W czerwcu 1940 r. upadła Francja. Niemiecka okupacja wcale nie wyglądała tak, jak w serialu „Allo, allo”, choć pod wieloma względami nie przypominała również wojny na ziemiach polskich. Przynajmniej nie od początku.

Dwa dni przed upadkiem Paryża pisarz Andrzej Bobkowski miał problem. Walczył z samym sobą: opuścić miasto czy w nim pozostać. Z jednej strony był rozkaz władz polecający, aby mężczyźni w wieku poborowym ruszyli do punktów koncentracji nowych oddziałów, z drugiej – niechęć do ryzykowania, a może i poczucie bezsensu tej decyzji wobec tempa niemieckich postępów. „Ale po chwili zastanowiłem się. Zostać w Paryżu to właściwie dezercja. Może jeszcze nie wszystko stracone” – pisał w dzienniku. W końcu się zdecydował. „Byłem już spokojny, jak po zażyciu jakiegoś ohydnego lekarstwa. Przyszedłem do domu, wchodziłem na szóste piętro powoli, otworzyłem drzwi, pocałowałem Basię i powiedziałem jej, że musimy się rozstać”. Jeszcze tego samego dnia wsiadł na ciężarówkę i wyjechał razem z przyjacielem.

Ich wyprawa szybko zamieniła się w coś, co przypominało raczej wakacyjną podróż. Nie minął tydzień, a Francja upadła. Oni jednak szli dalej. 28 lipca „słońce, oślepiające słońce, w dole wije się Garonna. Wdechuję (sic!) zapach rozgrzanych łąk i przymykam oczy, bo wypolerowany asfalt lśni jak lustro”. Następnego dnia notował: „po śniadaniu poszliśmy na łąkę odwracać siano. Słońce świeciło – trawa jeszcze wilgotna od rosy. Krukowski przyniósł zimnego cidre’u i tytoniu własnego chowu. Co rząd siana, popijaliśmy i skręcali papierosa. Po skończonej robocie poszedłem do lasu na poziomki”. Dwa miesiące później siedział na piasku i jadł „marynowane oliwki z chlebem. Opychałem się nieludzko. Oliwki doprowadzą mnie do bankructwa”.

W zapiskach Bobkowskiego trudno dopatrzeć się śladów tego, z czym wojna kojarzy się Polakom. A jednak życie milionów ludzi już się zmieniało. Z czasem także dziennik polskiego pisarza dostarcza szczegółów. Jak wtedy, gdy autor pod koniec września wrócił do Paryża. Niedaleko bulwarów zobaczył „po brzegach jezdni pełno samochodów, w bulwarowych kawiarniach pełno żołnierzy. Deutsche Wehrmacht kosztuje owoców Paryża”.

Instrukcja kłamstwa

Zanim wojska Adolfa Hitlera pojawiły się w Paryżu, panował tu lęk przed tym, jak się zachowają. Europa Zachodnia pamiętała ostatnią wojnę. Obawiano się, że Niemcy ponownie będą stosowali brutalne represje wobec ludności cywilnej.

Okupant chciał jednak zrobić dobre wrażenie. Żołnierze wkraczający do Danii czy Norwegii otrzymali instrukcje, jak nie zrazić do siebie mieszkańców. Dowództwo zwracało im uwagę m.in. na to, że „Duńczyk ma silną świadomość narodową; Naród duński uważa się poza tym za pokrewny ludom skandynawskim, a więc unikaj wszystkiego, co mogłoby naruszyć jego godność narodową”. W przypadku Norwegów ostrzegano, że dom jest dla nich święty i nie wolno go okradać, a poza tym nie należy być zbyt nachalnym w codziennych kontaktach. Również Niemcy we Francji mieli podobne poradniki. Jeden z obserwatorów zanotował w swoich wspomnieniach, że „bez wątpienia wykazując posłuszeństwo jakimś specjalnym zaleceniom, nasi protektorzy wstrzymali się od jakiegokolwiek aktu wrogości czy nieżyczliwości wobec ludności, którą, wydaje się, przeciwnie, chcą obłaskawić swą bez zarzutu postawą i szczytem niewątpliwej uprzejmości”.

Kazimierz Leski „Bradl”, oficer wywiadu Armii Krajowej, który często podróżował do okupowanej Francji, wspominał, że „wszystko było (tam – red.) inaczej. Niemcy nie występowali jako dumni zdobywcy. Do Francuzów odnosili się chyba z pewnym kompleksem niższości”. Według jego obserwacji Niemcy mieli grzecznie stawać w kolejkach, nie oburzać się, gdy zabrakło dla nich biletów do teatru, a gdy o coś pytali, mieli to robić po francusku. Nietrudno zauważyć kontrast z sytuacją na okupowanych ziemiach polskich.

Ten obraz „dobrych Niemców” był jednak tylko propagandową zagrywką mającą poprawić wizerunek okupanta. Od samego bowiem początku najeźdźcy dopuszczali się przestępstw i zbrodni. Jeszcze w okresie kampanii francuskiej w dwóch tylko departamentach Nord i Pas-de-Calais zabili ponad 600 cywilów. Łamali także konwencje międzynarodowe dotyczące jeńców wojennych, których niejednokrotnie mordowali. Dotyczyło to przede wszystkim ludzi pochodzących z Czarnej Afryki i oddziałów kolonialnych.

„Same rozkosze”

Leski w trakcie swoich kilku krótkich pobytów dał się Niemcom oszukać. Uwierzył w tworzony przez nich obraz Francji, w której pomimo okupacji niczego nie brakuje. „I masło, i różne mięsa, ryż i makarony, mleko, cukier, czekolada i kakao, wino itp.”. Jego stałym rytuałem było kupowanie kostki masła, świeżej bagietki, „kobiałki pomarańcz, winogron, brzoskwiń, fig, moreli – tego, na co akurat sezon pozwalał”, po czym, jak sam pisał, szedł „obżerać się”.

We Francji występował jednak w roli mocno uprzywilejowanej, gdyż jeździł tam, udając niemieckich generałów. Miał więc dostęp do miejsc i towarów, o których przeciętny Francuz mógł tylko pomarzyć.

Podobnie jak w innych okupowanych krajach produkty spożywcze wydawano na kartki. W Paryżu dzienna racja chleba w zależności od okresu wahała się od 275 do 350 g. W Warszawie przydział mieścił się w przedziale 120–200 g. Jeszcze większa różnica dotyczyła mięsa. Podczas gdy warszawiacy mogli w tygodniu kupić maksymalnie 100 g, a dodatkowo standardem był całkowity brak towaru, w Paryżu na początku wydawano mieszkańcom po 360 g na tydzień. Dopiero z czasem przydział zmniejszono do 90 g.

I choć sytuacja w Paryżu i w całej Francji była lepsza niż w Polsce, to życie nad Sekwaną także nie było łatwe. 9 listopada 1941 r. Andrzej Bobkowski zanotował: „Zupełnie nie ma kasztanów w tym roku. Nawet i to zabierają. Odpadła i ta możliwość pożywienia. Całą jesień zeszłego roku dopychaliśmy kasztanami – teraz kartofle i brukiew w kółko”. Kilka miesięcy później, w lutym 1942 r., sytuacja była jeszcze gorsza: „Mróz. Można bzika dostać – to jedno, co można dostać, bo poza tym nic. Żadnej jarzyny – nawet brukwi. Ani jednego kartofla lub marchwi. Nic. Gdyby nie to, że sprowadziliśmy w grudniu worek kartofli i trochę zapasów, to nie miałoby się co jeść”.

Organizowanie pożywienia było jednym z podstawowych zajęć – i w Warszawie, i w Paryżu. Szczęściem było mieć rodzinę albo przyjaciół na wsi, z własnym gospodarstwem. W obu krajach normą stało się uprawianie warzyw i hodowanie zwierząt w mieście. Nie były niczym dziwnym ziemniaki tam, gdzie do niedawna był zwykły trawnik, albo koza trzymana na balkonie czy – w Paryżu – przewożona metrem.

O ile jednak sytuacja poprawiała się w miesiącach ciepłych, o tyle zbliżanie się chłodów zmuszało ludzi do gromadzenia zapasów. W marcu 1943 r. Bobkowski dokonał inwentaryzacji swoich skarbów – już po zimie. „Pod łóżkiem jest 10 kilo cukru. Płaciłem po 150 za kilo, teraz trzeba dać już 220 – i nic taniej. W walizce pod łóżkiem są jeszcze angielskie konserwy. To te z Dunkierki jeszcze, historyczne. (…) w tajemniczym mroku wisi otyła szynka w wieńcu suchej kiełbasy. Przebijam okiem ścianę do kuchenki i taplam się w garnku ze smalcem. Same rozkosze”.

Oprócz tego w całym mieszkaniu miał poutykane futra, zelówki, walizy skórzane, opony rowerowe na zapas. Zwłaszcza ten ostatni produkt w warunkach okupacji zyskiwał na znaczeniu. Wobec trudności z transportem, które dotknęły całą okupowaną Europę, na znaczeniu zyskały właśnie rowery. Ich ceny stale rosły i nawet zakup najbardziej zdezelowanych egzemplarzy był sporym wydatkiem. Doceniali je także Niemcy, którzy konfiskowali je na dużą skalę. Zarówno w ramach represji, jak i na potrzeby wojska.

Była jednak we Francji grupa ludzi, którym wciąż żyło się dobrze.

Zdrajcy i karierowicze

W połowie 1942 r. polska Delegatura Rządu na Kraj przeprowadziła badanie postaw warszawiaków wobec okupacji. Podzielono w nim mieszkańców na trzy grupy: Warszawę heroiczną, do której należeli ludzie związani z konspiracją; Warszawę państwa Kowalskich, czyli tych, którzy nie angażowali się w żadne działania; a także Warszawę haniebną, „która się bawi, paskuje, robi drobne interesy do spółki z okupantem, gra w kasynie, stroi się, jada przedwojennie, wyrzuca pieniądze garściami, nie tęskni do końca wojny”.

O ile współpraca z okupantem nigdy nie przybrała w Polsce formy masowej kolaboracji, także dlatego, że nie chcieli jej sami Niemcy, o tyle na zachodzie Europy była normą. Jednocześnie jednak różniła się w zależności od miejsca. III Rzesza, potrzebując wsparcia w zarządzaniu okupowanymi terenami, wciągała do współpracy aparaty administracyjne okupowanych obszarów. Niemal nigdzie nie korzystała z usług ugrupowań zbliżonych ideowo do nazizmu, co wynikało z ich niewielkiego poparcia w społeczeństwach Danii, Francji czy Holandii. O wiele lepszym rozwiązaniem dla Berlina byli ludzie, którzy cieszyli się w każdym z tych krajów popularnością. We Francji takim kimś był marszałek Philippe Pétain, bohater narodowy z czasów I wojny światowej.

Już po wojnie mówił on o „tarczy”, którą dla Francuzów miał być utworzony po klęsce 1940 r. rząd Vichy. Jak stwierdza amerykański historyk Robert Paxton, było to nie tyle kłamstwo, ile półprawda. Początkowo wiekowy marszałek mógł sam w to wierzyć. W przemówieniu radiowym z października 1940 r. stwierdził: „Z poczuciem honoru, w celu utrzymania jedności Francji, jedności trwającej dziesięć stuleci, w ramach konstruktywnej działalności na rzecz nowego ładu europejskiego, wybieram dzisiaj drogę kolaboracji. Jest to moja polityka. Mnie samego osądzi Historia”.

Początkowo termin „kolaboracja” oznaczał po prostu „współpracę”, nie miał negatywnych skojarzeń. Szybko jednak domniemana „tarcza” zmieniła się w politykę zwiększania zasięgu wpływów poszczególnych osób. Kolaboranci, często w myśl własnych zysków, zacieśniali z Niemcami współpracę wojskową i gospodarczą. Co więcej, policja i sądownictwo podjęły walkę z ruchem oporu, organizowano wywózki na roboty do Niemiec, a także ścigano Żydów.

Z perspektywy prawie trzech lat życia pod okupacją Andrzej Bobkowski w lutym 1943 r. pisał, że „w każdym wysługiwaniu się zwycięzcy istnieje jakaś granica – choćby granica własnej godności. Ale Vichy, prasa francuska i cała ta klika robi to bez żadnych granic. (…) Jest to absolutna żarliwość w absolutnym znikczemnieniu”.

Według badań prowadzonych już podczas wojny za kolaboracją było ok. 10 proc. Francuzów. I nawet jeśli uznamy, że jest to niski wynik, to jednocześnie był on na tyle wysoki, aby przez długi czas Niemcy nie musieli przejmować się walką z ruchem oporu albo organizacją transportów do fabryk w III Rzeszy. Do pewnego momentu wszystko to robili sami Francuzi. Nie oznacza to jednak, że nie doświadczali oni jednocześnie niemieckiego terroru.

Wojna dotyka każdego

W marcu 1944 r. na łamach wydawanego w podziemiu dziennika „Combat” Albert Camus pisał, że wbrew temu, co wielu myśli, w czasie wojny nie da się stać z boku. To, że ktoś nie należy do ruchu oporu, nie sprawi, że będzie bezpieczny. Na dowód przytoczył kilka zdarzeń z poprzednich tygodni. 29 stycznia w Malleval-en-Vercors Niemcy spalili 12 domów, zabili 11 osób, a 15 aresztowali. Podejrzewali, że mieszkańcy wsi ukrywają uciekinierów. 18 grudnia 1943 r. w Chaveroche – po tym, jak niemiecki oficer został w niewyjaśnionych okolicznościach ranny – zabito pięć osób, a dwa domy spalono.

W kolejnych miesiącach Camus kontynuował swoje starania o przekonanie Francuzów, że nawet próbując się nie narażać, mogą zginąć. W tekście z maja przytoczył więcej dramatycznych historii, takich jak ta z Villeneuve-d’Ascq. 1 kwietnia w nocy ruch oporu wysadził niedaleko tory kolejowe przed jadącym pociągiem. Efekt był niewielki – z jednego z wagonów spadły dwa samochody, nie było też żadnych ofiar w ludziach. W odwecie Niemcy rozstrzelali w miasteczku 86 mężczyzn.

Jeszcze w styczniu 1941 r. pijani żołnierze pobili i zostawili na mrozie na śmierć burmistrza jednego z miasteczek. Trzy miesiące później inni zgwałcili i zamordowali młodą nauczycielkę. Przez pierwsze dwa lata okupacji sądy wydały ok. 660 wyroków śmierci mających charakter represji, z czego wykonano ponad 160.

Uratować człowieka

Wywoływało to opór. Początkowo miał on charakter indywidualnych postaw i działań. Niszczono plakaty i zarządzenia, na murach malowano znak krzyża lotaryńskiego, symbolu Wolnej Francji, czyli środowiska skupionego wokół Charles’a de Gaulle’a. Wygwizdywano niemieckich oficerów w miejscach publicznych, a pewien paryski fotograf wywiesił zdjęcie marszałka Pétaina z napisem „sprzedany”, zaś właściciel zakładu wyrabiającego wieńce pogrzebowe umieścił na drzwiach wejściowych ironiczną kartkę informującą, że „tutaj pracuje się wyłącznie dla Niemców”.

Miejsce pojedynczych historii szybko zajęły masowe działania, m.in. urządzano manifestacje patriotyczne. Do pierwszej doszło w Paryżu 11 listopada 1940 r., w rocznicę zakończenia I wojny światowej. Było na niej prawie 6 tys. ludzi. W maju, z okazji święta Joanny d’Arc, tłumy zebrały się nie tylko w stolicy, lecz także w Rennes, Nantes i Lille. Również pogrzeby alianckich lotników czy wspomnianej nauczycielki przyciągały po kilka tysięcy osób. Często wznoszono wówczas okrzyki „niech żyje Francja” czy „niech żyje de Gaulle”.

W końcu zaczęły powstawać organizacje konspiracyjne. Jednym z najważniejszych ich działań przez całą wojnę było uwalnianie alianckich żołnierzy z obozów jenieckich. Żeby usprawnić proces, tworzono siatki ludzi, trasy ewakuacyjne. Dzięki temu do Wielkiej Brytanii wysłano ok. 33 tys. osób. Prowadzono działalność wywiadowczą, propagandową, wydawano ponad 1 tys. tytułów prasowych, pomagano uciekającym przed wywózkami.

Dużo wątpliwości wzbudzały zamachy na przedstawicieli niemieckiego aparatu terroru i kolaborantów. Do pierwszego doszło 21 sierpnia 1941 r. na jednej ze stacji paryskiego metra. Zginął wówczas kadet marynarki. W reakcji na jego śmierć Niemcy porozwieszali na murach afisze z informacją, że od teraz będą aresztować Francuzów jako zakładników, którzy stracą życie, jeśli zamachy się powtórzą. „Zaczyna być wesoło – zanotował 23 sierpnia Bobkowski. – Jeden z moich francuskich kolegów był oburzony. «To nie ma sensu – to za drogo kosztuje»”.

Do października 1941 r. ruch oporu przeprowadził ponad 400 akcji sabotażowych i dywersyjnych. Spełniając swoje groźby, Niemcy rozstrzelali w październiku w Bordeaux i Nantes prawie 100 więźniów.

Do francuskiego ruchu oporu należało według wyliczeń historyków ok. 400 tys. ludzi, z czego jedna czwarta zginęła. Powody, dla których wstępowali do podziemia, były różne. Jedni szukali zemsty, inni kontynuowali walkę podjętą w 1940 r., ale dla wielu była to okazja, aby coś zrobić, aby zawalczyć o swoje człowieczeństwo. Brigitte Friang, młoda studentka z Paryża, wspominała później, że choć z perspektywy czasu wiele działań nie miało sensu, to poszukiwali „po prostu jakiegoś sposobu współuczestniczenia w ruchu oporu”.

Tę samą myśl znajdujemy w napisanym przez Camusa w lipcu 1944 r. „Liście czwartym do przyjaciela Niemca”: „W nocy Europy, którą przebiega tchnienie lata, miliony ludzi, uzbrojonych lub bez broni, przygotowuje się do walki. Przyjdzie świt i zostaniecie wreszcie pokonani. Wiem, że niebu są obojętne wasze okrutne zwycięstwa i że będzie mu obojętna wasza sprawiedliwa klęska. Dziś również nie oczekuję nic od niego. Ale przyczyniliśmy się przynajmniej do uratowania człowieka od samotności, w którą chcieliście go wtrącić”.

Podobne słowa znajdujemy w setkach dzienników, wspomnień i relacji Polaków. Bo pomimo wszystkich różnic dzielących obie okupacje była jedna wartość, o którą codziennie walczono w Polsce i we Francji – człowiek. ©℗

Żołnierze wkraczający do Danii czy Norwegii otrzymali instrukcje, jak nie zrazić do siebie mieszkańców. Ostrzegano, że dla Norwega dom jest święty i nie wolno go okradać. Również Niemcy we Francji mieli podobne poradniki