Osobiste wybory człowieka są fundamentem jego zachowania.
Musimy pamiętać, że okres okupacji to czas silnej propagandy antysemickiej, która była adresowana nie tylko do Niemców, ale może przede wszystkim do Polaków. Prawdą pozostaje fakt, że odnosiła pewien skutek – głównie wśród warstw najbiedniejszych oraz najmniej świadomych. Rozwieszane na ulicach miast plakaty informujące, że Żydzi roznoszą tyfus, że psują mleko, że ze względów higienicznych i policyjnych muszą być zamykani w gettach – to wszystko pogłębiało przedwojenne animozje albo tworzyło nowe uprzedzenia. Ponadto musimy pamiętać o ogólnej demoralizacji spowodowanej wojną i okupacją: masowe egzekucje, zbrodnie, łapanki, wywózki… Narastało przekonanie o bezkarności za czyny, które wcześniej uchodziły za niedopuszczalne okrucieństwo. W ludziach zachodziły zmiany mentalne, co miało charakter dwubiegunowy. W szlachetności utwierdzali się ludzie przyzwoici, a niektórzy – z różnych powodów – decydowali się na współpracę z okupantem lub jednorazowy donos, który kosztował kogoś życie. Tak czy inaczej każda decyzja była efektem pewnego procesu, szczególnie w przypadku postaw negatywnych, bo zło nie wygrywa w nas automatycznie. Ludzkie życie podczas wojny znaczyło niewiele, a życie Żyda od pewnego momentu nie miało żadnej wartości, z czego zdawali sobie sprawę nie tylko Niemcy. Demoralizacja postępowała, górę brały chciwość, strach, nadzieja nagrody, a przypadku Włodzimierza Lesia, który wydał Ulmów, być może, chęć zatarcia śladów.
Tego nie sposób oswoić. Oczywiście historyk zajmujący się II wojną światową obrasta w pewną skorupę, ale ona pęka. Codziennie idąc do pracy w Muzeum „Apteka pod Orłem” – była to jedyna apteka w krakowskim getcie, i to prowadzona przez Polaka Tadeusza Pankiewicza – mijam co najmniej kilka miejsc masowych egzekucji. Codziennie przechodzę chodnikiem, na którym 14 marca 1943 r., drugiego dnia likwidacji getta, Niemcy ustawili wiklinowe kosze. W tych koszach umieszczali po kilkoro małych dzieci, a potem dla oszczędności starali się je naraz zabić jedną kulą. Czasami ma się naprawdę dosyć. I to nie historii, tylko człowieka. W każdym z nas jest pierwiastek zła, który umiejętnie pielęgnowany przez ideologów wykwita czystą nienawiścią. Przykro to mówić, ale uważam, że to, co robiliśmy wtedy i jeszcze wcześniej – i to co robimy również dzisiaj – całkiem nas jako ludzi skreśla.
Zbrodnie mają swoich sprawców, wojna miała swoich sprawców, terror był niemiecki albo sowiecki, ale zdarza mi się pomyśleć, że to my, ludzie, nie zasługujemy na to, by co dzień wschodziło nad nami słońce. I że w czasie okupacji wypełzło tyle zła z ludzi, że nie należy się skupiać na zrzucaniu odpowiedzialności na obcych.
To jest jedna ze słabości badań nad zachowaniami okupantów i okupowanych – że co do zasady są to badania odrębne w stosunku do Niemców, Żydów, Polaków, Ukraińców czy Francuzów, że mało jest wspólnej pracy historyków nastawionej na szukanie prawdy o człowieku. Nie chcę relatywizować, bo to Niemcy stworzyli Generalne Gubernatorstwo i to oni podjęli decyzję o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej, a w konsekwencji wybudowaniu obozów zagłady, a nie jacyś „ludzie”, ale czy zło, które wtedy stało się normą, wywodziło się ze specyficznych cech Niemców? Różne straszne wydarzenia różnych innych wojen i tyranii wręcz zmuszają do uniwersalnej perspektywy.
Bo tak nie mogło być. Kraków, Poznań czy Lublin były miastami nie aż tak dużymi, by kontrola nad nimi przerastała aparat niemiecki – oczywiście z wykorzystaniem niektórych Polaków, miejscowych Niemców, folksdojczów. Solą w oku niemieckiego okupanta była przede wszystkim Warszawa. Nie jest przypadkiem, że tę ponadmilionową metropolię, zdominowaną przez żywioł polski, a w dodatku z ogromną mniejszością żydowską, Niemcy chcieli unicestwić na długo przed Powstaniem Warszawskim. Już w 1940 r. sporządzono pierwsze projekty przebudowy miasta, które kontynuowano do końca 1943 r. Niemcy planowali przy okazji zredukować liczbę ludności do 130 tys., 100 tys., a nawet 40 tys. mieszkańców. Pomysł ten, zwany planem Pabsta, zarzucono zdaje się dopiero po śmierci tego architekta – polskie podziemie przypadkowo zlikwidowało Pabsta podczas Akcji Braun. Poza tym Niemcy szczerze nienawidzili Warszawy, inaczej postępowali w Poznaniu czy w Krakowie, które miały odmienną tradycję historyczną niż polska stolica.
Warszawa była rusyfikowana, a Kraków od połowy XIX w. cieszył się, jak cała Galicja, autonomią. Kiedy przyszli Niemcy i wybrali to miasto na stolicę GG, uczynili to m.in. ze względu na mniejszą liczbę ludności, którą łatwiej było zdominować niż w olbrzymiej Warszawie. Na 200 tys. polskich mieszkańców przypadało tu od 50 tys. do 70 tys. Niemców przy uwzględnieniu całego aparatu policyjnego. I aby przeżyć, trzeba było w jakiś sposób się pogodzić ze współistnieniem z okupacyjną władzą.
Wieś zawsze obrywa. W przypadku wsi w Galicji mamy następujące zaszłości: ucisk dziedziców, ruch ludowy skierowany nie przeciwko państwu zaborczemu, lecz przeciw wyzyskowi polskiej szlachty, potem narodziny II RP. To nowe państwo można porównać z pustynią ekonomiczną, widząc skalę zniszczeń I wojny światowej i niedostatek finansów II RP. A kiedy tylko trochę się polepszyło, przyszedł wielki kryzys – lata 30. przyniosły wsi dramatyczny niedostatek. Dopiero przed wybuchem wojny z III Rzeszą zaczęło się nieco zmieniać, ale przegraliśmy. I okupant mocno uderzył w ludność wiejską. Kolczykowanie bydła, liczenie trzody, obowiązkowe kontyngenty. Trzeba przyznać, że wieś, generalnie, uznawała władzę niemiecką za przejściową i obcą. Energicznie wzięła się natomiast do tworzenia nowych, nielegalnych relacji ekonomicznych z miastem. To, co nazywamy potocznie szmuglem, było szeroko zakrojoną konspiracją gospodarczą, opartą zarówno na kombinowaniu, jak i na tworzeniu sieci łączących producentów, dostawców i odbiorców w warunkach terroru. Gdyby nie ta sieć, polskie miasta głodowałyby. I tak było bardzo ciężko, zwłaszcza od 1941 r.
Oficjalnie nie, bo za szmugiel groziła nawet kara śmierci. Szmuglera nie było jednak łatwo złapać. Nadziwić się nie idzie, jak bardzo pomysłowi byli dostawcy dóbr na czarny rynek. Skrytka w skrzynce na kable w pociągu to tylko jeden przykład – na wierzchu kable, pod nimi kilogramy mięsa. Oczywiście wymagało to współdziałania z kolejarzami. Powodzenie w dużej mierze zależało jednak od zachowania lokalnych funkcjonariuszy niemieckich lub policjantów granatowych. Korupcja była częsta – żandarm brał niektóre towary od handlarzy, bo chociaż Niemcy mogli legalnie więcej kupować jedzenia niż Polacy, to zwykli żołnierze nie opływali w luksusy. Rozmiar zjawiska pokazuje działalność największego nieoficjalnego rynku w niemieckiej Europie działającego w ramach legalnego rynku, czyli placu Kercelego w Warszawie. Przez długi czas tolerowano istnienie Kercelaka, poważnej obławy Niemcy dokonali dopiero w maju 1942 r., a powtórzyli ją wczesną wiosną 1944 r. Przedtem można było tam kupić fałszywe dokumenty, francuskie pończochy, perfumy, dolary, a nawet karabin za ok. 40 tys. młynarek, jak nazywano oficjalną walutę GG.
