Dzięki wspólnej polityce przemysłowej, o ile będzie ona oparta na zasadzie solidarności, także mniej zamożne państwa mogłyby skorzystać na nowym unijnym protekcjonizmie.

Globalizacja jeszcze nie wrzuciła wstecznego, ale przynajmniej zredukowała bieg. Wolny handel międzynarodowy, do niedawna wspierany przez największe potęgi gospodarcze, nie jest już tak atrakcyjny, jak dwie czy trzy dekady temu. Do łask powracają za to ekonomiczny protekcjonizm, wspieranie rodzimego biznesu oraz grożenie palcem zagranicznym dostawcom.
Przez bardzo krótki moment byliśmy na czele przemian. W 2016 r. ówczesny wicepremier Polski zaprezentował Strategię na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju (SOR), zwaną planem Morawieckiego. Dzięki niej, za pomocą subsydiów i ulg, mieliśmy zbudować nad Wisłą innowacyjną gospodarkę, opartą na high-tech: dronach, samochodach elektrycznych czy kolei wysokiej prędkości. Niestety, te ambitne cele pozostały na papierze.
Ale od 2016 r. zmieniło się nastawienie liderów globalnej gospodarki, którzy teraz ścigają się na własne odpowiedniki SOR. Co powoli sprowadza te państwa na kurs kolizyjny.

Amerykańska IRA

– Nowa asertywna polityka przemysłowa naszych konkurentów wymaga odpowiedzi strukturalnej – stwierdziła na początku grudnia szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen podczas wykładu dla studentów w Brugii. Przypomniała, że UE już podczas pandemii starała się wspierać gospodarkę państw członkowskich. Utworzono wtedy m.in. mechanizm NextGenerationEU, z którego niestety my wciąż nie mieliśmy okazji skorzystać. Według von der Leyen także Europejski Zielony Ład ma być lewarem dla europejskiej gospodarki. Redukcja emisji dwutlenku węgla nie jest więc tylko wyrazem dbałości o klimat, ale próbą zdobycia lepszej pozycji w światowym podziale produkcji i pracy. – Europa stała się światowym centrum inwestycji w czyste technologie i dekarbonizację – wskazała Niemka.
Tropem UE poszły Stany Zjednoczone: ustawa Inflation Reduction Act (IRA) tak naprawdę w niewielkim stopniu bezpośrednio dotyczy inflacji, za to w przemożnym polityki przemysłowej i transformacji energetycznej. – Istnieje uderzająca symetria między Inflation Reduction Act a Europejskim Zielonym Ładem – zauważyła szefowa KE. Według niej to dobra wiadomość dla planety – dwie globalne potęgi gospodarcze zamierzają wydać łącznie niemal bilion euro na modernizację. Niestety IRA budzi też na Starym Kontynencie niemałe obawy. – Istnieje ryzyko, że IRA może doprowadzić do nieuczciwej konkurencji, zamknięcia rynków i fragmentacji kluczowych łańcuchów dostaw – tłumaczyła von der Leyen brugijskim studentom. Ustawa zza oceanu promuje zasadę „kupuj amerykańskie”, co nie jest zgodne z liberalnymi regułami, które Waszyngton jeszcze do niedawna nie tylko popierał, ale też intensywnie promował na całym świecie. Europa nie boi się konkurowania technologicznego z USA, dlatego też odpowie na „zakłócenia” powstałe w wyniku implementacji ustawy IRA. „Europe First: Bruksela jest gotowa porzucić wolnorynkowe ideały” – skomentowało Politico.
W amerykańskiej IRA zawarto wiele mechanizmów wsparcia, subsydiów i ulg na łączną sumę 370 mld dol. Już sama kwota powinna być dzwonkiem alarmowym dla gospodarczych konkurentów Ameryki, bo mało który z nich może pozwolić sobie na wpompowanie w gospodarkę takiej góry pieniędzy. USA mają ten komfort, że dolar jest podstawą globalnych rezerw finansowych, więc mogą wirtualnie nadrukować go do woli, nie ryzykując przy tym, że inwestorzy przestaną kupować papiery denominowane w tej walucie. Największe wątpliwości budzą jednak dokładne warunki otrzymania wsparcia. Amerykanie będą mogli m.in. otrzymać dotację w wysokości 7,5 tys. dol. na zakup samochodu elektrycznego, pod warunkiem że w USA nie tylko zostanie on zmontowany, ale zostaną tam też wyprodukowane jego kluczowe podzespoły. W oczywisty sposób ogranicza to możliwości ekspansji europejskiego sektora motoryzacyjnego. Joe Biden podczas niedawnego spotkania z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem próbował załagodzić sprawę, wspominając o ewentualnym wyjątku dla Europy – analogicznego do Meksyku oraz Kanady. Nie zmienia to tego, że globalna rywalizacja gospodarcza przybiera na sile – przecież nie sprowadza się ona tylko do ustawy IRA.

Niezbyt zielona Europa

Unia Europejska sama może pochwalić się podobną szczodrością wobec swoich podmiotów gospodarczych. Podczas pandemii państwa członkowskie wpompowały w swoje gospodarki miliardy, które powędrowały nie tylko do administracyjnie zamykanych biznesów, lecz także do wielu firm, które takiej pomocy nie wymagały. Miało to miejsce również w Polsce. Oczywiście podczas globalnej zarazy sytuacja wymagała nietypowych działań, ale przyzwyczajenia zwykle zostają na dłużej. Według brukselskiego Instytutu Bruegla podczas obecnego kryzysu energetycznego, licząc od września ubiegłego roku, państwa Wspólnoty uruchomiły programy osłonowe dla gospodarstw domowych i przedsiębiorstw o łącznej wartości 600 mld euro. Poza tym Wielka Brytania wydała lub zamierza wydać na nie równowartość niecałych 100 mld euro, a Norwegia ponad 8 mld.
Znaczna część tych kwot to wsparcie dla gospodarstw domowych, jednak subsydia dla firm także są nieliche. Według danych z „Tygodnika Gospodarczego” Polskiego Instytutu Ekonomicznego z 1 grudnia w tym roku Komisja Europejska wyraziła zgodę na pomoc publiczną o łącznej wartości 420 mld euro. To najwyższy wynik w historii. Największą część tego tortu zgarną przedsiębiorstwa francuskie – 155 mld euro. To więcej, niż wyniosła cała pomoc publiczna w UE w 2021 r. Podczas gdy amerykańska IRA stawia na zielone technologie, w UE większość to dopłaty do kosztów energii. Część z tych pieniędzy wręcz zahamuje dekarbonizację. Niemcy przeznaczą 27 mld euro na dofinansowanie kosztów opłat za emisję dwutlenku węgla, co zniechęci tamtejsze firmy do dalszej redukcji. Cała dotychczas uzgodniona pomoc publiczna dla przedsiębiorstw zza Odry to niecałe 100 mld euro. „Przyjęty przez niemiecki parlament we wrześniu br. pakiet pomocowy dla firm i gospodarstw domowych o wartości 200 mld EUR może jednak sprawić, że pomoc publiczna udzielona przez Niemcy będzie jeszcze większa” – czytamy w „Tygodniku Gospodarczym”.
Amerykanie również nie ograniczają się do obszaru energetyki. W sierpniu przyjęto tam CHIPS and Science Act 2022, której celem jest odbudowa hegemonicznej pozycji USA w dziedzinie najbardziej zaawansowanych technologii, w tym produkcji półprzewodników. Według analizy McKinsey & Company w ciągu 10 lat Amerykanie przeznaczą na rozwój technologii 278 mld dol. Sam CHIPS for America Fund opiewa na 39 mld dol., ale dopłaty dla sektora STEM (nauka, technologia, inżynieria, matematyka) oraz dotacje na badania i rozwój płynące z departamentów oraz agend rządowych sięgną łącznie 200 mld dol. Według analizy Ośrodka Studiów Wschodnich ustawa ta przy okazji uderza w gospodarkę chińską, bo odbiera subsydia tym amerykańskim firmom, które wytwarzają chipy w Państwie Środka. Jeśli więc któryś z producentów będzie chciał skorzystać z hojności rządu, będzie musiał najpierw zwinąć swoją fabrykę w Chinach.
Ustawa o półprzewodnikach została w październiku uzupełniona przez regulacje Departamentu Handlu, który nałożył wiele restrykcji na handel chipami z Pekinem. Rozszerzono katalog półprzewodników, których eksport wymaga uzyskania licencji. Przedsiębiorstwa z Chin objęto zasadą „domyślnej odmowy” udzielenia licencji. Podmioty produkujące chipy w Państwie Środka o licencji także będą mogły zapomnieć.

Uprzejmy trumpizm

Renesans asertywnej polityki przemysłowej, jak to ujęła szefowa KE, rozpoczął się nie podczas pandemii, lecz w 2018 r., gdy Donald Trump zaczął wojnę celną nie tylko z Chinami, lecz także z Europą. Największą bolączką USA, według Trumpa, był utrzymujący się deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych. Żeby go zmniejszyć, administracja zaczęła nakładać daniny celne. Rozpoczęto dosyć niewinnie – w styczniu 2018 r. wprowadzono cła na import zmywarek i paneli fotowoltaicznych, co objęło towary o wartości 10 mld dol. (niecałe 0,5 proc. amerykańskiego importu). Już dwa miesiące później uderzono z działa znacznie większego kalibru. W marcu 2018 r. USA wprowadziły 25-procentowe cła na stal i aluminium, czym zostały objęte towary o wartości 47 mld dol. Daninę tej samej wysokości nałożono też na 1333 kategorie produktów sprowadzanych z Chin, których import opiewał na 50 mld dol. Łącznie nowe opłaty objęły niecałe 5 proc. importu do USA. Następnie cła nałożono m.in. na whisky z Europy, soję z Chin czy niektóre produkty rolne z Kanady. Dostało się też Turcji, Meksykowi, a nawet Indiom.
Joe Biden początkowo dokonał korekty w polityce Trumpa. Dzięki zniesieniu ceł na importowane z UE aluminium oraz stal nastąpiła odwilż w relacjach z Europą. W stosunku do Chin podobnych ukłonów nie było. Wolnorynkowy think tank CATO Institute nazwał politykę Bidena „trumpizmem z ludzką twarzą”. Według CATO Biden co prawda nie artykułuje tylu „gniewnych tweetów i absurdalnych stwierdzeń”, ale większość wprowadzonych za Trumpa stawek celnych pozostawił w mocy. „Jedna różnica między tymi dwoma prezydentami polega na tym, że Biden praktykuje to, co były sędzia Organu Apelacyjnego WTO, James Bacchus, nazwał uprzejmym protekcjonizmem” – napisał Pierre Lemieux na stronie CATO.
Wolny rynek w handlu międzynarodowym – i krajowym – nigdy rzecz jasna nie istniał. Europa od lat przoduje w ochronie rynku wewnętrznego. Robi to jednak kulturalnie, wprowadzając wiele regulacji i standardów, które muszą spełnić potencjalni kontrahenci. Zwykle przy tym nie uderza bezpośrednio w dostawców z konkretnego kierunku, o ile nie napadają na inne państwa. Można więc powiedzieć, że w uprzejmym protekcjonizmie Unia jest świetnie wytrenowana. Sam protekcjonizm to również nic złego. Prowadzony w przemyślany sposób może doprowadzić do znakomitych rezultatów. Czego dowodem obecny czołowy dostawca sprzętu wojskowego dla Polski, czyli Korea Południowa, która dzięki takiej polityce w ciągu kilkudziesięciu lat dokonała awansu z kraju bardzo biednego do technologicznej pierwszej ligi.

Trudny wybór

Coraz większa asertywność w polityce handlowej w obecnych czasach może przynieść jednak wiele negatywnych skutków. Potencjalnie może doprowadzić do rozłamu we wspólnocie euroatlantyckiej. Po wizycie Macrona w Waszyngtonie ze strony francuskiego ministra finansów i gospodarki Bruno Le Maire’a padły zapewnienia, że jedynym prawdziwym konkurentem są Chiny, ale przecież nawet w kwestii relacji z Pekinem Zachód nie jest monolitem. Niemcy chciałyby nadal z Państwem Środka swobodnie handlować. Tymczasem rozłam we wspólnocie euroatlantyckiej byłby dla Polski fatalny – musielibyśmy dokonywać wyboru między UE a Ameryką.
Poza tym w globalnej rywalizacji gospodarczej z udziałem największych graczy przedsiębiorstwa z rynków wschodzących, czyli także z Polski, już na starcie stałyby na straconej pozycji. Zdecydowanie słabsze kapitałowo państwa rozwijające się lub od niedawna rozwinięte nie byłyby w stanie zaoferować krajowym podmiotom takich subsydiów, jakie może wygospodarować chociażby Berlin czy Paryż. O Waszyngtonie nie wspominając.
Rozwiązaniem jest więc wspólna polityka przemysłowa Europy, jednakże ściśle koordynowana z amerykańską, by nie dochodziło do tarć. Jej zalążkiem może być proponowany właśnie przez KE Europejski Fundusz Suwerenności. – Logika stojąca za nim jest prosta: wspólna europejska polityka przemysłowa wymaga wspólnego europejskiego finansowania – stwierdziła von der Leyen w Brugii, mówiąc o planowanym mechanizmie. Dzięki wspólnej polityce przemysłowej, o ile będzie ona oparta na zasadzie solidarności, także mniej zamożne państwa mogłyby skorzystać na nowym europejskim protekcjonizmie. Miejmy jeszcze nadzieję, że do momentu jej uruchomienia polski rząd ureguluje relacje z Brukselą i pieniądze z drugiego funduszu znów nam nie przejdą koło nosa. ©℗