Łączny roczny PKB państw należących do G7 to prawie połowa światowej gospodarki. Jeśli doliczyć do tego innowacyjność technologiczną i organizacyjną, zdolność do kontrolowania globalnych przepływów finansowych i towarowych – to niewyobrażalna potęga, która właśnie przejmuje rolę, jaką do niedawna rezerwowaliśmy dla Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Jeszcze nie całkiem rozwiał się dym po poniedziałkowym, zmasowanym ataku rosyjskich rakiet i dronów na ukraińskie miasta, gdy Biały Dom zareagował zwołaniem ważnego, międzynarodowego spotkania w tej sprawie. Ale nie chodziło bynajmniej o Radę Bezpieczeństwa ONZ – choć z formalnego punktu widzenia taki ruch wydawałby się najbardziej uzasadniony. Joe Biden zaprosił jednak do wirtualnego stołu przywódców grupy G7. I żeby nie pozostawić obserwatorom żadnych wątpliwości, w przeznaczonym dla mediów komunikacie jego biura wyraźnie wskazano, że celem jest „omówienie zobowiązań do wspierania Ukrainy i pociągnięcia prezydenta Władimira Putina do odpowiedzialności za agresję Rosji, w tym za niedawne ataki rakietowe na Ukrainie”.
Do udziału w spotkaniu zaproszono prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego, który niezwłocznie zaapelował do państw G7 o pomoc w zwiększeniu zdolności jego kraju w zakresie obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, a przy okazji o poparcie jego inicjatywy w sprawie utworzenia międzynarodowej misji obserwacyjnej na coraz gorętszej granicy białorusko-ukraińskiej.
W ten sposób, niejako mimochodem i niepostrzeżenie, zarówno Biden, jak i Zełenski wbili kolejny – całkiem spory – gwóźdź do trumny powstałego tuż po II wojnie światowej systemu międzynarodowego, którego instytucjonalnym centrum była (i teoretycznie nadal jest) Organizacja Narodów Zjednoczonych. Nikt nie ujmuje jej historycznych zasług. Odegrała swoją pozytywną rolę na wiele sposobów, m.in. pomagając zapobiec przekształceniu się zimnej wojny pomiędzy państwami Zachodu a blokiem sowieckim w bardzo gorący konflikt, a także stabilizując świat w czasie trudnych procesów dekolonizacji i koordynując pomoc rozwojową dla wielu obszarów. Nie od dziś widać jednak, że skrojona na inne czasy i inne wyzwania ONZ po prostu nie nadąża za globalnymi zmianami, a jedną z jej najbardziej archaicznych i niefunkcjonalnych instytucji jest właśnie ta, która powinna być kluczowa w obliczu takich wydarzeń jak agresja przeciwko Ukrainie – Rada Bezpieczeństwa. Kiedyś była przynajmniej forum dialogu wrogich supermocarstw. Dzisiaj, gdy jedno z państw dysponujących prawem weta (Rosja) tego dialogu w ogóle nie chce, stawiając na nagą, brutalną siłę, zaś drugie (Chiny) zajmuje postawę w najlepszym razie wyczekującą, Rada Bezpieczeństwa zsuwa się do roli mało istotnej dekoracji. A że życie nie znosi próżni, fakty dokonane prowadzą nas ku nowej instytucjonalizacji ładu międzynarodowego. I wcale nie jest powiedziane, że koniecznie musi mieć ona charakter uniwersalny, czyli obejmować wszystkich ważnych aktorów.

G7 - klub zamożnych dżentelmenów

Geneza dzisiejszej G7 sięga wczesnych lat 70. minionego stulecia, czyli wielkiego kryzysu energetycznego spowodowanego manewrami OPEC. Pojawił się wtedy pomysł stałej, choć niesformalizowanej, przeznaczonej dla bogatych państw platformy do dyskusji (głównie) o problemach ekonomicznych. Do początkowej piątki – USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji i Japonii – szybko dołączyły Włochy i Kanada. Umówiono się wtedy, że nie będzie żadnych stałych ciał ani sekretariatów, lecz tylko „funkcjonalna” i rotacyjna prezydencja: co roku, w stałej kolejności, inny kraj członkowski przejmuje przewodnictwo w grupie, ustala priorytety i organizuje szczyty (teraz rolę tę odgrywają Niemcy, które w 2023 r. przekażą ten zaszczyt Japonii).
Choć tendencję do upolityczniania szczytów G7 widać od ładnych paru lat, tym razem liderzy grupy po raz pierwszy zajęli się praktycznie wyłącznie polityką, a nie gospodarką
I w tym gronie debatowano sobie przez długie lata, ustalając minimum wspólnej reakcji na pojawiające się wyzwania, a przy okazji wzbudzając zazdrość pozostających za drzwiami stolic oraz ściągając gniew światowych międzynarodówek anarchistycznych i alterglobalistycznych oraz innych pięknoduchów marzących o świecie w pełni demokratycznym, sprawiedliwym i transparentnym. I przy tym takim, w którym siłą sprawczą i przepustką do władzy nie jest pieniądz. Aby nieco złagodzić złe wrażenie i przy okazji poszerzyć zasięg uzgodnień, kilkanaście lat temu szczyty elitarnego klubu uzupełniono o spotkania w formule „plus pięć”, czyli z udziałem Chin, Indii, Meksyku, Republiki Południowej Afryki i Brazylii. Z kolei uznając rosnącą, samodzielną rolę unijnej biurokracji na globalnych rynkach, zaczęto też zapraszać do głównego stołu przewodniczących Rady i Komisji Europejskiej.
W roku 1994, na fali entuzjazmu po upadku żelaznej kurtyny i nadziei na demokratyzację Rosji – zaproszono do grupy także Moskwę – początkowo w formule spotkań G7 plus 1, a wkrótce potem jako pełnoprawnego członka. Mocno na wyrost, rzecz jasna, bo bogactwem Rosja nie dorównywała pozostałym uczestnikom elitarnego gremium, ale traktowano to jako gest polityczny. Zaproszenie miało wzmocnić raczkujące na gruzach ZSRR tendencje liberalne i demokratyczne. Pewnie po cichu liczono też na łatwiejszą drogę do rosyjskich bogactw naturalnych, co zresztą długo się sprawdzało.
Co ciekawe, pomysł doproszenia do podstawowego gremium Chin nigdy nie był poważnie brany pod uwagę, mimo że te już u schyłku lat 90. XX w. wszystkimi wskaźnikami ekonomicznymi biły Rosję na głowę. I raczej nie chodziło tu o słabo maskowany rasizm wobec „żółtego” mocarstwa (wtedy jeszcze in spe), lecz o pragmatyczne uznanie, że nie ma takiej potrzeby, bo Chiny nie zapowiadały się wtedy jeszcze na globalnego „troublemakera”. To samo dotyczyło (i wciąż dotyczy) reszty „aspirującej piątki”.
Eksperyment z cywilizowaniem Rosji skończył się spektakularną klapą. Zamiast postępów na drodze budowy demokratycznego państwa prawa oraz zdrowej, rynkowej gospodarki zrodził się tam autorytarny potworek, oligarchiczny i oparty na systemowej korupcji, coraz mniej pasujący do „klubu zamożnych dżentelmenów”, jakim była grupa. Zagryzano jednak zęby i udawano, że w salonie nic brzydko nie pachnie. Nadzieja na intratny business as usual długo była silniejsza od poczucia estetyki (a także etyki i zdrowego rozsądku). Z czasem doszły też do głosu rachuby, że utrzymywanie Rosjan w relatywnie bliskim związku z bogatymi demokracjami pozwoli mieć ich po swojej stronie w narastającej rywalizacji z coraz bardziej asertywnymi Chinami. „Ósemka” przetrwała więc aż do roku 2014, gdy bandycka napaść na Ukrainę, oderwanie od niej Krymu i stworzenie separatystycznych „republik ludowych” w Donbasie zaowocowały wreszcie zawieszeniem Rosji w prawach członka grupy (a przy okazji odwołaniem w ostatniej chwili planowanego szczytu w Soczi i awaryjnym przeniesieniem go – znowu w formule G7 – do Brukseli).

