Polityka unijnego mainstreamu wobec Rosji była pasmem błędów. Czy wobec tego to dobry moment dla powierzania organom UE polityki zagranicznej czy obronności?

W Sejmie zaczęło się zapewne wielomiesięczne widowisko pod nazwą „komisje śledcze”. Nowy rząd Mateusza Morawieckiego nie uzyska wotum zaufania, co oznacza, że w połowie grudnia dostaniemy koalicyjny gabinet Donalda Tuska. W cieniu tych spektakli trwa przepychanka wokół zgłoszonej przez PiS uchwały krytykującej projekt zmiany traktatów Unii Europejskiej. Wprawdzie nowy marszałek Szymon Hołownia zapowiedział, że usuwa ze swojego gabinetu zamrażarkę, czyli nie będzie blokował inicjatyw niewygodnych dla sejmowej większości, ale dla tego projektu – który nazwał „wrzutką” – robi na razie wyjątek. Opór wobec tej „wrzutki” jednoczy nową koalicję.

Tusk wobec rewolucji

Przypomnijmy, o co chodzi. Projekt europarlamentu przewiduje tak znaczącą centralizację władzy organów Unii Europejskiej, że spokojnie można twierdzić, iż powstałoby federalne superpaństwo. W 61 kwestiach decyzje wymagające dziś jednomyślności miałby przechodzić w Radzie Europejskiej większością kwalifikowaną. Stracilibyśmy więc, podobnie jak inni członkowie Unii, prawo weta.

UE dostałaby nowe kompetencje, w tym wyłączne prawo decydowania w sprawach klimatu i ochrony środowiska. Propozycja zakłada też rozszerzenie tzw. kompetencji współdzielonych, które obejmowałyby siedem nowych obszarów: politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, ochronę granic, zdrowie publiczne, obronę cywilną, przemysł i edukację. To materie, w których państwa mogłyby nadal decydować, ale prawo i ustalenia unijne stałyby się nadrzędne wobec krajowych.

Ta rewolucja zaczęła się, gdy w Polsce trwała kampania wyborcza. PiS mówił o niej mało w obawie, czy wyborcy zrozumieją, o co chodzi, a dopiero pod koniec gromko zaczął przed nią ostrzegać. Antypisowska opozycja (poza Konfederacją) konsekwentnie unikała zajmowania stanowiska. Jej politycy powtarzali, że to nic pewnego ani ostatecznego, a prawica mówi o tym tyle, żeby „straszyć Unią”.

Przełom nastąpił dopiero po wyborach. Tusk pojechał do Brukseli starać się o odblokowanie funduszy z Krajowego Planu Odbudowy. Tam oznajmił, że jest sceptyczny wobec zmian w ustroju Unii. Dlaczego nie zajął tego stanowiska wcześniej, podczas kampanii? Czy dopuszczał możliwość poparcia tych propozycji? A jeśli dopuszczał, to dlaczego tego nie ogłosił po wyborczym zwycięstwie?

Formalnie rzecz biorąc, stanowiska większości nowej koalicji i przechodzącego do opozycji PiS są dzisiaj zbliżone. Europosłowie Koalicji Obywatelskiej i PSL głosowali przeciw raportowi Komisji Spraw Konstytucyjnych europarlamentu – na wyraźnie zalecenie Tuska. Wiele wskazuje na to, że szef Platformy kieruje się teraz zasadą utrzymania jedności nowej koalicji. PSL dość twardo obstaje przy odrzuceniu federalizacji Unii. Władysław Kosiniak-Kamysz miał obiecać prezydentowi Andrzejowi Dudzie, że będzie bronił polskiej suwerenności nawet za cenę zerwania koalicji.

Zarazem mamy do czynienia z chwiejnym stanowiskiem Polski 2050. Szymon Hołownia oznajmił, że głosowałby przeciw raportowi europarlamentu („za” głosowała Róża Thun, związana formalnie z tym ugrupowaniem). Ale Michał Kobosko, polityk numer dwa w partii Hołowni, wzywa do „rozmów” na ten temat. Z kolei Nowa Lewica zdaje się skłaniać do poparcia unijnej federalizacji. Za raportem opowiedzieli się nie tylko postkomunistyczni weterani wybrani ze wspólnych list z PO (Leszek Miller, Marek Belka i Włodzimierz Cimoszewicz), lecz także europosłowie, którzy weszli z list Wiosny, w tym Robert Biedroń.

Tyle że stanowisko krajowej reprezentacji Nowej Lewicy, nie mówiąc o Polsce 2050, jest mniej twarde niż polityków PSL. Co więcej, decydujący zdaje się tu być nastrój wyborców. Nieliczne sondaże na ten temat wykazywały opór większości wobec unijnej centralizacji. Samo wyrzekanie się prawa do podejmowania decyzji „u siebie”, dla Polaków, tyle razy pozbawianych wolności, ma pewnie inne znaczenie niż np. dla Holendrów. Na dokładkę całkiem niedawno mieliśmy przykłady sytuacji, w których Unia, korzystając z nabytych uprawnień, lekceważyła polski interes ekonomiczny (choćby w sprawie importu ukraińskiego zboża). Czy to zachęca do rozszerzania jej władzy? Może najważniejsze jest jednak doświadczenie z wojną za naszą granicą. Polityka unijnego mainstreamu wobec Rosji była pasmem błędów. Czy wobec tego to dobry moment dla powierzania organom UE polityki zagranicznej czy obronności?

Nawet politycy PSL przestrzegają teraz przed dominacją interesów niemieckich i francuskich. „Wystarczy, że Paryż i Berlin dobierze sobie do większości kilka mniejszych państw zachodnich i zrobią, co zechcą” – to słowa nie działacza PiS, lecz Władysława Teofila Bartoszewskiego.

Dochodzą jeszcze inne konsekwencje zmiany unijnych traktatów. Próba tworzenia europejskiej armii będzie oznaczać osłabienie znaczenia NATO, a więc ewentualnej pomocy amerykańskiej. Dla Holandii czy Hiszpanii to rzecz bez znaczenia. Ale dla państw wschodniej flanki Sojuszu już nie. Projekt przewiduje też obowiązkowe przyjęcie wspólnej waluty, czyli euro. Polacy w każdym sondażu ją odrzucali. Nie tylko z powodu doraźnych obaw przed drożyzną, lecz także dlatego, że możliwość ustalania kursu waluty daje państwom możliwość obrony przed skutkami rozmaitych kryzysów.

Kto narzuci język

Nie sądzę, aby polska opinia publiczna uświadamiała sobie dziś wszystkie konsekwencje wielkiej reformy Unii. Ale jeśli wybuchnie na ten temat wielomiesięczna debata, nowa prawicowa opozycja będzie je tłumaczyć. Tusk to wie i dlatego zawczasu zdystansował się od kierunku zmian. Dlaczego nie mógł zalecić swojej formacji i swoim koalicjantom poparcia pisowskich przestróg? Po pierwsze, z powodu logiki polaryzacji. Wyglądałoby na to, że PiS dyktuje zwycięzcom w wyborach podejście, narzuca język. Zapewne z tego samego powodu milczano o tym w kampanii, choć nie wykluczam, że wtedy lider KO, żywotnie zainteresowany grą z europejskimi potęgami, nie wiedział, jakie zajmie stanowisko. Dziś nowa koalicja zapowiada normalizację relacji z Brukselą. Gromkie słowa przeciw stanowisku europarlamentu (choć podkreślmy, że przyjętemu różnicą zaledwie 17 głosów) podważałyby tę zapowiedź – posłanka Agnieszka Pomaska powiedziała to otwarcie przed sejmową komisją, kiedy blokowano pisowski projekt. Kolejnym powodem jest zamiar zostawienia sobie wolnych rąk. Taki jest sens apelowania, choćby przez posła Koboskę, o „rozmowę” na ten temat. Moim zdaniem sam Tusk nie zna finału takiej rozmowy.

Dziś otwarte poparcie dla Unii jako superpaństwa jest wśród polskich elit czymś wyjątkowym. Redaktor naczelny Onetu Bartosz Węglarczyk wezwał do tego wprost, powołując się na znany od dawna argument, że w globalnych rozgrywkach z USA, Chinami, Indiami czy Rosją bardziej zintegrowana, mniej zablokowana ewentualnymi wetami UE będzie działać sprawniej. Skądinąd trudno zaprzeczyć, że są obszary, w których nie unikniemy szerszej kooperacji, choćby ochrona granic. Imigracja stała się zjawiskiem ogólnoeuropejskim.

Granie reformą

Tak jest teraz, ale nie wiemy, jak będzie w przyszłości. Obfity napływ europejskich funduszy może skruszyć opór wielu Polaków wobec pogłębienia integracji. Można więc sobie wyobrazić, że podczas dalszego procedowania pakietu zmian ustrojowych dochodzi do swoistego kompromisu. Polska i inne państwa obecnie sceptyczne wobec reformy (z głosowania w europarlamencie wynika, że jest ich co najmniej 10) godzą się na wyodrębnienie obszarów wspólnych, ale np. nie będą to polityka zagraniczna, obronność czy edukacja. Niewykluczone, że Tusk wierzy, że będzie wręcz akuszerem takiego kompromisu, co otworzyłoby mu może drogę powrotu do unijnej kariery.

Taką kombinację podejrzewają pisowcy, choćby niedawny europoseł, a obecnie poseł na Sejm Zbigniew Kuźmiuk. Trudno się więc dziwić, że im się spieszy i że chcą stawiać temat reformy unijnego ustroju na ostrzu noża. Zwłaszcza że dla nich to kwestia zasady, a nie zawierania ugód. W odpowiedzi słyszą od nowej koalicji, że przecież decyzje nie będą szybkie. Przez chwilę wydawało się, że sprawujący prezydencję w UE lewicowy hiszpański rząd, dla którego taka zmiana jest kwestią wyznawanej ideologii, narzuci forsowne tempo. Stąd pośpiech, aby o losach raportu rozstrzygnął jeszcze ten europarlament, zdominowany przez frakcje euroentuzjastyczne: socjalistów, liberałów, zielonych, częściowo także chadecję. Dalszym ciągiem miało być wrzucenie tematu na grudniową Radę Europejską, na którą Tusk chce już jechać jako premier. Teraz jednak słychać, że na tym szczycie go nie będzie. Czyżby partie europejskiego mainstreamu uznały, że zbyt forsowne tempo oznacza ryzyko spektakularnego odrzucenia reformy?

Procedura przyjmowania zmian jest kilkustopniowa. Co najmniej w dwóch momentach wymaga jednomyślności rządów. Potem byłby jeszcze proces ratyfikacji przez parlamenty poszczególnych państw albo przez obywateli w referendum. To argument na korzyść tych, którzy zalecają spokój i brak emocji wokół debaty. Zarazem rozłożenie na raty fundamentalnej transformacji Unii, w tym zmiany pojęcia suwerenności europejskich państw, nie powinno nikogo usypiać. Trudno się dziwić kołataniu konserwatystów, którzy samą zasadę uważają za zagrożenie. Niezależnie od tego, jak bardzo będą wykorzystywali ten temat w bieżącej polityce, nie ma chyba bardziej kluczowej reformy w polityce europejskiej. Nie unikniemy rozmowy na ten temat. Nie da się dziś przewidzieć, na ile nowemu rządowi on zaszkodzi, a na ile może się stać przedmiotem jego gier: z samą Unią i z polskim społeczeństwem. ©Ⓟ