Albo bohaterstwo życia codziennego, o którym tak często zapominamy. Nie mogło być inaczej: kolej, tramwaje, poczta, szpitale, urzędy, a w ograniczonym okresie nawet szkoły – to wszystko jakoś musiało funkcjonować. Czasem zaskoczyć potrafili nawet sami Niemcy, gdy np. w Krakowie z inicjatywy Hansa Franka, zbrodniarza skazanego w Norymberdze na karę śmierci, powołano Filharmonię Generalnego Gubernatorstwa. Co interesujące, nie ustalono w niej podziału na koncerty polskie i niemieckie, a w sali obok Schmidtów zasiadali Kowalscy. Niemcy mieli jasne plany względem okupowanej ludności, a mimo to przeprowadzano różne remonty, usprawniano komunikację, nawierzchnie, remontowano budynki – jest to obraz okupacji, który dalece odbiega od powszechnego wyobrażenia wojny. Wspomniane przykłady były wyspami względnej normalności, którą regularnie przerywały jednak terror i zbrodnie.
A w filharmonii gra prawie 80 polskich muzyków. Tylko dyrygenci byli sprowadzeni z Wiednia i zresztą zapisali się we wspomnieniach orkiestry bardzo pozytywnie.
Akcje zbrojne na szeroką skalę osiągają apogeum dopiero w 1943 r. Wcześniej musiało się toczyć jakieś życie. Między bohaterami a kolaborantami mamy miliony Polaków, którzy chcieli jakoś przeżyć. Tym samym pracę w instytucji niemieckiej niekoniecznie postrzegano jako coś złego – abstrahując już od faktu, że przecież wciąż funkcjonowały polskie przedsiębiorstwa. Praca z Niemcami niekoniecznie oznaczała od razu kolaborację – co więcej, można było ją wykorzystać również w celach konspiracyjnych. W pewnym momencie trzeba było w jakimś stopniu przyjąć reguły gry okupantów – to oni odpowiadali za reglamentację dóbr, wydawanie kartek, przydzielanie pracy. Wszystko to, w połączeniu z groźbami kar, skłaniało do trzeźwego podejścia do rzeczywistości. Bez pracy nie miało się kartek, bez kartek w miastach prawie nie sposób było żyć. Okupacyjne złotówki, młynarki, miały zresztą drugorzędne znaczenie, zwłaszcza wobec galopującej inflacji.
Poza Polnische Polizei i Polskim Czerwonym Krzyżem Bank Emisyjny był jedyną instytucją, która w swojej nazwie miała Polskę. Co do zasady GG było nastawione na eksploatację ludności. Niemniej nawet niemiecki kierownik zdawał sobie sprawę, że aby jego placówka dobrze funkcjonowała, polscy podwładni muszą mieć nadzieję na „bonus od firmy” – dodatkowe kartki, papierosy czy zwolnienie chorobowe. Zapewne jakieś zabiegi o awans, premię, docenianie przez szefa, znane z rzeczywistości normalnych instytucji w normalnych czasach, też miały miejsce, ale to obszar wciąż badany przez historyków. Wiemy jednak, że nawet ryzykowne moralnie zatrudnienie, np. w restauracji dla Niemców, zazwyczaj usprawiedliwiano. I to nie były posady brane w ostateczności; dawały jakieś miraże na dodatkowe wynagrodzenie w jedzeniu czy towarach luksusowych, które potem zasilały czarny rynek albo spiżarkę. Pogodzenie się z tym, że Niemcy rozdają karty, nie prowadziło automatycznie na drogę zdrady – i tak tego nie postrzegano, o ile oczywiście nie dochodziło do wysługiwania się okupantowi.
Policjanci nie mieli wyboru. 17 grudnia 1939 r. władze niemieckie nakazały im zgłoszenie się do pracy „pod groźbą najsurowszych kar”. Niemcy zdążyli już pokazać swoją zbrodniczą politykę, wobec czego groźba była bardzo realna. Warto zauważyć, że początkowo w Polnische Polizei pracowali ludzie przyzwoici – przedwojenni funkcjonariusze – którzy starali się stać na straży honoru policjanta, aczkolwiek tutaj też wszystko zależało od miejsca służby. Niewątpliwie niechlubną cezurą w działalności tej formacji był 1942 r. – wtedy Niemcy ogłosili nabór do Polnische Polizei, za sprawą którego przyjęto w szeregi formacji rozmaite męty, o czym wspominali przedwojenni funkcjonariusze. Nowi – najczęściej niewykształcone wyrostki – cechowali się serwilizmem, chęcią zarobku, również antysemityzmem – aczkolwiek mówimy tu tylko o pewnej tendencji, ale nie regule.
Wielu policjantów korzystało w czasie okupacji ze swojej, w pewien sposób uprzywilejowanej, pozycji, ale nie przekraczało np. granicy donosu. Inni tak. Można dodać, że wielu funkcjonariuszy uczestniczyło w szmuglu, a sporo współpracowało z Polskim Państwem Podziemnym. Warto zauważyć, że powołanie Polnische Polizei niekoniecznie w intencji Niemców miało oznaczać stworzenie formacji kolaboracyjnej – pilnujący porządku policjanci byli po prostu niezbędni. Niemcy nie przewidywali użycia granatowych do konfrontacji z konspiratorami, choć niekiedy do tego dochodziło. Żaden plan nie zakładał używania granatowej policji do zwalczania powstania warszawskiego, za to jeden z niemieckich planów zakładał tymczasowe internowanie policjantów, tak na wszelki wypadek. Podobnie było z akcjami w gettach. W przededniu likwidacji krakowskiego getta polskich policjantów jedynie oddelegowano do otoczenia dzielnicy kordonem w celu uniemożliwienia ewentualnych ucieczek, choć mimo to do takich dochodziło, co też jest znamienne. Do samej likwidacji ich nie wykorzystano, niemniej zostawiono otwartą furtkę dla ochotników; w krakowskim getcie był na pewno jeden niechlubny przypadek, podczas którego polski policjant czynnie uczestniczył w akcji likwidacyjnej, a w zgodzie z niektórymi ustaleniami zamordował Żydówkę z dzieckiem. Z kolei w Warszawie podczas słynnej akcji pod Arsenałem dwóch policjantów strzelało do polskich harcerzy. Liczyli na awans? Uważali tych nastolatków za bandytów? Nie znamy ich motywacji. Można powtórzyć, że wojna niszczyła odruchy, które nazywamy ludzkimi. Tylko że te nieludzkie zachowania były przecież zachowaniami ludzi, zachowaniami i postawami, które się upowszechniały.
Ilu ludzi, tyle odpowiedzi, bo właściwie każdy musiał się przystosować. Franciszek Banaś, granatowy policjant, wstąpił do krakowskiej konspiracji już w 1940 r. Przed wojną był antysemitą, jasno o tym pisze w swoich wspomnieniach. W czasie wojny uratował kilkoro Żydów, kilku innym udzielił okazjonalnej pomocy. Jest jednym ze Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. My, historycy, ale również publicyści, za bardzo chcemy coś przypisać wielkim zbiorowościom. Problem w tym, że Polacy z Wielkopolski są ,,nierówni” Polakom z Białostocczyzny czy Lwowa. Niemożliwe jest jednowymiarowo opisać stanu umysłu tych zbiorowości, bo były one poddane innemu doświadczeniu wojny i okupacji. Mieszkaniec Łodzi niemal przez całą wojnę znał jedną okupację – niemiecką. A Polak z Wilna? Najpierw sowiecką, potem litewską, potem niemiecką, potem znowu sowiecką. Czy możliwe jest jasne opisanie Polaków i ich postaw podczas wojny na przykładzie takiego wilnianina, który po okupacyjnych perypetiach został na sam koniec wywieziony do obcego sobie Wrocławia?
Pytanie, czy musimy tworzyć mity.
Może wystarczy trzymać się indywidualnej drogi, bo to osobiste wybory człowieka są fundamentem jego zachowania. ©Ⓟ
Beatyfikacja rodziny Ulmów
Zapewne już pod koniec 1942 r. Józef i Wiktoria Ulmowie dali schronienie ośmiorgu Żydom. Dwa lata później o fakcie ich ukrywania doniósł Niemcom prawdopodobnie Włodzimierz Leś – granatowy policjant z Łańcuta. Rankiem 24 marca 1944 r. dom Ulmów otoczyło pięciu niemieckich żandarmów oraz kilku granatowych policjantów. Dowodził por. Eilert Dieken. Najpierw zastrzelono Żydów, potem Józefa i Wiktorię (będącą w siódmym miesiącu ciąży), następnie Dieken podjął decyzję o zabiciu siedmiorga dzieci Ulmów. W 1995 r. Wiktoria i Józef Ulmowie zostali uhonorowani pośmiertnie tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Na przełomie marca i kwietnia tego roku ekshumowano szczątki Ulmów, które po beatyfikacji, zaplanowanej na 10 września, zostaną złożone do sarkofagu w kościele św. Doroty w Markowej