Reakcje polityków republikańskich na przeszukanie w Mar-a-Lago są doskonałą ilustracją tego, że Donald Trump nadal trzęsie partią, a trumpizm jest wciąż żywotny.

Rankiem 11 sierpnia, trzy dni po tym, jak agenci federalni wkroczyli z nakazem sądowym do rezydencji Donalda Trumpa w Palm Beach, mężczyzna w kamizelce kuloodpornej i z karabinem AR-15 na ramieniu usiłował sforsować wejście do biura FBI w Cincinnati. Zanim na miejscu pojawiły się jednostki szybkiego reagowania, biały ford kierowany przez podejrzanego zjeżdżał już na autostradę i trzeba było zaalarmować patrole w całym hrabstwie. Rajd uciekiniera zakończył się na polnej drodze 45 mil za miastem, gdzie okrążyła go policja. Po wielogodzinnym klinczu, przerywanym próbami negocjacji, wywiązała się wymiana ognia, w której mężczyzna zginął.
Okazało się, że zastrzelony to 42-letni Ricky Schiffer, weteran wojenny, który służył m.in. w Iraku i na okręcie podwodnym USS Columbia. Od miesięcy był obserwowany przez organy ścigania z powodu powiązań z grupami prawicowych ekstremistów. Jedna z nich to organizacja Proud Boys, której liderzy i sympatycy znaleźli się wśród oskarżonych o antypaństwowy spisek za udział w ataku na Kapitol 6 stycznia 2021 r. Policja wciąż sprawdza, czy Schiffer uczestniczył w tamtych zamieszkach, czy tylko chciał zyskać uznanie u kumpli-radykałów z Twittera - pod zdjęciem rebeliantów wspinających się po murze świątyni amerykańskiego parlamentaryzmu zostawił lakoniczny komentarz: „Byłem tam”. Jego wpisy w mediach społecznościowych nie pozostawiły za to wątpliwości, że wierzył w teorię spiskową o ukradzionej Trumpowi prezydenturze. Krótko po przeszukaniu Mar-a-Lago opublikował na założonym przez byłego prezydenta portalu Truth Social wezwanie do broni. „Ludzie, to jest ta chwila”. I zachęcał innych, by gromadzili zapasy amunicji.
Niespełna dobę po strzelaninie pod Cincinnati prokuratura zatrzymała 46-letniego mieszkańca Filadelfii, który wielokrotnie groził śmiercią agentom federalnym. Pogróżki rozpowszechniał głównie na platformie Gab, skupiającej rozmaite odłamy prawicowego ekstremizmu - od antyszczepionkowców i klimatycznych denialistów, po białych suprematystów, antysemitów oraz neonazistów. Jeden z wpisów, za który mężczyzna usłyszał zarzuty, brzmiał: „Każdy, kto pracuje dla FBI - zaczynając od dyrektora po woźnego, który sprząta tam toalety - zasługuje na to, by umrzeć”. Wejście policjantów do Mar-a-Lago nazwał „wypowiedzeniem wojny”. Grozi mu do 10 lat więzienia.

Rewolucja i apokalipsa

Oba zdarzenia to najjaskrawsze w ostatnich tygodniach przypadki ataków na FBI, ale sprawcy nie byli samotnymi wilkami. Nie da się oddzielić ich działań od fali gróźb i nienawiści, która spadła na funkcjonariuszy po akcji we florydzkiej posiadłości Trumpa. Departament Sprawiedliwości oraz FBI podały w zeszłym tygodniu, że wszczęły bezprecedensową liczbę śledztw - nie tylko w sprawie pogróżek przeciwko policjantom i urzędnikom zaangażowanym w przeszukanie, ale też w sprawie wezwań do „zbrojnej rebelii” czy deklarowanych planów zamachów na budynki federalne.
Najbardziej agresywna retoryka wylała się na platformach i forach sympatyków skrajnej prawicy. Ich użytkownicy miotali się między buńczucznymi zapewnieniami o gotowości do walki a snuciem apokaliptycznych wizji o nowej wojnie domowej. Na ich celowniku znalazł się sędzia Bruce Reinhart, który zatwierdził wniosek prokuratury o zgodę na przeszukanie posiadłości Trumpa. Pod jego adresem posypały się życzenia śmierci oraz antysemickie bluzgi, opublikowano też informacje na temat jego miejsca zamieszkania. Niektóre wpisy były na tyle konkretne, że synagoga, do której uczęszcza sędzia, odwołała nabożeństwo szabasowe z obawy o bezpieczeństwo wiernych.
Trump nie tylko nie zrobił nic, aby ostudzić nastroje swoich sympatyków, lecz dał im ciche przyzwolenie na ataki. Gdy informacja o przeszukaniu Mar-a-Lago obiegła Amerykę, oznajmił na Truth Social, że to „skoordynowana operacja radykalnej lewicy i prokuratorów z nadania demokratów”. „Moja piękna rezydencja jest w stanie oblężenia” - lamentował. Nie miał wątpliwości, że cała akcja jest motywowana politycznie i sugerował, że zielone światło FBI dał sam prezydent Joe Biden. Śledztwo w sprawie kontaktów z rosyjskimi służbami w kampanii wyborczej w 2016 r., dwie próby impeachmentu, „kradzież prezydentury”, a teraz „nalot FBI” - w narracji byłego prezydenta wszystkie te wydarzenia układają się w spójną historię politycznej nagonki, której jest ofiarą od czasu, gdy rzucił wyzwanie skorumpowanemu systemowi. „Nie jesteśmy wcale lepsi niż bananowa republika” - skonstatował.
Z każdym kolejnym dniem Trump rzucał coraz dalej idące i sprzeczne ze sobą insynuacje: że prokurator generalny Merrick Garland ukrył przed nim treść nakazu przeszukania; że agenci federalni nie znaleźli w Mar-a-Lago żadnych wrażliwych dokumentów; że policjanci podrzucili do rezydencji niejawne materiały, które stanowią teraz dowody przeciwko niemu; że akta opatrzone klauzulą „top secret”, które według prokuratury bezprawnie wyniósł z Białego Domu, już dawno trafiły do Archiwów Narodowych, gdzie ich należyte miejsce; że w segregatorach wydobytych przez FBI były same jawne informacje, bo jako prezydent ustanowił zasadę, że wszystkie materiały, które zabiera z Gabinetu Owalnego do domu w Palm Beach, są z automatu odtajniane - a zatem cała akcja była nie tylko nielegalna, ale i bezprzedmiotowa.

Papiery na dnie klozetu

Żadne z tych twierdzeń nie ma oparcia w faktach. Przeszukanie było częścią śledztwa w sprawie nielegalnego posiadania poufnych dokumentów, które od dłuższego czasu prowadzi Departament Sprawiedliwości. Według Archiwów Narodowych, agencji federalnej odpowiedzialnej za ich przechowywanie, wyprowadzając się z Białego Domu, Trump przywłaszczył sobie ponad 700 stron wrażliwych materiałów. Część udało się odzyskać, zwrot reszty był przedmiotem długich negocjacji, wymiany pism i ponagleń. Urzędnicy tłumaczyli współpracownikom prezydenta, że teczki, które wywiózł na Florydę, są własnością państwową, a trzymanie ich w prywatnej posiadłości jest nie tylko niezgodne z prawem, lecz może także zaszkodzić bezpieczeństwu narodowemu. Tamci odpowiadali, że Trump nie ma obowiązku zwracać dokumentów, bo są one objęte przywilejem prezydenckim (executive privilege), który w niektórych okolicznościach pozwala głowie państwa odmówić wydania poufnej korespondencji, gdy wnioskuje o nią sąd lub Kongres. Radcy Departamentu Sprawiedliwości po analizie orzecznictwa nie mieli wątpliwości, że był to tylko kolejny przykład kiepskiej sofistyki prawniczej - do dokumentów, o który toczy się spór, przywilej prezydencki nie miał zastosowania i powoływanie się na niego było bezpodstawne.
Nie jest zresztą pewne, czy wszystkie brakujące materiały nadal istnieją. Korespondentka „New York Timesa” Maggie Haberman w książce o kadencji Trumpa pisze, że personel Białego Domu regularnie znajdował na dnie klozetu podarte, wymięte papiery, których ktoś nieudolnie próbował się pozbyć z pomocą spłuczki (książka ukaże się w październiku).
Gdy nieinwazyjne metody odzyskania dokumentów zawiodły, po żmudnych deliberacjach prokuratura uznała, że jedynym sposobem na ich zabezpieczenie jest zaangażowanie agentów federalnych. Biały Dom jednoznacznie zaprzeczył, by wiedział wcześniej o planach prokuratury, a jego komentarze na temat operacji w Palm Beach ograniczają się do zapewnień, że Departament Sprawiedliwości i podległe mu FBI to instytucje działające niezależnie. Również dyrektor agencji Christopher Wray nie komentuje sprawy. Gdy pięć lat temu Trump nominował go na to stanowisko, postawił sobie za zadanie odciągnięcie FBI od rozgrywek partyjnych i wrzaw medialnych, w które została wmieszana. Nie miał wielkiego wpływu na to, że misja się nie udała.
Z nakazu przeszukania wynika, że najpoważniejsze przestępstwo, o które śledczy podejrzewają byłego prezydenta, to naruszenie ustawy o szpiegostwie z 1917 r. Zakazuje ona gromadzenia, niszczenia i ujawniania bez upoważnienia materiałów dotyczących obrony narodowej. To pojemna, nieostra kategoria obejmująca choćby informacje na temat operacji militarnych prowadzonych za granicą i programów inwigilacyjnych czy zaszyfrowaną komunikację. I wbrew temu, co sugeruje nazwa ustawy, jej przepisy nie odnoszą się wyłącznie do szpiegowania na rzecz obcego państwa. Na ich podstawie przedstawiano też zarzuty urzędnikom i mundurowym, którzy w interesie publicznym ujawniali mediom dokumenty państwowe - np. Danielowi Ellsbergowi, analitykowi wojskowemu, który w 1971 r. udostępnił „New York Timesowi” raport dokumentujący zaangażowanie USA w wojnę w Wietnamie, szerzej znany jako Pentagon Papers (ostatecznie sąd oddalił wszystkie zarzuty).
Agenci FBI zabrali z Mar-a-Lago 11 pakietów dokumentów. Wśród nich były teczki opatrzone klauzulą „top secret” - a to oznacza, że osoby z certyfikatem bezpieczeństwa mogą uzyskać do nich dostęp jedynie w wyznaczonych obiektach rządowych. Materiały te nie zostały z automatu odtajnione, jak twierdzi dziś Trump. Nie chodzi nawet o to, że nie ma żadnych dowodów, by podjął taką decyzję. Rzecz w tym, że uchylanie klauzuli poufności musi się odbywać wedle ściśle określonych procedur i nawet prezydent nie jest zwolniony z obowiązku ich przestrzegania.
Dziennik „Washington Post” donosił, że w segregatorach skonfiskowanych przez FBI były m.in. materiały dotyczące broni atomowej. Inne media podawały też, że jedna z teczek zawierała informacje o prezydencie Francji. Szczegóły nie są jednak znane. Departament Sprawiedliwości odmówił odtajnienia zarówno listy dokumentów, jak i pełnego uzasadnienia przeszukania. Jego szef Merrick Garland przekonywał, że upublicznienie takich informacji naraziłoby na szwank toczące się postępowania karne, a świadków na niebezpieczeństwo.

Defund the FBI

Reakcje polityków republikańskich na przeszukanie Mar-a-Lago są doskonałą ilustracją tego, że mimo przegranej Trump nadal trzęsie partią, a trumpizm jest równie żywotny jak wtedy, gdy tłum wykrzykiwał przed Kapitolem hasło „Stop the steal” („Zatrzymać kradzież”).
Jak można było oczekiwać, w odpowiedzi na akcję FBI frakcja najbardziej zagorzałych trumpistów w Partii Republikańskiej (GOP) przelicytowała nawet swojego politycznego patrona. Padały zarzuty, że był to skandaliczny przykład wykorzystania organów ścigania do walki politycznej, a polecenie przyszło z samej góry. Jedni żonglowali porównaniami Ameryki Bidena do marksistowskich dyktatur, inni straszyli pełzającym faszyzmem. Senator Rick Scott z Florydy, jeden z liderów Partii GOP w izbie wyższej, stwierdził wręcz, że „rząd federalny poszedł drogą Gestapo”. W prawicowych mediach nieustannie przewijał się refren, że skoro agenci FBI mogli wkroczyć na prywatną posiadłość byłego prezydenta, to teraz nikt na prawicy nie może już się czuć bezpiecznie. - Lepiej bądźcie uważni, bo oni po was idą - alarmował Sean Hannity, gwiazdor stacji telewizyjnej Fox News.
Grupa kongresmenów i influencerów konserwatywnej opinii rzuciła nawet hasło „Defund the FBI” („Skończyć z finansowaniem FBI”, hasło wzorowane na sloganie „Defund the police”, który rozpowszechnili aktywiści ruchu Black Lives Matter). Wystarczyło kilka dni, aby Marjorie Taylor Greene, deputowana z Georgii, znana z propagowania teorii spiskowych, zaczęła sprzedawać czapki i koszulki z tym napisem na swojej stronie internetowej. Ale głosy oburzenia płynęły też ze strony republikanów, którzy na co dzień nie składają Trumpowi hołdów (bo np. sami mają prezydenckie ambicje). Nie mieli wątpliwości, że żaden inny prezydent w historii USA nie został potraktowany równie niesprawiedliwie i że organy ścigania rozpoczęły kampanię przeciwko Trumpowi w momencie, gdy wprowadził się do Białego Domu.
Doszło więc do swoistego paradoksu: partia, która przez dekady niosła na sztandarach hasło „prawa i porządku” i zaświadczała o przywiązaniu do silnych instytucji, dziś na głównego wroga wybrała sobie FBI. Agencję tradycyjnie uznawaną za konserwatywny bastion, która w wielu momentach swojej 114-letniej historii zajmowała się ściganiem „wywrotowców” i „radykałów”.

Armie cienia

Ataki na organy ścigania są najlepszym dowodem na głęboką przemianę, jaką w GOP wywołała kadencja Trumpa. W ciągu czterech burzliwych lat gospodarz Białego Domu przetestował odporność każdej niezależnej instytucji. Wychodził z założenia, że ich szefowie są mu winni posłuszeństwo, a tych, których uznawał za nielojalnych, usuwał i zastępował partyjnymi nominatami - dlatego swoje posady stracili m.in. prokurator generalny Jeff Sessions czy dyrektor FBI James Comey. W mediach społecznościowych regularnie podrzucał śledczym nazwiska swoich wrogów, często otwarcie apelując, by prześwietlili ich działalność. Ze służby cywilnej i zagranicznej wymiótł zastępy doświadczonych apolitycznych biurokratów (np. pracowników konsulatów w krajach ogarniętych wojną, którzy organizowali ewakuacje Amerykanów). Karał „niepokornych” funkcjonariuszy, anulując im certyfikaty bezpieczeństwa, czym zraził do siebie sporą część kręgów wywiadowczych i prokuratorskich. Środowisko sędziowskie już na początku swoich rządów zakwalifikował jako polityczną opozycję (przyczynkiem było zablokowanie przez sąd prezydenckiego rozporządzenia o zakazie wjazdu do USA obywateli kilku krajów muzułmańskich). Na Twitterze regularnie kwestionował wyroki, z którymi się nie zgadzał, a tych, którzy je wydali, zapisywał do „lewaków”. Ugruntowane normy amerykańskiej demokracji były w oczach Trumpa wytrychami, za pomocą których przeciwnicy chcieli go wyrolować.
Nieufność wobec FBI i prokuratury narastała wśród republikanów szczególnie od momentu wszczęcia śledztwa w sprawie kontaktów otoczenia prezydenta z wysłannikami Kremla w czasie kampanii wyborczej z 2016 r. Choć sposób, w jaki je prowadzono, budzi sporo zastrzeżeń, nie uzasadniało to krucjaty, którą rozpętali przeciwko organom ścigania Trump i jego akolici. Po tym prawie żaden polityk republikański nie miał już odwagi wystąpić w obronie niezależności FBI, bo natychmiast ściągnąłby na siebie gniew wyborców Trumpa i zwolenników MAGA (hasło byłego prezydenta: „Make America Great Again”).
Partyjne ataki na instytucje nie pozostały bez wpływu na stosunek, jaki ma do nich społeczeństwo. Z badań Gallupa wynika, że w 2021 r. działalność FBI pozytywnie oceniało 44 proc. Amerykanów - w 2014 r. było to 58 proc. Za spadek ten odpowiadali republikanie, wśród demokratów tendencja była odwrotna. Z kolei dane U.S. Marshals Service, „administracji” wymiaru sprawiedliwości, wskazują na wzrost liczby incydentów, których ofiarami są sędziowie. O ile w 2014 r. odnotowano 768 przypadków gróźb i obraźliwych wyzwisk pod ich adresem, o tyle w zeszłym roku było ich aż 4,5 tys.
Kolejna poważna konsekwencja podkopywania niezależnych instytucji to ryzyko, że propozycje ich naprawy będą dyskredytowane jako próby wrogiego przejęcia. Doskonale pokazuje to wściekłość, jaką wywołał w Partii Republikańskiej przeforsowany przez demokratów plan wzmocnienia Internal Revenue Service (IRS), federalnej skarbówki - chronicznie niedofinansowanej instytucji, z roku na roku borykającej się z coraz większą luką kadrową. Reforma zakłada, że IRS dostanie 80 mld dol. na zatrudnienie 87 tys. funkcjonariuszy i modernizację urzędów, dzięki czemu zyska większe możliwości prześwietlania majątków milionerów oraz usprawni zwroty podatkowe, gdzie opóźnienia są tu gigantyczne. Konserwatyści zawsze z dużym sceptycyzmem traktowali skarbówkę; niektórzy uważali nawet, że są przez nią ciemiężeni. Jednak ich reakcja na plan demokratów wykroczyła daleko poza standardowe utyskiwania na drenowanie kieszeni klasy średniej i ekspansję federalnej biurokracji. Z ust senatorów i kongresmenów popłynęły oskarżenia o budowanie „armii cienia”, której żołnierze będą wysyłani do domów republikanów.
Niektórzy - jak gubernator Florydy z prezydenckimi ambicjami Ron DeSantis - otwarcie snuli paralelę między akcją FBI w Mar-a-Lago a wzmocnieniem IRS. - Reżim zyska 87 tys. dodatkowych agentów zwalczania swoich przeciwników. Republika bananowa - powtórzył DeSantis za swoim potencjalnym rywalem w prawyborach prezydenckich.