Koszty wsparcia są zbyt wysokie, by objąć nimi każdego, a kolejne sypanie pieniędzy będzie zabójcze dla budżetu. Jeśli sami nie wybierzemy grup, którym trzeba pomóc, a którym nie, podziału kosztów dokona za nas kryzys energetyczny. I jak zwykle – nie zrobi tego sprawiedliwie.

Nikt już nie ma wątpliwości, że Europa wpada w kryzys gospodarczy. Do nas już nawet dociera, bo PKB, licząc kwartał do kwartału, spadł o 2,3 proc. – choć tak wielki spadek to w dużej mierze efekt gromadzenia zapasów na początku roku, co napompowało produkt krajowy w I kw. Naprawdę trudna będzie późna jesień oraz zima, gdy ceny surowców energetycznych wystrzelą, podobnie jak popyt na nie. W Niemczech już głośno mówi się o przerwach w dostawach gazu dla przemysłu, co miałoby katastrofalne skutki też dla naszej gospodarki, mocno zależnej od tamtejszej koniunktury. Nawet jeśli do reglamentacji surowców w Polsce nie dojdzie, to drastyczny wzrost kosztów energii i tak może doprowadzić do spadku ekonomicznej aktywności. Tym bardziej że hamuje też popyt, gdyż konsumenci nie wydają pieniędzy na drożejące towary tak chętnie jak kilka miesięcy temu. Sprzedaż detaliczna w lipcu wzrosła ledwie o 2 proc. rok do roku.
Kryzys gospodarczy zwykle rozdziela ciosy niesprawiedliwie. Niektórzy radzą sobie wyśmienicie, ale pojawiają się też przegrani, a nierówności rosną, gdyż biedniejsi nie mają możliwości dostosowania się do sytuacji ulegającej zmianie. Pandemia rozwarstwiła polskie społeczeństwo i jest prawdopodobne, że czeka nas powtórka z niemiłej historii. Powinniśmy więc spróbować zawczasu rozłożyć koszty w taki sposób, by na zawierusze stracili w większym stopniu Polacy dysponujący najzasobniejszymi portfelami. Wymagałoby to podjęcia przez rząd wielu niepopularnych decyzji, jak np. odcięcie lepiej zarabiających od pomocy państwa lub podniesienie im podatków. Koszty wsparcia będą zbyt wysokie, by objąć nim każdego, a kolejne sypanie pieniędzy będzie zabójcze dla budżetu. Jeśli sami nie wybierzemy grup, którym trzeba pomóc, a którym nie, podziału kosztów dokona za nas kryzys. I jak zwykle – nie zrobi tego sprawiedliwie.

Hossa i mizeria

Zresztą niesprawiedliwy podział kosztów już obserwujemy. W lipcu nieoczekiwanie płace wzrosły o prawie 16 proc., a więc minimalnie powyżej inflacji. Ekonomiści prognozowali wzrost o 3 pkt proc. niższy. Według GUS ten wysoki wzrost spowodowany był wypłatami nagród, premii oraz dodatków motywacyjnych. Niestety, nie trafiły one do wszystkich pracowników. W sektorze górnictwa pensje wzrosły o 82 proc., a w energetyce o jedną trzecią. Równocześnie w wielu sektorach płace realnie spadły (w części z nich bardzo wyraźnie). W „pozostałej działalności usługowej” pensje zwiększyły się nominalnie ledwie o 3,5 proc., a więc realnie spadły o 12 proc. Inaczej mówiąc – pracownicy niewykwalifikowani, bo takich zwykle zatrudnia ten sektor, w ciągu roku zbiednieli aż o jedną ósmą. W gastronomii i hotelarstwie płace nominalnie wzrosły o 10,5 proc., a więc realnie spadły o jedną dwudziestą. Także w handlu pracownicy ze swoimi pensjami znaleźli się pod kreską – ich wynagrodzenia realne zmniejszyły się o 4,5 proc. rok do roku.
Nadchodzący kryzys będzie związany przede wszystkim z rosnącymi cenami energii. Wygranymi będą więc firmy z sektora energetycznego i ich pracownicy. Nieźle zapewne poradzą sobie również te branże, w których koszty energii nie są istotne. Doskonale pokazują to wyniki rentowności przedsiębiorstw w II kw. Oczywiście sektor przedsiębiorstw jako całość nadal notuje najlepsze wyniki w historii. Rentowność obrotu netto spadła minimalnie – do 5,7 proc. – ale nadal utrzymuje się na rekordowym poziomie. Nie dotyczy to jednak w równym stopniu wszystkich branż. W górnictwie rentowność obrotu netto wyniosła aż 19 proc. dzięki wysokim cenom węgla. Rentowność w energetyce to niecałe 8 proc., w branży informatycznej niemal 8,5 proc., natomiast w „działalności profesjonalnej, naukowej i technicznej”, czyli wśród specjalistów, sięgnęła 10 proc. Po drugiej stronie znalazł się zależny od cen ropy transport, w którym rentowność netto wyniosła 4,6 proc., i pozostała działalność usługowa z wynikiem 4,9 proc.
Energetyka i górnictwo będą przeżywać w najbliższym czasie hossę. Świetnie poradzą sobie także specjaliści i informatycy, których rosnące koszty energii dotkną umiarkowanie, za to w otoczeniu rosnących cen będą mogli zwiększać marże lub płace. Wiele będzie zależeć również od wielkości firmy. Duże przedsiębiorstwa, dysponujące poduszką finansową, potrafią lepiej się adaptować do pogarszających się warunków, chroniąc przy okazji pracowników przed zwolnieniami. Zatrudnionym w mniejszych przedsiębiorstwach w czasie kryzysu trudniej będzie uzyskać waloryzację pensji, a mogą nawet stracić pracę. Według lipcowego „Raportu o inflacji” NBP stopa bezrobocia wzrośnie z obecnych niecałych 3 proc. do przeszło 4,5 proc. Znów jednak nie dotknie to w równym stopniu wszystkich. Według sierpniowego badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego 13 proc. małych firm planuje w najbliższym czasie zwolnienia. W dużych firmach odsetek ten wyniósł tylko 8 proc. Także w tym przypadku widać różnice między branżami. Najtrudniej będzie w energochłonnych – aż 14 proc. przedsiębiorstw produkcyjnych i 13 proc. logistycznych zamierza zmniejszyć zatrudnienie. To samo zamierza zrobić tylko 6 proc. firm z budownictwa.

Nie uczymy się

Podczas pandemii udało nam się uniknąć masowych zwolnień, a nawet spadku poziomu życia. Ale odbyło się to olbrzymim kosztem. Pieniądze zostały szeroko rozdane niemal wszystkim firmom w Polsce, nawet takim, które pomocy nie potrzebowały. Środki te działały następnie proinflacyjnie, choćby skłaniając banki do utrzymywania ekstremalnie niskiego oprocentowania lokat, co zniechęcało do oszczędzania, za to zachęcało do wydawania. Według raportu PIE „Tarcza antykryzysowa. Koło ratunkowe dla firm i gospodarki?” z państwowego wsparcia ze wszystkich dostępnych źródeł skorzystało aż 86 proc. przedsiębiorstw w Polsce. Łącznie rozdysponowano gigantyczną kwotę 163 mld zł. Faktem jest, że część z firm bez tych środków musiałaby zakończyć działalność, gdyż przynosiła straty. W 2020 r. rentowność brutto w gastronomii i hotelarstwie spadła aż o 17 pkt proc., a w pozostałej działalności usługowej o przeszło 8 pkt proc. Bardzo spadła także zyskowność branży rekreacyjnej. Jednak w pandemicznym 2020 r. wiele branż wręcz zwiększyło rentowność. Branża informatyczna o ponad 1,5 pkt proc., a budownictwo o niecały 1 pkt. Tymczasem wsparcie rządowe popłynęło do połowy firm z branży informatycznej i aż trzech czwartych z budownictwa.
W czasie pandemii trzeba było działać szybko, zresztą wszyscy tego oczekiwali. Warto zauważyć, że w tamtym czasie mało kto krytykował Tarczę Finansową, z której popłynęła niemal połowa ówczesnego wsparcia. Nic dziwnego – nikt nie miał pojęcia, jakie skutki przyniesie lockdown ani kiedy się skończy. Obecnie jednak mamy czas, by stworzyć przemyślane oraz dobrze wycelowane programy społeczne, które przekażą pomoc selektywnie, bez nadmiernego marnotrawstwa i pompowania wzrostu cen. Niestety, rządzący nic sobie nie robią z pandemicznych doświadczeń i nadal chętnie przekazują miliardy złotych grupom społecznym, które doskonale poradziłyby sobie same. W lipcu weszła w życie obniżka stawki PIT z 17 do 12 proc. Według danych ośrodka CenEA na tej obniżce w największym stopniu skorzysta górne 40 proc. gospodarstw domowych pod względem dochodu, a w szczególności podatnicy zarabiający powyżej 11,9 tys. zł miesięcznie. Za to najmniej zarabiający nie skorzystają wcale. Budżet natomiast straci 15 mld zł.
Jeszcze bardziej absurdalny jest dodatek węglowy dla wszystkich właścicieli domów ogrzewanych piecem spalającym ten surowiec. Jego koszt wyniesie 11,5 mld zł. W świadczeniu tym nie ma kryteriów dochodowych, każdy właściciel – o ile zgłosił piec do ewidencji – dostanie 3 tys. zł. Według analizy Instytutu Badań Strukturalnych prawie jedna czwarta tego wsparcia trafi do gospodarstw domowych z wysokimi zarobkami (górne 40 proc.), jedna trzecia do „średniaków” i tylko niecała połowa do rodzin z niskimi dochodami (dolne 30 proc.). Gdyby wprowadzić kryterium dochodowe, program ten kosztowałby zaledwie 3,5 mld zł, z czego dwie trzecie trafiłoby do rodzin z niskimi dochodami. Selektywność ograniczyłaby więc koszt programu ponadtrzykrotnie.

Najgorsze przed nami

Rząd idzie jednak dalej i ogłosił projekt kolejnego, analogicznego programu dopłat do energii. Tym razem wsparcie popłynie do gospodarstw domowych, które ogrzewają się niemal wszystkim poza węglem – pelletem, gazem (LPG), drewnem, biomasą i olejem opałowym. Dodatek wyniesie między 500 zł a 3 tys. zł, zależnie od rodzaju źródła ciepła. Wsparcie pośrednio trafi także do gospodarstw z centralnym ogrzewaniem. Dzięki zrekompensowaniu ciepłowniom blokady podwyżek taryf gospodarstwa domowe ogrzewające się ciepłem systemowym zaoszczędzą od 1 tys. do 4 tys. zł podczas najbliższego sezonu grzewczego. Znów nie będzie kryterium dochodowego, więc pieniądze trafią do wszystkich. Koszt programu? Jeszcze wyższy niż w przypadku dodatku węglowego – prawie 14 mld zł.
A trzeba przecież pamiętać, że funkcjonuje jeszcze tarcza antyinflacyjna. Jednym z jej elementów jest dodatek osłonowy mający sensowne kryterium dochodowe, z którego można by skorzystać przy opisywanych wyżej programach. Większość kosztów tarczy to jednak obniżki stawek podatku VAT – na paliwo, energię elektryczną oraz żywność. Siłą rzeczy ta pomoc również trafia do wszystkich, czyli m.in. najzamożniejszych. Jeśli tarcza antyinflacyjna zostanie przedłużona do końca roku, a to jest praktycznie pewne, to według NBP jej koszt budżetowy wyniesie 39 mld zł. Inaczej mówiąc, rząd właściwie rozdysponował już łącznie 80 mld zł kryzysowego wsparcia, a my się jeszcze nawet nie zbliżyliśmy do najgorszego. Przecież najtrudniejszym momentem będzie przełom grudnia i stycznia, gdy wejdą w życie nowe taryfy na energię elektryczną i gaz. A one będą bardzo wysokie, co już wynika zarówno z cen prądu na Towarowej Giełdzie Energii, które biją rekordy, jak i z zapowiedzi szefa URE. Według szacunków portalu Glob energia sama rekompensata wzrostu taryf za prąd dla wszystkich gospodarstw domowych może kosztować 31,5 mld zł. Czyli więcej niż oba dodatki do ogrzewania razem wzięte. Łącznie daje to więc ponad 110 mld zł, a pozostają jeszcze podwyżki taryf gazu.
Inaczej mówiąc, jest wielce prawdopodobne, że rząd, pomagając wszystkim gospodarstwom domowym w Polsce, wrzuci na rynek kwotę porównywalną z pandemicznym wsparciem przedsiębiorstw. Bez wątpienia przełoży się to na inflację, a co za tym idzie na dłuższe wychodzenie z kryzysu. Co finalnie uderzy w najsłabsze grupy zawodowe, których przedstawiciele będą zarabiać realnie coraz mniej, a niektórzy tracić pracę. A przecież podczas krachu może się jeszcze pojawić wiele innych koniecznych wydatków. Być może trzeba będzie ratować firmy bankrutujące z powodu wzrostu cen gazu. Zapewne trzeba zwiększyć nakłady na wsparcie dla bezrobotnych. Dynamika kryzysu jest nieprzewidywalna, warto zostawić sobie jakiś bufor w budżecie. Zamożni nie potrzebują wsparcia od państwa, tym bardziej że już przecież dostają 500 plus – według CenEA jedna czwarta budżetu tego programu trafia do jednej piątej najbogatszych. Pomocy nie potrzebują też ani pracownicy przeżywającej hossę energetyki, ani doskonale zarabiający informatycy i specjaliści.

Byle do wyborów

Trudno zrozumieć logikę, którą kieruje się rząd, nie wprowadzając żadnych kryteriów dochodowych do kolejnych programów osłon przed skutkami kryzysu. To działanie można tłumaczyć jedynie zbliżającymi się wyborami. Wyłączenie lepiej zarabiających z kryzysowego wsparcia mogłoby wzbudzić ogromny sprzeciw wyższej klasy średniej i klasy wyższej, a rząd się już na tym sparzył, próbując zaimplementować zalążki progresji podatkowej przy okazji Polskiego Ładu. Nadchodzący kryzys nie uderzy we wszystkich tak samo, poza tym dobrze zarabiający mają mnóstwo możliwości adaptacji i oszczędności, chociażby zmieniając nawyki konsumpcyjne. Skoro wciąż mamy jeden z najbardziej liniowych systemów podatkowych w OECD oraz powszechne świadczenie na dzieci, to kryzysowe transfery pieniężne powinny być selektywne.
Pandemia i postpandemiczna inflacja przyniosły wysoki wzrost nierówności dochodowych. Według GUS w 2019 r. najbogatsze 20 proc. społeczeństwa osiągało przeciętny dochód niecałe pięć razy wyższy niż najbiedniejsze 20 proc. W 2021 r. było to już sześć razy więcej. Uruchomienie kolejnych transferów pieniężnych, kierujących miliardy złotych także do najzamożniejszych gospodarstw domowych, podsyci inflacyjny kryzys i doprowadzi do jeszcze wyższych nierówności ekonomicznych. O tym, że w rezultacie może zabraknąć pieniędzy na dofinansowanie usług publicznych – chociażby ochrony zdrowia i edukacji – nawet nie warto wspominać. Przykład dodatku węglowego pokazuje, że kryterium dochodowe mogłoby ograniczyć koszty nowych świadczeń trzykrotnie. Oczywiście kryzysowe wsparcie dla społeczeństwa powinno zostać uruchomione, jednak dobrze zarabiający świetnie sobie poradzą bez rządowej pomocy.