity czasów Łeonida Kuczmy traktowały poważnie deklaracje o dążeniu do instytucji zachodnich czy to była tylko retoryka?

Pomysł Kuczmy, że Ukraina powinna prowadzić „zbilansowaną” politykę wobec Rosji i Zachodu, był wtedy jedynym sensownym. Kijów był zainteresowany utrzymaniem z Rosją szczególnych relacji gospodarczych, ale chciał je rozwijać również z Zachodem. Kuczma w pewnym momencie się zorientował, że pozostawanie w próżni bezpieczeństwa jest dla Ukrainy niebezpieczne. Dlatego chciał wejść do NATO, ale wtedy Rosjanie sprowokowali aferę z systemem Kolczuha, który miał być nielegalnie sprzedawany przez Ukraińców do Iraku, co okazało się nieprawdą.

Według pana to była rosyjska prowokacja?

To była rosyjska operacja obliczona na to, żeby na Zachodzie wywołać negatywne reakcje wobec Kijowa.

Co się zresztą udało.

To prawda. Ale później nastąpiła pomarańczowa rewolucja. Tożsamość ukraińska wzbiera bardzo szybko, młode pokolenie jest coraz bardziej oswojone z Europą Zachodnią. Podróżują, pracują. Od Wiktora Juszczenki, 2005 r., dążenie wpisania Ukrainy w struktury Zachodu jest prawdziwe w wydaniu społeczeństwa i części elit – na pewno Juszczenki. W przypadku Janukowycza gotowość do podpisania umowy stowarzyszeniowej była taktyczna i cyniczna, bo on chciał sobie tym zapewnić reelekcję. Na pewno było to szczere życzenie Petra Poroszenki, a dzisiaj to wręcz konieczność. Elity są przekonane, że jedyną szansą utrzymania suwerenności jest UE i – daj Boże – NATO. Pozbawieni Unii i NATO wcześniej czy później będą w strefie wpływów rosyjskich.

Wróćmy na grunt wewnętrzny. Chciałbym zapytać o Kościół. Jak bardzo formalne było porozumienie z Kościołem w sprawie Unii?

Formalne nie było, ale było konieczne. Zdawaliśmy sobie sprawę, że głos Kościoła może być istotny – mógł on choćby wezwać do bojkotu referendum, bo istotna część hierarchów była przeciwko Unii. Wielkiej pomocy udzielił Jan Paweł II. Pamiętam jedną z pierwszych rozmów z papieżem. Kiedy mówiłem mu o naszych aspiracjach europejskich, powiedział, że musi to poprzeć, bo przecież był pierwszym Polakiem w UE. Już w trakcie kampanii referendalnej, w październiku 2002 r., powiedział na pl. Świętego Piotra te ważne słowa, że Polska potrzebuje Unii, a Unia potrzebuje Polski, „od unii lubelskiej do Unii Europejskiej”. To rezonowało w Polsce, protesty się skończyły, Kościół nie wezwał do bojkotu. Pójście na otwarty konflikt z Kościołem byłoby najgłupszą z możliwych polityk ówczesnego rządu lewicowego. SLD, Miller i ja zachowaliśmy się odpowiedzialnie, nie prowokując konfliktu. Młoda lewica bardzo nas za to dziś krytykuje i uważa, że sprzedaliśmy wartości lewicowe. Ale UE warta była mszy.

Pana późniejsze poparcie dla wpisania invocatio Dei do konstytucji europejskiej było formą spłaty długu? Brytyjskie bulwarówki śmiały się z pana.

W polskiej konstytucji dzięki Stefanowi Wilkanowiczowi, autorowi pierwszego projektu preambuły, nad którym później pracowali Tadeusz Mazowiecki czy Marek Borowski, udało się pogodzić różne racje. Pamięta pan ten fragment: „My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł”? To piękne, mądrze napisane i nikogo niewykluczające słowa, oddające prawdę o historii Europy. Kiedy odwiedzam różne miasta, to zachodzę do katedr. To wymowne miejsca, które opowiadają o naszych losach lepiej niż cokolwiek innego. Ja nie mam wstrętu do odwołania się do tradycji chrześcijańskich, bo to jest prawda o nas wszystkich. Nawet z papieżem o tym rozmawiałem. Uważałem, że w przygotowywanej konstytucji europejskiej ten rodzaj odwołania mógłby zostać wykorzystany.

Kiedy pan sam uznał, że przeznaczeniem Polski jest zakorzenienie się w NATO i UE?

Zacząłem podróżować jako młody człowiek. Po raz pierwszy wyjechałem na Zachód na pierwszym roku studiów, czyli w 1974 r. Nasze młodzieńcze marzenia były takie, żeby być bardziej jak Londyn czy Sztokholm niż jak Moskwa czy Sofia. Ta nadzieja wydawała się nierealistyczna. Trochę pomogła ją przywrócić Konferencja Helsińska z 1975 r., która pokazała, że świat Zachodu i Wschodu może się jakoś przenikać. W wyniku decyzji trzeciego koszyka z Helsinek, koszyka praw człowieka, dopuszczono do sprzedaży w Polsce zachodnie czasopisma. Pan sobie wyobraża? Jest 1976 r., jest pan studentem i może kupić w kiosku „Newsweeka” czy „Le Monde”. Myśmy kupowali, bo nauczyciele języków obcych nam tak doradzali. Najtrudniejszy w odbiorze był „Der Spiegel”, bo jest pisany takim wyrafinowanym niemieckim. Z czasopismami brytyjskimi i amerykańskimi było lepiej. Ten oddech, częściowo wynikający z polityki Gierka, dał nadzieję. Po stanie wojennym wszystko się zablokowało, ale po 1989 r. mury zostały obalone i nie miałem wątpliwości, że to będzie trudny proces, ale nasze miejsce jest w UE. Może pan znaleźć w stenogramach sejmowych moją dyskusję ze Stefanem Niesiołowskim. Dzisiaj odnoszę wrażenie, że jesteśmy po tej samej stronie, ale wtedy Niesiołowski, jako polityk ZChN, mówił przy okazji dyskusji o umowie stowarzyszeniowej, że nie możemy wstępować do UE, bo chodzi o nasze zasady, moralność, wartości. Zapytałem z trybuny, dlaczego poseł Niesiołowski, skoro jest przekonany o wielkości naszych wartości, boi się je skonfrontować z innymi. Skoro ma takie przekonanie, to powinniśmy z tym wejść do tych struktur i dzielić się naszymi wartościami. Później Niesiołowski podszedł i powiedział, że dobrego argumentu użyłem. Dzisiaj jesteśmy wręcz w zażyłych relacjach.

Kiedy w 1995 r. szef dyplomacji Andrzej Olechowski podawał się do dymisji, mówił, że nie ma przekonania, czy jego dotychczasowi koledzy z rządu z SLD są pewni co do drogi na Zachód.

Może takie miał wrażenie, ale historia pokazała, że jest inaczej. Nie wskaże pan ani jednego ministra z SLD, który byłby hamulcowym tego procesu. W dużo większym stopniu sceptycyzm wykazywali ludzie PSL. Ale można to inaczej ocenić. Po prostu walczyli o interesy rolników. I dobrze, bo to jedno ze środowisk, które najbardziej zyskały na wejściu do UE. Jednym z głównych przeciwników Unii był Andrzej Lepper. Po akcesji była zasada, że pierwsze dopłaty bezpośrednie są losowane. W pierwszej grupie wylosowanych znalazł się Lepper, który miał 500 ha w Koszalińskiem. To były niemałe pieniądze. Spotkałem go w Sejmie. Mówię z uśmiechem: „Pan był przeciwko UE, a teraz jest w pierwszej grupie, która dostanie pieniądze; rozumiem, że pan z nich zrezygnuje”. „Panie prezydencie, to jest dzisiaj obowiązujące prawo, a ja nigdy nie działam przeciwko prawu” – odpowiedział. ©Ⓟ