„Polityka, głupcze!”

Dołączając do wirtualnego spotkania przywódców G7, prezydent Zełenski wezwał do wprowadzenia surowych nowych sankcji wobec Moskwy i ponownie wykluczył rozmowy ze swym rosyjskim odpowiednikiem. A przede wszystkim zapowiedział, że „kiedy Ukraina otrzyma wystarczającą ilość nowoczesnych i skutecznych systemów obrony powietrznej, kluczowy element rosyjskiego terroru, ataki rakietowe, przestaną działać”. I dodał: „Mamy nadzieję, że będą to systemy o średnim i długim zasięgu, które pozwolą na stworzenie warstwowego systemu obrony”.
Reakcja była błyskawiczna i to nie tylko amerykańska, brytyjska i kanadyjska (to żadne zaskoczenie). Kanclerz Niemiec Olaf Scholz zrezygnował, przynajmniej chwilowo, ze swego „ukrainosceptycyzmu” i zdecydował o przyspieszeniu dostaw systemów IRIS-T (pierwszy zestaw znalazł się w rękach Ukraińców już w środę). Nie bez znaczenia było pewnie i to, że jeden z rosyjskich pocisków trafił dzień wcześniej w niemieckie biuro konsularne w Kijowie. Z dostawami pospieszyli również Francuzi, a cała G7 zobowiązała się uroczyście do wspierania Ukrainy finansowo, wojskowo, dyplomatycznie, prawnie, a także w zakresie pomocy humanitarnej „tak długo, jak to będzie potrzebne”. „Upewniliśmy prezydenta Zełenskiego, że jesteśmy niezłomni w naszym zaangażowaniu w udzielanie wsparcia, którego Ukraina potrzebuje do utrzymania swojej suwerenności i integralności terytorialnej” – stwierdzono we wspólnym oświadczeniu. Nazywając przy tym ataki na ludność cywilną zbrodnią wojenną. „Pociągniemy do odpowiedzialności prezydenta Putina i osoby odpowiedzialne” – stwierdzili jednomyślnie liderzy G7. Przy okazji przywódcy skrytykowali także „nieodpowiedzialną retorykę nuklearną” Rosji oraz przeprowadzoną tam mobilizację, uznając ją za przejaw eskalacji konfliktu.
Zełenski podjął próbę załatwienia jeszcze jednej sprawy – zabezpieczenia północnej granicy swego kraju przed możliwym atakiem połączonych sił rosyjsko-białoruskich. Podkreślił, choć dla wszystkich uczestników szczytu było to raczej oczywiste (dla odbiorców światowych mediów już niekoniecznie), że Ukraina nie ma planów ataku na Białoruś, ale chce się upewnić, że nic jej nie grozi ze strony Mińska. „Na pograniczu Ukrainy i Białorusi możemy umieścić misję międzynarodowych obserwatorów do monitorowania sytuacji bezpieczeństwa. Format mogą wypracować nasi dyplomaci. Proszę was na szczeblu G7 o wsparcie tej inicjatywy” – powiedział. Otworzył w ten sposób furtkę do zaangażowania bardziej tradycyjnych i sformalizowanych instytucji międzynarodowych, ale też wyraźnie wskazał, kogo traktuje jako centrum decyzyjne współczesnego świata, a przynajmniej jego głównej części.
Kwestie stricte polityczne okazjonalnie pojawiały się na szczytach G7 niemal od początku jej istnienia, ale zazwyczaj jako przyczyny lub skutki problemów ekonomicznych. Grupę interesowały jednak najbardziej redukcja zadłużenia w skali globalnej, wielkie porozumienia handlowe, a ostatnio również kwestie klimatyczne. Choć tendencję do „upolityczniania” szczytów G7 widać od ładnych paru lat, tym razem liderzy grupy po raz pierwszy zajęli się praktycznie wyłącznie polityką, a nie gospodarką. Nie oznacza to wcale rezygnacji „klubu” z jego tradycyjnych zainteresowań. Niemal równolegle z wirtualną rozmową szefów państw i rządów ministrowie finansów i szefowie banków centralnych G7 udali się bowiem na doroczne spotkanie Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego w Waszyngtonie. Tam tematyką obrad było zaś zwiększenie wysiłków na rzecz redukcji szkodliwych emisji i wsparcia klimatycznego dla krajów rozwijających się („pomimo rosnących kosztów energii i wyzwań związanych z bezpieczeństwem spowodowanych wojną Rosji przeciw Ukrainie” – jak stwierdzono w komunikacie). Przesunięcie akcentów i zmiany w hierarchii są jednak widoczne gołym okiem.

Co dalej?

Łączny roczny produkt krajowy brutto państw należących do G7 sięga 40 bln dol. To prawie połowa światowej gospodarki. Jeśli wziąć pod uwagę kryteria mniej mierzalne niż PKB, ale lepiej oddające realia – jak choćby innowacyjność technologiczną i organizacyjną, a także zdolność do kontrolowania globalnych przepływów finansowych i towarowych oraz wynikającą z dominacji w przestrzeni kulturowej i medialnej soft power – to niewyobrażalna potęga. Nawet na tle potencjału Chińskiej Republiki Ludowej, nie wspominając o Rosji i jej ostatnich, najwytrwalszych sojusznikach: Korei Północnej, Syrii czy Białorusi. Tym bardziej gdy do wąskiego grona obecnej G7 doliczymy jeszcze takich graczy, jak Australia, Tajwan czy Korea Południowa, na których solidarność w sprawach strategicznych grupa może liczyć.
Jeśli zaś wyjdziemy poza dotychczasowy, czyli głównie ekonomiczny, charakter G7 i potraktujemy ją jako rodzący się potencjalny sojusz polityczny o aspiracjach globalnych, to musimy do tego dodać potęgę wojskową. Wedle rankingu Global Fire power 2022, zestawianego na podstawie analizy ponad 50 wskaźników – obrazujących nie tylko wielkość konwencjonalnych sił zbrojnych, lecz także faktyczną zdolność do prowadzenia działań wojennych – USA zajmują tam niekwestionowaną pierwszą pozycję (z budżetem obronnym przewyższającym resztę państw pierwszej dziesiątki razem wziętych). Dalej idą Japonia, Francja i Wielka Brytania zajmujące odpowiednio miejsca piąte, siódme i ósme. W światowym zestawieniu (warto przy tym odnotować, że wszystkie te kraje są w trakcie mniej lub bardziej forsownych programów modernizacji i rozbudowy swojego potencjału) Włosi są na miejscu 11., Niemcy na 16., a Kanada na 23. (notabene tuż za Ukrainą i przed Polską). Warto przy okazji zaznaczyć, że ranking powstawał na bazie danych gromadzonych jeszcze przed agresją na Ukrainę, czyli przed dramatycznymi stratami w ludziach i sprzęcie, które znajdujący się na drugiej pozycji Rosjanie ponieśli w ciągu siedmiu miesięcy walk. Oznacza to, że wymienione powyżej lokaty państw G7 można dzisiaj podnieść o jedno miejsce.

Łączny roczny PKB państw G7 to prawie połowa światowej gospodarki

Oczywiście G7 nie zastąpi ani NATO, ani nowych elementów architektury bezpieczeństwa, takich jak choćby grupa QUAD, ale ten krótki rzut oka na jej czysto militarny potencjał pokazuje, że jej siła oddziaływania nie polega wyłącznie na pieniądzu. Ten jednak nadal odgrywa główną rolę, bo pozwala wywierać na każdym przeciwniku o wiele bardziej wielowymiarową i zazwyczaj bardziej skuteczną presję niż wyłącznie wojskowa. Może coś na ten temat powiedzieć objęta sankcjami Rosja (spora część restrykcji była zresztą przynajmniej nieformalnie uzgadniana w gronie przywódców „siódemki”).
Co jeszcze istotniejsze, G7 ma nad tradycyjnymi sojuszami polityczno-wojskowymi ogromną przewagę wynikającą z braku ciężkich struktur biurokratycznych i zawiłych procedur formalnych. W przeciwieństwie np. do NATO nie musi w celu wdrożenia podjętych we wtorek ustaleń politycznych uruchamiać gargantuicznej machiny uzgodnień i zatwierdzeń, przejmować się ewentualnymi „hamulcowymi”… Prezydenci i premierzy po prostu wydają podległym jednostkom krajowym polecenia, które od środowego poranka przynoszą konkretne efekty. Wola polityczna, oparta na subiektywnie postrzeganym interesie, spycha tu w kąt to, co Zachód normalnie uwielbia, czyli władzę „obiektywnych”, ale bezdusznych procedur i przepisów. To w dzisiejszych czasach, gdy na wydarzenia przychodzi reagować w czasie rzeczywistym, gigantyczny handicap i możliwość przynajmniej częściowego zniwelowania przewagi, którą mają nad demokracjami niekrępujące się prawem ani formalnymi uzgodnieniami sojuszniczymi państwa autorytarne. To także jeden z powodów, dla których G7 jako płaszczyzna koordynacji działań lepiej odpowiada skomplikowanej rzeczywistości krzyżujących się kwestii gospodarczych, politycznych i militarnych, a także pozwala uwzględniać sploty interesów podmiotów państwowych, ponadpaństwowych i pozapaństwowych. Lepiej niż klasyczne organizacje międzynarodowe.
Te ostatnie też mają do odegrania swoją rolę, ale obserwując przenoszenie punktu ciężkości faktycznych decyzji na mało sformalizowaną G7, można prognozować pogłębianie się tej tendencji w miarę, jak będzie się sprawdzała i przynosiła efekty. Prezydent Zełenski wiedział więc dobrze, co robi, gdy swój dramatyczny apel o pomoc skierował przede wszystkim do specyficznego forum, jakim jest właśnie G7. Dobrze wie, co robi, także prezydent Biden, gdy konsekwentnie pompuje znaczenie grupy i przyzwyczaja świat, że to ona staje się głównym forum wypracowywania strategii kluczowych graczy, a jednocześnie narzędziem do transmisji tych pomysłów w dół. Ta metoda może się okazać optymalna nie tylko wobec agresywnej Rosji, w tle czai się wszak przeciwnik znacznie poważniejszy.
Mowa rzecz jasna o przyczajonej do skoku i czujnie obserwującej rosyjskie wzloty i upadki Chińskiej Republice Ludowej, która wyciąga zapewne wnioski użyteczne dla planowania z dawna wyczekiwanej reintegracji Tajwanu. Jeśli Pekin zdecyduje się jednak uczynić to manu militari, tak elastyczna płaszczyzna uzgadniania i wdrażania wspólnej strategii USA, Kanady, Japonii, Wielkiej Brytanii i głównych graczy unijnych będzie bezcenna. Jeśli zaś postawi na bardziej subtelną grę, opartą na kombinacji elementów ekonomicznych, politycznych i informacyjnych, to dzisiejsze doświadczenia z wykorzystaniem G7 przydadzą się Zachodowi jeszcze bardziej. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji