Czy postulaty feminizmu, które na Zachodzie przyjmujemy dzisiaj niemal domyślnie jako trafne, nie mają podstaw, jak twierdzi Bryan Caplan?

"Intelektualna podbudowa feminizmu jest tak słaba, że jeden dobrze napisany list może ci go wyperswadować, albo przynajmniej zasiać w tobie zdrowy sceptycyzm” – pisze prof. Bryan Caplan, ekonomista z George Mason University, w opublikowanym we wrześniu eseju „Nie bądź feministką. List do mojej córki”. Wprawdzie owa córka – Vali – jest jeszcze za młoda na tę lekturę (ma 10 lat), ale zdaniem autora należy zapobiegliwie chronić ją przed przyjęciem fałszywej idei, która może ją unieszczęśliwić.
Czy list Caplana jest tylko intelektualną prowokacją mającą zwiększyć sprzedaż książki, w której się znalazł? Zdaje się, że traktuje on przedstawione przez siebie argumenty poważnie. Próbuje – odnosząc się do danych empirycznych – udowodnić, że przyjęcie feministycznego spojrzenia na społeczeństwo to skutek złych kalkulacji wynikających z... nierównego traktowania znoju kobiet i mężczyzn. Caplan porównuje los obu płci tam, gdzie najczęściej mówi się o nierównym traktowaniu, i stwierdza, że niesprawiedliwości względem kobiet są wyolbrzymiane, a te, które dotykają mężczyzn – bagatelizowane. Czy jednak faktycznie ma rację i wszystkie feministyczne ruchy powinny się rozwiązać?

Kompromitujący adwokaci

Tak sformułowany postulat odrzuci zdecydowana większość, w tym ja. A jednak esej Caplana wprowadza do debaty publicznej rozsądny postulat: skoro pytamy o niesprawiedliwość względem kobiet i troszczymy się o ich los, pytajmy także o niesprawiedliwość względem mężczyzn i ich los. To apel o chłodny namysł zamiast moralnego wzburzenia, które może prowadzić do zatracenia proporcji i np. uznania kwestii użycia feminatywów za najważniejszy problem społeczny. „Politycy, nauczyciele, dziennikarze rysują obrazek, jakoby traktowano mężczyzn niczym królów, a kobiety niczym proch marny. I te elity, choć nieliczne, narzucają ton debacie publicznej”– uważa Caplan. A przecież mężczyzn także dotykają różnego typu nierówności i niesprawiedliwości.
Dobrym tego dowodem jest praca opublikowana w 2019 r. przez Gijsberta Stoeta z University of Essex i Davida Geary’ego z University of Missouri. Zaproponowali oni uproszczone podejście do pomiaru krajowych nierówności płci. „Nasz podstawowy wskaźnik nierówności płci (BIGI) to stosunek sytuacji kobiet i mężczyzn w trzech podstawowych wymiarach życia: 1) możliwości edukacyjne w dzieciństwie, 2) oczekiwana długość życia w zdrowiu oraz 3) ogólna satysfakcja z życia”– tłumaczą badacze. Wyniki: w 91 ze 134 badanych krajów mężczyźni mają się gorzej.
Zejdźmy na bardziej szczegółowy poziom. Jeśli świat jest skrojony wyłącznie przez i dla mężczyzn, to jak wytłumaczyć fakt, że kobiety mają obecnie większe szanse na pójście na studia, ich ukończenie i uzyskanie dyplomu? Albo że to kobietom, a nie mężczyznom częściej przyznaje się opiekę nad dzieckiem w przypadku rozwodu? Albo że to od mężczyzn egzekwuje się pod karą więzienia śmiertelnie niebezpieczny obowiązek zbrojnej obrony kraju? Jak też wyjaśnić, że to oni otrzymują nieproporcjonalnie wysokie wyroki więzienia za te same przestępstwa i częściej są niesłusznie skazywani, a także padają ofiarami napaści fizycznych? I kolejna sprawa: jeśli faktycznie żyją sobie jak pączki w maśle, to dlaczego częściej niż kobiety popełniają samobójstwa (w Polsce aż siedmiokrotnie), wykonują niebezpieczne zajęcia i w większym stopniu są narażeni na śmiertelne wypadki w pracy? W efekcie tego wszystkiego średnio żyją krócej niż kobiety – w Polsce aż o osiem lat. I tu wypada zapytać: skoro tak dużo mówi się o sprawiedliwym traktowaniu, to jak dostrzec sens systemu emerytalnego, który każe krócej żyjącym mężczyznom pracować dłużej niż kobietom? Gwoli sprawiedliwości: dla, na pierwszy rzut oka, uprzywilejowanych kobiet ten system – w którym otrzymują niższą emeryturę miesięczną wyliczaną na podstawie spodziewanej długości życia – też nie jest korzystny. Słowem: żadna płeć nie ma lekko. Mężczyźni też.
Na powyższy fakt zwracały dotąd uwagę ruchy mężczyzn formujące się przede wszystkim w USA. Pozostawały jednak słabo słyszalną niszą. Caplan wytłumaczyłby to polityczną poprawnością, gdyż „o ile w prywatnych rozmowach mężczyźni kwestionują feministyczne dogmaty, o tyle potrzeba nerwów ze stali, by ogłosić swoje obiekcje światu”. Mnie jednak bardziej przekonuje Hannah Cox, publicystka serwisu Fee.org, która zauważa, że prawa mężczyzn miały po prostu pecha do kompromitujących adwokatów, którzy naprawdę „nienawidzą kobiet, chcą przywrócić opresyjne struktury społeczne, a nawet usprawiedliwiają takie okropności jak gwałt i przemoc domowa. Podgrupy tego ruchu obejmują społeczność incel, elementy alt-right i białych nacjonalistów, trads, którzy chcą narzucić swój konserwatyzm społeczny innym, podrywaczy i ruch Men Going Their Own Way”.
Cox nie neguje znoju mężczyzn. Podkreśla zwłaszcza aspekt kryminalno-przemocowy. „Musimy przestać umniejszać przemoc wobec mężczyzn” – apeluje, a wtóruje jej na stronie Forbes.com specjalista od zdrowia publicznego prof. Robert Blum z Johns Hopkins Bloomberg School of Public Health. „Są tacy, którzy widzą to jako grę o sumie zerowej – jeśli uznajesz znaczenie mężczyzn i chłopców, to umniejszasz znaczenie kobiet i dziewcząt. Ale to wcale nie jest gra o sumie zerowej” – pisze. Z przeprowadzonych w 14 krajach badań Bluma wynika, że „młodzi chłopcy częściej niż dziewczęta zgłaszają zaniedbanie fizyczne, wykorzystywanie seksualne i wiktymizację”. Nie słyszymy o tym na co dzień, prawda?

Sami(-me) tego chcieliście(-ałyście)

Caplan jednak będzie przekonywał, że w ostatecznym rozrachunku także feminizm podany na miękko, tj. głoszący zalewie „ogólną skłonność społeczeństwa do traktowania mężczyzn lepiej niż kobiet”, jest nie do obrony. I to nawet jeśli wykażemy różnicę w rezultatach osiąganych przez obie płcie w istotnych dziedzinach. Żeby bowiem feminizm był prawdziwy, nie wystarczy wykazać nierówności uderzających w kobiety – trzeba jeszcze pokazać, skąd się biorą.
Co, jeśli są wynikiem obiektywnych uwarunkowań (osoba mikrego wzrostu nie dostanie się do reprezentacji koszykarskiej) albo świadomych życiowych wyborów? Albo obu tych czynników naraz, jak to prawdopodobnie jest w przypadku luki płacowej?
„Kobiety na tych samych stanowiskach zarabiają mniej niż mężczyźni!” – to jeden z najczęściej przytaczanych argumentów feministycznych. „Ekonomiści, w tym ja sam, studiują tę kwestię od dekad. I jest jeden silny wynik tych badań: jeśli porównasz samotnego, bezdzietnego mężczyznę do samotnej, bezdzietnej kobiety, niemal cała luka płacowa znika” – pisze Caplan. Pojawia się ona jednak w momencie założenia rodziny. Przyczyną ma być zdaniem ekonomisty to, że mężczyźni bardziej skupiają się na zarabianiu pieniędzy, a kobiety w większym stopniu starają się zachować równowagę między samorealizacją i pieniędzmi a domem i dziećmi. Ergo: przyczyną luki są wybory dorosłych ludzi, a nie dyskryminacja.
Tu padają zwykle dwa kontrargumenty. Pierwszy: kobiety zachowywałyby się tak samo jak mężczyźni, gdyby społeczeństwo oferowało hojniejsze programy socjalne – więcej żłobków, zasiłków i wymuszonych regulacjami urlopów tacierzyńskich. Caplan odpowiada, że podatnicy nie są niewolnikami sprawiedliwości społecznej, by za pomocą ich zasobów konstruować nową architekturę wyborów na rynku pracy. Drugi: kobiety są poddawane kulturowemu praniu mózgów, które wymusza na nich poświęcenie się rodzinie zamiast pracy. Ekonomista kontruje, że przecież od lat dziecięcych współczesne dziewczęta są „agresywnie” zachęcane do aktywności nakierowanych na sukces, a także do unikania ciąży. „Niemal nigdy nie pokazuje im się radości wynikającej z rodzicielstwa. Zatem jeśli kobiety dają rodzinie priorytet wyższy niż pracy, robią to pomimo, a nie ze względu na pranie mózgu” – uważa.
Co ciekawe, Caplan za „najlepsze feministki” uważa lewicujące ekonomistki rynku pracy. Z jednej strony dobrze rozumieją one, że lukę dochodową można w dużej mierze wyjaśnić różnicami w wynikach, z drugiej niewyjaśnialną tym jej część (choć okazuje się znacznie mniejsza, niż wcześniej wierzono) uznają za niepokojąco dużą, przekonując, że „nie można tu wykluczyć dyskryminacji płciowej”. Caplan twierdzi, że takie postawienie sprawy jest ideologiczne. Nieznanych zmiennych wyjaśniających resztę luki płacowej może być więcej i nie ma powodu, by zakładać akurat dyskryminację. Dobrze ilustruje to badanie z 2018 r. przeprowadzone przez dwóch uczonych z Harvardu: Valentina Bolotnyy i Natalię Emanuel. Sprawdzili oni zarobki kierujących autobusami i pociągami, pozyskując dane od Massachusetts Bay Transportation Authority. W tych profesjach podwyżki dostaje się w związku z wysługą lat, a nie osiągnięciami, bez względu na płeć można pracować w takich samych godzinach (i nadgodzinach) oraz na tych samych trasach. Słowem, jako hipotezę zerową można przyjąć, że są to zawody niepodatne na dyskryminację. Gdyby jednak uczeni poprzestali na samym porównaniu płac pomiędzy płciami, mogliby dojść do wniosku, że hipoteza ta jest fałszywa, bo kobiety zarabiały o ponad 10 proc. mniej niż mężczyźni. Na tym jednak nie poprzestali i zbadali karty czasu pracy uwzględniające płeć, wiek, datę zatrudnienia, staż pracy oraz to, czy pracownik był żonaty lub miał kogoś na utrzymaniu. Okazało się, że nawet po uwzględnieniu tych różnic mężczyźni wypracowywali o 83 proc. więcej nadgodzin niż kobiety. Ponadto brali o 48 proc. mniej bezpłatnych godzin wolnego rocznie na opiekę rodzinną. Kobiety były bardziej skłonne do wyboru mniej pożądanych z punktu widzenia zarobków tras, jeśli oznaczało to mniej pracy w nocy czy w święta. Jednocześnie ojcowie częściej niż bezdzietni mężczyźni chcieli dorabiać w nadgodzinach, a matki częściej chciały mieć wolne niż kobiety bezdzietne. Nic dziwnego, że kobiety na tych samych stanowiskach zarabiały mniej niż mężczyźni: mniej od nich pracowały.
Czy jednak były to ich całkowicie suwerenne wybory? Caplan twierdzi, że tak. Można się z tym zgodzić, ale co, jeżeli obecne okoliczności społeczne wciąż zawierają w sobie schematy działania i przyzwyczajenia z czasów, gdy prawnie i zwyczajowo ograniczano obecność kobiet w życiu publicznym i zawodowym? Co, jeśli społeczne oczekiwanie, że to akurat mężczyzna ma być odpowiedzialny za zasoby materialne, jest tak silne, że choćby nawet chciał się wyłamać, nie umie? Może stąd biorą się nierówności związane z czasem spędzanym w pracy i na opiece nad dziećmi?

Niewidzialne reguły

Trudno na te pytania odpowiedzieć jednoznacznie. Narracja, w której nasze wybory są predefiniowane za pomocą niewidzialnych struktur społecznych, brzmi wyjątkowo postmodernistycznie, ale paradoksalnie ma bardzo wiele wspólnego z obserwacjami największych myślicieli wolnego rynku pokroju Friedricha Augusta von Hayeka. Z jego perspektywy ewolucja społeczna to proces ścierania się ze sobą różnych zestawów reguł – nie są one całkowicie werbalizowane i poznawalne, a jednak rządzą zachowaniem jednostek i całych społeczności. Są też ze sobą w sposób dynamiczny powiązane, tworząc struktury, w których zmiana jednej zasady może zaburzyć działanie całej ich siatki.
Trudno zanegować fakt, że świat przez tysiąclecia był poddany zasadzie siły, która determinowała każdy aspekt naszego życia: od religii, przez gospodarkę, po politykę. Ludwig von Mises, nauczyciel Hayeka i wybitny ekonomista wolnorynkowy, wskazywał, że ta zasada siły przejawiała się w prekapitalistycznej historii także (choć z różną siłą w zależności od kultury) w relacjach między bliskimi. „Męska agresywność, która jest wpisana w samą naturę relacji seksualnych, jest tu (w rodzinie) doprowadzona do skrajności. Mężczyzna zawładnął kobietą i posiada ten obiekt seksualny w tym samym sensie, w jakim posiada inne dobra świata zewnętrznego. Kobieta staje się całkowicie rzeczą. Jest kradziona i kupowana; jest oddawana, sprzedawana, zamawiana; krótko mówiąc, jest jak niewolnica w domu…” – pisał w swoim „Socjalizmie”. Wcale nie jest wykluczone, że dawne realia (w tamtym stadium rozwoju świadomości społecznej akceptowane przez obie płcie) wciąż mają swój przyczółek w niezapisanych regułach rządzących dzisiejszym społeczeństwem. Niemniej Hayek, Mises i inni ekonomiczni analitycy ludzkiego działania przestrzegaliby przed próbą interwencyjnej i z konieczności arbitralnej naprawy takiego stanu rzeczy. Zbyt duże jest ryzyko, że lekarstwo będzie szkodliwsze od choroby. Weźmy pomysł na parytety płciowe, które osłabiają kryterium kompetencyjne przy obsadzaniu stanowisk, a także – wbrew intencjom swoich propagatorów – wywołują niepoważne traktowanie przez otoczenie osób, które zostały na zasadzie parytetu zatrudnione.
To, co jest z równościowego punktu widzenia naprawdę istotne, to te same zasady funkcjonowania dla wszystkich, a nie akcja afirmatywna. To właśnie wprowadzenie zasad, które pozwoliły kobietom nie tylko głosować, studiować czy zajmować wyższe stanowiska, lecz także po prostu decydować o własnym losie na równi z mężczyznami, stanowiło cywilizacyjny przełom.
Dobre przemiany społeczne to procesy, do których trzeba mieć cierpliwość: najpierw tworzymy dla nich odpowiednie ramy ogólne, a potem aktywnie dopingujemy ludzi, by podążali właściwą ścieżką. Tak pojęty klasyczny liberalizm był podstawą ruchów emancypacyjnych w XIX i XX w. Nie bez powodu to John Stuart Mill, wielki liberał, jest autorem feministycznego „Poddaństwa kobiet”. Wolnorynkowcy wiedzą, co jest źródłem rozwoju: ludzkie umysły. Uwolnienie kobiet z poddaństwa było równoznaczne uwolnieniu potencjału ich umysłów. Stąd obserwacja Misesa, że „cała ludzkość ucierpiałaby, gdyby kobieta nie rozwinęła swojego ego i nie była w stanie zjednoczyć się z mężczyzną jako równi, wolno urodzeni towarzysze i towarzyszki”.
Wbrew twierdzeniom Caplana nie ma dobrych powodów, by uznać, że sprawa jest dzisiaj na Zachodzie zamknięta i z formalnego punktu widzenia instytucje traktują obie płcie w ten sam sposób. Sam fakt nierównego wieku emerytalnego jest tego dowodem i dobrze pojęty (opierający się na postulacie równości) feminizm – tak samo jak ruch praw mężczyzn – ma tu zadanie do wykonania.

Świat się na nas nie kończy

Trzeba też pamiętać, że Zachód to nie cały świat. Wciąż istnieją państwa, w których obowiązuje antyczna zasada siły wycelowana w kobiety. W Iranie grozi im śmierć za brak chusty. W Arabii Saudyjskiej jeszcze do 2019 r. nie mogły prowadzić auta. Są także kraje – takie jak Chiny czy Indie – w których stosunek liczby kobiet do mężczyzn wynosi 100 : 110 (na co zresztą zwraca uwagę także Caplan). Córka jest tam postrzegana jako ciężar i jak donosi wielu obserwatorów, dochodzi tam do regularnego dziewczynkobójstwa. „Nawet jeśli za większą część damsko-męskiej dysproporcji odpowiada tam selektywna aborcja, a dzieciobójstwo za zaledwie 10 proc., to i tak mowa tu o milionach zamordowanych dzieci. Feminizm w tych krajach ma żelazne podstawy” – stwierdza Caplan.
Popada tu jednak w niekonsekwencję. Twierdzi, że to nie feminizm, lecz logika działania demokracji i uwalnianych kolejno rynków przyniosły poprawę losu kobiet na Zachodzie. Jeśli tak, to dlaczego uważa, że we wspomnianych krajach Azji miałoby być inaczej? Dlaczego tam feminizm mógłby być skuteczny? Nie zastanawia go, że także tam zapanowała gospodarka rynkowa, a społeczeństwa się bogacą, a mimo to wciąż systemowo dyskryminuje się kobiety? Zdaje się, że Caplan nie docenia roli idei i ruchów je promujących. Bo, owszem, rynek ma swoją prorównościową logikę, ale żeby skruszyć skostniałe struktury społeczne przeszłości, muszą ją wspierać odpowiednio prezentowane dobre idee. I choć to nie powinno oznaczać deprecjonowania znoju mężczyzn, to warto znać proporcje. Przecież gdyby przeprowadzić w skali globalnej rachunek biorący pod uwagę przysługujące im prawa, to jednak wciąż są w lepszej pozycji. Ale tu wróćmy do uwagi prof. Bluma: walka o prawa kobiet i prawa mężczyzn nie oznacza ograniczania jednych kosztem drugich. Oznacza ich zrównywanie.
Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute