Nie miejmy złudzeń – wszystko, co Rosjanie podadzą do publicznej wiadomości w sprawie zamachu na Duginę, ma luźny związek z prawdą.

Od sfingowanych przez carską Ochranę zamachów terrorystycznych we Francji i w Belgii pod koniec XIX w. (które miały skompromitować anarchistów rosyjskich na emigracji i przyspieszyć ich ekstradycję) po wysadzanie przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa budynków mieszkalnych w Moskwie i Wołgodońsku u schyłku dwudziestego stulecia (co miało uzasadnić kolejne operacje przeciwko Czeczenom i dorobić im gębę terrorystów) – historia prowokacji rosyjskich służb specjalnych jest bardzo bogata. Trudno więc się dziwić, że gdy tylko pojawiły się pierwsze informacje o zamachu, w którym zginęła Darja Dugina, wiele osób miało odruchowe podejrzenia, kim są sprawcy ataku. A także jaki był cel operacji .
Gdy po kilkudziesięciu godzinach FSB triumfalnie obwieściło, że sprawczynią zamachu jest ukraińska obywatelka Natalia Wowk, powiązana z pułkiem Azow, a zleceniodawcą – ukraiński wywiad, podejrzenia zaczęły graniczyć z pewnością. Zwłaszcza że Rosjanie okrasili to licznymi szczegółami (z pokazaniem legitymacji domniemanej morderczyni włącznie). Bo takie cuda praktycznie się nie zdarzają – nawet najsprawniejszym służbom kontrwywiadowczym. Znacznie bardziej realne jest to, że po prostu wydobyto z szuflad zawczasu przygotowane materiały.

Złe wieści dla Putina

Trzeba przyznać, że zamach nastąpił w dogodnym dla Kremla momencie. Ofensywa lądowa w Ukrainie utknęła, a zapewnienia ministra obrony Siergieja Szojgu, że to planowe spowolnienie w celu ograniczenia strat wśród ludności cywilnej, za absurdalne uznało nawet wielu Rosjan popierających reżim. Z kolei ukraińskie ataki na zaplecze operacyjne armii okupanta zaczęły stawać się dla niego coraz bardziej dotkliwe, zarówno pod względem wojskowym, jak i wizerunkowym. Panicznego exodusu Rosjan z Krymu, ostrzeliwanego ukraińskimi rakietami i penetrowanego przez ukraińskich dywersantów, nie było już jak ukryć – zdjęcia satelitarne jasno pokazały, co się święci. Jednocześnie pogorszyła się sytuacja 49 armii rosyjskiej w chersońskim kotle. Celny ostrzał artyleryjski Ukraińców na przełomie lipca i sierpnia uszkodził lub zniszczył najważniejsze mosty na Dnieprze, co nie tylko znacząco utrudniło zaopatrzenie, ale też postawiło pod znakiem zapytania możliwość sprawnej ewakuacji na drugi brzeg rzeki na wypadek natarcia przeciwnika.
Te problemy militarne burzą polityczny „plan minimum” Moskwy, który miał jej pozwolić wyjść z twarzą z de facto przegranej wojny, czyli przeprowadzenie „referendów niepodległościowych” na okupowanych terenach. O ile separatystyczna „republika” ługańska jest pod niemal całkowitą kontrolą i można się tam pokusić o taki scenariusz, o tyle tereny „republiki” donieckiej opanowano zaledwie w połowie.
Mimo intensyfikacji rosyjskiej dywersji informacyjnej, obliczonej na międzynarodową izolację Ukrainy, zachodnia pomoc finansowa i wojskowa nie słabnie. Kijów z powodzeniem przeprowadził niedawno restrukturyzację swego zadłużenia zagranicznego, oddalając widmo niewypłacalności. Amerykanie przygotowali i właśnie uruchamiają kolejny wielki pakiet wsparcia o wartości 3 mld dol., który w dłuższej perspektywie może się przyczynić do ukraińskiej przewagi w przestrzeni powietrznej. W dodatku, jak wynika z niedawnego sondażu Reuters/Ipsos, aż 53 proc. Amerykanów wyraziło akceptację dla polityki wspierania Kijowa, „dopóki wszystkie siły rosyjskie nie zostaną wycofane z jej terytorium”, a tylko 18 proc. wyraziło sprzeciw. Co sygnalizuje, że dotychczasowa rosyjska propaganda, adresowana do zachodniej opinii publicznej, nie daje pożądanych efektów.
Tymczasem perspektywa długotrwałej wojny na wyczerpanie może przerażać władców Kremla. Zasoby sojuszników Ukrainy są praktycznie nieograniczone, a rosyjskie – wręcz przeciwnie. Co prawda na razie dzięki sprytnej polityce i odrobinie szczęścia uniknięto spektakularnego krachu gospodarczego, ale są nikłe szanse, by na dłuższą metę Rosja wytrzymała skumulowany efekt sankcji. Niewykluczone, że za kilka czy kilkanaście miesięcy zabraknie pieniędzy na programy socjalne, fundament powszechnej akceptacji reżimu, może nawet ważniejszy niż toporna propaganda sukcesu serwowana przez państwowe media (jak mawiają sami Rosjanie: „lodówka wygra wtedy z telewizorem”). O dalszym „żywieniu wojny” nie będzie można nawet pomarzyć.
W takiej sytuacji każda władza szuka nowych rozwiązań. A najlepsze są takie, które za jednym zamachem dają nadzieję na przełamanie impasu w relacjach zewnętrznych i na sparaliżowanie wewnętrznej opozycji. Realnej i potencjalnej.

Teatr cieni

Zamach na rozpoznawalną osobę z kręgów władzy jest jednym z takich rozwiązań. Oczywiście nie z najściślejszego kręgu – to mogłoby być odebrane jako sygnał słabości. Z tego punktu widzenia Darja Dugina stanowiła idealny typ celu: była w sam raz. Znana publicznie, zaangażowana, ale nie usadowiona w takim miejscu w strukturach, by jej osobiste bezpieczeństwo uznawać za element „racji stanu”. Kobieta, młoda, niebrzydka – to da się ograć emocjonalnie, wzbudzić współczucie dla jej bliskich i dla zaatakowanej w jej osobie Matuszki Rossiji (jakże użyteczny jest tu papież Franciszek, ubolewający nad śmiercią „niewinnej dziewczyny”). To cel znacznie lepszy niż sam Aleksander Dugin: śmierć brodatego starca, w dodatku dość powszechnie identyfikowanego na Zachodzie jako „narodowy bolszewik” i porównywanego (zresztą błędnie) do Rasputina, nie dałaby takich efektów. Mało prawdopodobne, że mieliśmy do czynienia z przypadkiem.
Teoretycznie zamachu mogli dokonać Ukraińcy. Ale konia z rzędem temu, kto przekonująco wykaże, co by w ten sposób mogli zyskać. Dużo łatwiej stworzyć katalog potencjalnych strat operacyjnych: ryzyko dekonspiracji działającej w Moskwie siatki, straty polityczne i wizerunkowe wynikające z uwikłania w kontrowersyjne etycznie działania. Mógł to też zrobić wywiad jakiegoś państwa trzeciego – choćby Chińskiej Republiki Ludowej, rozgrywającej po cichu swoje interesy wewnątrz kremlowskiej elity. Wreszcie, zleceniodawcą mógł być ktoś, komu sama Darja lub oboje Duginowie weszli w paradę w sensie biznesowym – nie jest tajemnicą, że rosyjski przemysł ideologiczno-propagandowy obraca gigantycznymi pieniędzmi, że powstają tam prywatne fortuny, a relacje w tym światku przyjmują charakter quasi-mafijny.
Rzecz w tym, że żadnego z tych scenariuszy raczej nie dałoby się zrealizować bez udziału – lub przynajmniej akceptacji – wysoko postawionych ludzi ze służb rosyjskich. Hipotetycznie można sobie wyobrazić, że ktoś, kto nie ma do nich dostępu, śledzi Duginę, rozpracowuje jej harmonogram, na czarnym rynku pozyskuje materiały niezbędne do skonstruowania bomby (a przy tym nie wpada i nie zostaje aresztowany, mimo infiltracji owego rynku przez policje jawne i tajne), uczy się, jak to zrobić od wujka (emerytowanego sapera) albo po prostu z internetu (dzięki islamistycznym radykałom trochę samouczków tam jest), nie popełnia malowniczego samobójstwa przy majsterkowaniu (jak wielu podobnych amatorów), przy pomocy drobnego przekupstwa powoduje, że monitoring na VIP-owskim parkingu nie działa. A w finale wysadza w powietrze land cruisera z Darją Aleksandrowną. Można też sobie wyobrazić, że ktoś zleca całą robotę fachowcom do wynajęcia, których w krajach postradzieckich jest całkiem sporo – i znów cudem nie zostaje zakapowany do FSB. Ale to wszystko mało prawdopodobne, a też nie tłumaczy, jak zaskoczone wydarzeniami służby rosyjskie miałyby błyskawicznie „odkryć” rzekomych ukraińskich sprawców i zwalić na nich winę. Tym bardziej że musiałyby po drodze uzyskać akceptację polityczną dla takiej wersji na bardzo wysokim szczeblu (która nie jest oczywista). Wszystko to zajęłoby co najmniej kilkanaście dni, a nie godzin.
Znacznie bardziej prawdopodobne, że scenariusz przygotowano (i zaakceptowano) nieco wcześniej, pomiędzy centralą którejś ze służb rosyjskich a Kremlem. A instytucja, która podjęła się zadania, odniosła dodatkową, uboczną korzyść – winą za ujawnione przy okazji niedopatrzenia w sferze bezpieczeństwa dało się pewnie obarczyć konkurencyjne struktury. Była też szansa, by wyszarpać dodatkowe pieniądze i uprawnienia dla siebie.
Nie miejmy złudzeń – wszystko, co Rosjanie podadzą do publicznej wiadomości w sprawie zamachu, ma raczej luźny związek z prawdą, natomiast ścisły z przyjętym planem rozgrywki propagandowej. Rzeczywistego przebiegu wydarzeń i faktycznych sprawców pewnie nie poznamy z imienia i nazwiska nigdy. Do publicznego obiegu i tak trafią tylko te informacje, które Kreml uzna za użyteczne z punktu widzenia swojej narracji.

Taniec na grobach

A ta narracja, jak już widać, będzie dwutorowa. Po pierwsze – obarczanie winą Ukraińców. Wcale nie jest wykluczone, że tajemnicza Natalia Wowk odnajdzie się gdzieś na Zachodzie i przyzna się do udziału w zamachu, by wzmocnić na razie mało wiarygodny przekaz rosyjski. Jeśli jest podstawioną do tej roli agentką, nie będzie z tym problemu. Zgodnie z regułami sztuki powinna potem natychmiast zniknąć albo ulec nieszczęśliwemu wypadkowi. Nie będzie wtedy ryzyka, że zostanie przewerbowana i spali operację. I co ważniejsze, będzie można odtrąbić sukces, pokazać, że Rosja umie pomścić swoich, a „wrogowie” nie powinni spać spokojnie. To nie ulży stresowi tych pracowników rosyjskiego aparatu propagandowego, którzy dotychczas czuli się całkiem bezkarni, a od zamachu na Duginę zaczęli pewnie nerwowo oglądać się za siebie (i zaglądać pod swoje samochody). Ale reszcie Rosjan bardzo się spodoba.
Na wypadek gdyby wrabianie w zamach Ukraińców z jakiegoś powodu nie dało spodziewanych rezultatów – np. w postaci powszechnego oburzenia, skutkującego ograniczeniem pomocy materialnej i politycznej – jest pewnie wariant drugi, rezerwowy. To zrzucenie winy na rosyjską opozycję, a właściwie sparaliżowanie jej, zanim na dobre powstała. Objawienie się znikąd tzw. Rosyjskiej Narodowej Armii Republikańskiej na wiorstę zalatuje takim scenariuszem. Modus operandi byłby w takim przypadku podobny jak sto lat temu w przypadku słynnej radzieckiej operacji „Trust”: do fikcyjnej organizacji opozycyjnej, kontrolowanej przez kontrwywiad, niczym do podłożonego „plastra miodu” przyklejają się i współpracownicy obcych wywiadów, i pełni dobrej woli wewnętrzni wrogowie reżimu. Sprytni kontrolerzy mogą nimi dowolnie manipulować, a w razie potrzeby – łatwo wyłapać.
Swoją drogą władze ukraińskie mają teraz niezły orzech do zgryzienia. Ilja Ponomariow, który manifest RNAR odczytał i upowszechnił, a także w jej imieniu przyznał się do zamachu na Duginę, sugeruje, że wraz ze wspólnikami działa w porozumieniu z organami ukraińskiego państwa (przebywa na emigracji w Kijowie). Rząd w Kijowie – co zrozumiałe – jakimkolwiek związkom z aktami terroru zaprzecza. Można przypuszczać, że nie tylko ukraiński kontrwywiad pracuje teraz na pełnych obrotach – kilka służb sojuszniczych też zainteresowało się bardziej Ponomariowem i jego faktycznymi intencjami. Może są dobre – ale w realnym świecie raczej mogą przynieść więcej szkód niż pożytku. A jeśli są złe, to pewnie trzeba będzie kłopotliwego gościa jak najszybciej się pozbyć z Kijowa.
Bo zamach na Duginę nie jest prawdopodobnie ostatnim aktem terroryzmu w wojnie rosyjsko-ukraińskiej. Raczej balonem próbnym. Z wielu względów możemy teraz spodziewać się eskalacji. Uroczysta państwowo-religijna oprawa pogrzebu Darji Duginy zawierała wszak elementy, które do niej zachęcają. Święta wojna toczona w imię Chrystusa (zdaniem niektórych jej szefów i kolegów to za Niego zginęła rosyjska propagandystka) i w imię sakralizowanego przy tej okazji rosyjskiego imperium usprawiedliwia bowiem wszelkie środki. Od czysto wojskowych, poprzez przemoc wobec ludności cywilnej Ukrainy i własnego społeczeństwa, aż po sianie terroru w krajach Zachodu.
Sami przed sobą Rosjanie uzasadnią to tak: jeśli „oni” pozwolili sobie na akt terrorystyczny w Moskwie, to „my” powinniśmy odpowiedzieć tym samym w Warszawie, Wilnie, Londynie, Nowym Jorku. Niewykluczone, że w Berlinie, Rzymie i Paryżu też. Tam można mniejszym nakładem uzyskać wyraźniejszy efekt. Siły proputinowskie, a przynajmniej te skłonne do szybkiego „kompromisu” kosztem Ukrainy, są tam przecież obecne. Potrzebują więc impulsu, by mogły na bazie szoku i strachu przeciągnąć na swoją stronę większość opinii publicznej. Tak działa terroryzm – woli uderzać w słabe punkty, a nie tam, gdzie spowoduje konsolidację przeciwko swoim ideom. Dość przypomnieć skutki społeczne i polityczne, jakie przyniosły krwawe ataki Al-Kaidy w Madrycie i Londynie.

Gra strachem

Jeśli opisywany scenariusz się niebawem ziści, na cywilne ofiary rosyjskiego imperializmu musi być gotowy również Zachód. To straszliwe wyzwanie i prawdziwa próba dla naszej zbiorowej odpowiedzialności za losy wolnego świata. Wariant ten daje Rosjanom potencjalnie więcej korzyści niż grożenie użyciem broni jądrowej (mało kto już daje się na nie nabrać) czy szantaż energetyczny (dla odmiany bardzo realistyczny, za to relatywnie łatwy do powstrzymania, bo większość krajów Zachodu ma alternatywę dla dostaw z Rosji). Gdy bomby wybuchną w naszych kawiarniach, sklepach, szkołach i pociągach, pokusa kapitulacji (nazywanej eufemistycznie „znalezieniem pokojowego rozwiązania”) będzie znaczna.
Naiwnością byłoby sądzić, że reżim Putina, przyparty do muru, zawaha się przed realizacją takiego scenariusza. Jeśli już, to nie ze względów moralnych. Może go zatrzymać najwyżej pragmatyzm, czyli podejrzenie, że eskalacja terroru nie przyniesie mu oczekiwanego sukcesu, natomiast przybliży widmo międzynarodowego trybunału dla zbrodniarzy wojennych. Ale żeby taki mechanizm zadziałał, warto mówić głośno o perspektywie sponsorowanych przez Rosję zamachów terrorystycznych na Zachodzie, a jednocześnie przygotowywać społeczeństwa do przetrwania tej presji. To oznacza konieczność m.in. pilnego doskonalenia procedur reakcji oraz instytucji odpowiedzialnych ze ten odcinek bezpieczeństwa.
Zakupy nowych czołgów i rakiet są oczywiście niezbędne. Ale w świetle jakościowo nowych zagrożeń nie powinny przysłonić nam potrzeby zakupu nowych karetek i wozów bojowych straży pożarnej, doskonalszych systemów łączności kryzysowej, merytorycznego i finansowego wzmocnienia służb policyjnych i specjalnych, a także wielu innych działań m.in. w sferze informacyjnej i edukacyjnej. Jak dowodzi poprzednia „wojna z terroryzmem” (tym islamistycznym), da się ją wygrać pod warunkiem prowadzenia jednoczesnej ofensywy na czterech frontach. Pierwszy – to zwalczanie przyczyn społecznych i politycznych (w tym przypadku osłabianie wrogiego reżimu, ale też innych potencjalnie kłopotliwych trendów, które może wykorzystać w swoim interesie, np. presji migracyjnej na Stary Kontynent i USA). Drugi – operacyjne rozpoznanie, ze stosownym wyprzedzeniem, planów przeciwnika (to robota głównie dla wywiadu, a raczej kompleksu służb sojuszniczych). Trzeci – zdolność do skutecznej ochrony miejsc szczególnie wrażliwych, od infrastruktury krytycznej po wytypowane na podstawie analiz cele „miękkie”, żeby skutecznie powstrzymać planowany atak. I czwarty – zdolność minimalizowania konsekwencji zamachu, który i tak doszedł do skutku, mimo wysiłków w trzech wskazanych wyżej sferach. Doświadczenie uczy, że to bywa kluczowe dla zaistnienia (albo nie) efektu pożądanego przez agresora. Czyli: powszechnej paniki i skłonności do ulegnięcia żądaniom terrorystów.
Paradoksalnie ci, którzy najlepiej odrobią te cztery lekcje, będą najmniej narażeni na zamach. Pragmatyczny przeciwnik (a Rosja wciąż takim jest, pomimo pozorów szaleństwa i niekompetencji swoich decydentów i funkcjonariuszy w wielu kwestiach) uderzy bowiem tam, gdzie będzie się spodziewać relatywnie słabszego oporu.
Mamy jeszcze pewnie trochę czasu, ale niewiele. Bo tonący brzydko się chwyta, a Rosja jeszcze nie tonie. Dopiero wsiadła do łódki i jest w trakcie dziurawienia dna.
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji