Po pół roku wojny w Ukrainie wszyscy główni aktorzy są w gorszej sytuacji. Jednak za kilka lat sytuacja może być inna. Tylko nie w Rosji.

Ukraińska propaganda wojenna nie ma sobie równych. Choćby ostatnia publikacja zdjęcia otyłego, ubranego w skąpe kąpielówki rosyjskiego turysty, który sfotografował się na tle rakietowego systemu S-400 na okupowanym Krymie – z podziękowaniem od ministerstwa obrony za wskazanie celu. Ale coraz częściej w zalewie komunikatów o głupocie i nieudacznictwie Rosjan przebijają się też takie, że w wojnie zginęło już co najmniej 9 tys. ukraińskich żołnierzy. Jeśli doliczymy do tego kilka razy więcej rannych, tysiące zabitych cywilów, stratę 20 proc. terytorium, szacunkowe skurczenie gospodarki o 35–40 proc., to obraz, jaki się rysuje, nie napawa optymizmem. Tak, Ukraina broni się bohatersko i nadspodziewanie dobrze, bo Rosjanie nie są w stanie posuwać się dalej, ale trzeba pamiętać, że powstrzymanie wojsk Federacji osiągnięto ogromnym kosztem. I że część strat będzie nie do odrobienia.

Maski opadły

W wyjątkowo nieciekawej sytuacji znajduje się też Rosja. Choć wojna toczy się na terytorium Ukrainy, to straty ponoszone przez wojska Federacji są dotkliwe. Zapewne niższe niż podawane przez Ukraińców (stan na 24 sierpnia: zabitych 45,7 tys.), ale śmiało można mówić o kilkunastu tysiącach poległych, znacznie większej liczbie rannych oraz o tysiącach sztuk zniszczonego ciężkiego sprzętu. Trudno ocenić koszty wojny dla Kremla, lecz szacunki wskazują, że każdy dzień trwania konfliktu pochłania setki milionów dolarów. Do tego dochodzą sankcje, których skutki stają się zauważalne – według prognoz rosyjska gospodarka skurczy się na koniec roku o co najmniej 7 proc. Ale co najważniejsze, maski opadły: i to, co dla Polaków czy Bałtów było oczywiste, czyli używanie przez Kreml surowców energetycznych jako broni, stało się w końcu jasne dla państw Zachodu, szczególnie Niemiec.
Nasi zachodni sąsiedzi na rosyjskiej inwazji także tracą. Inflacja i wyższe ceny energii z powodu wojny już są odczuwalne, a model gospodarczy opierający się na imporcie tanich surowców ze Wschodu nagle, ku ogólnemu zdziwieniu (sic!), okazał się niebezpieczny. Ryzyko zimowych ograniczeń w dostawach gazu jest poważne i niektórzy eksperci spodziewają się z tego powodu dużych protestów społecznych – ale zapewne atmosferę niepewności podsycają rosyjskie służby specjalne. Niemcy, oprócz gospodarki, radykalnie straciły wizerunkowo. Hamletyzowanie kanclerza Olafa Scholza w kwestii dostaw uzbrojenia dla Kijowa i przez długi czas nienazywanie wojny wojną spowodowało odwrócenie się krajów Europy Środkowej od Berlina, a także zostało zauważone w Waszyngtonie. Okazało się, że dyplomacja prowadzona pod hasłem „Wandel durch Handel”, zacieśniania więzów gospodarczych z Rosją i liczenia, że to spowoduje jej demokratyzację i „ucywilizowanie”, była mrzonką.
Z kolei w Waszyngtonie złudzeń co do polityki Władimira Putina raczej nie było, ale inwazja rosyjska także Amerykę zmusiła do reakcji. Pakiet obiecanej pomocy dla Ukrainy niedługo osiągnie poziom 50 mld dol., koszty zwiększenia obecności wojskowej w Europie (np. 5 tys. dodatkowych żołnierzy w Polsce) są wymierne, a rosnące ceny paliw zmusiły prezydenta Joego Bidena do uwalniania rezerw ropy. Nie wiadomo, jak długo jeszcze Waszyngton będzie finansowo oraz militarnie wspomagał Kijów.
Także Warszawa na razie nie ma powodów do radości. Po pierwsze, radykalnie pogorszyło się nasze bezpieczeństwo. I nie ma się co dawać zwodzić twitterowym bajaniom, że przez siedem lat Moskwa nie będzie w stanie nic nam zrobić. Wysocy rangą wojskowi oficjalnie (np. szef sztabu gen. Rajmund Andrzejczak) i nieoficjalnie podkreślają, że zdolności Rosji do ataku są dalekie od wyczerpania i założenie, że mamy teraz kilka lat spokoju, nie musi być prawdziwe. Po drugie, ponosimy jako społeczeństwo koszty konfliktu. Z jednej strony – na pomocy Ukraińcom, a z drugiej – radykalnie zwiększamy wydatki na zbrojenia. Co roku będą to dodatkowe dziesiątki miliardów złotych, za które nie wybudujemy szpitali, szkół czy torów, za to kupimy czołgi. Ale jest to słuszna decyzja. Musimy mieć zdolności do obrony, bo inaczej te szpitale, szkoły czy tory mogą zniszczyć rosyjscy żołnierze.

Co z Ukrainą

Ale za kilka lat ten bilans strat i zysków będzie najprawdopodobniej wyglądał zupełnie inaczej. Wiele wskazuje na to, że największym przegranym będzie agresywna Rosja. Powodów jest kilka. Raport ekonomistów z Uniwersytetu Yale pokazuje, że sankcje ekonomiczne nałożone na ten kraj już działają, a będą uderzać jeszcze mocniej. Import się załamał, a dyferencjał Ural/Brent, czyli różnica w cenie ropy wydobywanej w Rosji i z dna Morza Północnego, sięga już ponad 30 proc. Baryłka ropy Brent kosztuje ok. 100 dol., a ropy Ural ledwie ponad 70 dol. – przed wojną różnica wynosiła tylko kilka procent. Blokada technologiczna też zacznie działać, co już wkrótce w spektakularny sposób będzie można obserwować m.in. poprzez uziemianie kolejnych boeingów czy airbusów (Rosja nie otrzymuje części zamiennych). Na to nałoży się fakt, że na Zachodzie będzie stopniowo malał popyt na rosyjskie surowce. W najbardziej narażonych na zakręcenie kurka z gazem Niemczech już za cztery miesiące ruszą dwa terminale do regazyfikacji LNG (gazu ziemnego skroplonego), które mają zdolność do zapewnienia 15 proc. rocznego zapotrzebowania na ten surowiec.

Jak słabnie rosyjska gospodarka

I choć odcięcie się od tanich dostaw z Rosji będzie na początku bolesne, to bardzo prawdopodobne jest to, że za pięć lat UE nie będzie musiała kupować żadnych surowców w Rosji. Embargo na węgiel już działa, a odstawienie ropy i gazu to kwestia czasu. A wbrew pozorom nie jest tak, że od jutra tani gaz z Rosji zaczną kupować Chiny czy Indie. Do tego potrzebna jest infrastruktura, którą trzeba zbudować. Na łamach DGP pisaliśmy już o tym, że rosyjskie kopalnie węgla wkrótce zaczną wysyłać górników na przymusowe urlopy – bo nie ma zbytu na surowiec, który zalega na hałdach.
Tak więc z jednej strony rosyjska gospodarka będzie słabnąć, przychody ze sprzedaży surowców spadać, a z drugiej wysiłek wojenny wciąż będzie ją słono kosztował. Ciągłe zużywanie paliwa, amunicji, nie mówiąc już o uzupełnianiu strat w sprzęcie i ludzkich, to ogromny wysiłek dla państwa. Oczywiście nie jest tak, że Rosja imploduje. Ale będzie boleśnie krwawiła, będzie przez cały czas osłabiona. Rosyjska interwencja w Afganistanie trwała niemal 10 lat i była jednym z ważnych powodów upadku Związku Radzieckiego. Nie ma sensu spekulować teraz o przewrocie na Kremlu, bo to bajanie niepoparte żadnymi twardymi informacjami, ale pewne jest, że w przypadku kryzysu i przegrywanej wojny społeczeństwo da wyraz swojemu niezadowoleniu.
O ile za kilka lat sytuacja na Wschodzie się pogorszy, o tyle na Zachodzie prawdopodobnie stanie się lepsza. Co prawda przed Niemcami kilka trudnych zim, ale tak jak stan narkomana poprawia się po odwyku, tak Berlin po przejściu transformacji energetycznej znów stanie się liderem gospodarczym, tym razem na znacznie zdrowszych fundamentach. Wymuszona przez Kreml zmiana jest szansą na przyspieszenie niemieckich procedur biurokratycznych związanych z budową instalacji wiatrowych czy solarnych i szybkim rozwojem energii pozyskiwanej ze spalania wodoru, który może stać się paliwem przyszłości. Wydaje się, że Berlinowi znacznie trudniej niż gospodarkę będzie odbudować polityczną reputację, która została mocno nadszarpnięta. Tutaj „scholzowanie” będzie miało długotrwałe skutki.
W obszarze politycznym w ostatnich miesiącach można za to obserwować wzrost pozycji Warszawy i wydaje się, że w kolejnych miesiącach ten proces będzie się nasilać, co zauważają już m.in. niemieccy publicyści („Die Welt”). W kwestiach bezpieczeństwa, jak nigdy dotąd, działamy w ścisłej współpracy z Waszyngtonem, czego potwierdzeniem jest m.in. kolejne zwiększenie amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce. Z kolei po realizacji choćby części inwestycji zbrojeniowych, które zapowiedział PiS, zdolności Wojska Polskiego do obrony się polepszą. Gospodarczo napływ kilku milionów uchodźców z Ukrainy, których duża część już zaczęła pracować, poprawi sytuację na naszym rynku pracy. Nie rozwiąże wszystkich jego problemów, ale je złagodzi.
Wreszcie Stany Zjednoczone (czy szerzej rozumiany Zachód) w perspektywie średnioterminowej również powinny być w lepszej sytuacji. Dziesiątki miliardów dolarów wydane na pomoc Ukrainie to stosunkowo niewielka cena za mocne osłabienie Rosji. Ale być może nawet ważniejsze jest to, że do coraz większej liczby państw dotrze przesłanie, że pogłoski o zmierzchu Zachodu okazały się mocno przesadzone i że wciąż Stany Zjednoczone są dominującym mocarstwem. Nawet jeśli Chiny rosną w siłę, a Indie zaraz będą najludniejszym krajem świata – światowy żandarm jest tylko jeden.
Prognozy zakładają, że Rosja za kilka lat będzie słabsza, Zachód – w tym Polska – silniejszy. Chciałbym napisać, że także Ukraina będzie za kilka lat po stronie wygranych. Ale tutaj potencjalnych zagrożeń jest bardzo wiele. Wojna może trwać latami, a to będzie wyniszczające dla tego kraju. Zachód może też w pewnym momencie odciąć dostawy broni, by w ten sposób zmusić Kijów do rozmów z Rosją i uznania niekorzystnego pokoju. Gdyby tak się stało, Ukraina przez długie lata będzie państwem w stanie wojny, tak jak to de facto było od 2014 r. Wreszcie nawet jeśli wojna się zakończy sukcesem Kijowa, czyli wypchnięciem Rosjan na pozycje sprzed 24 lutego, odbudowa kraju będzie kosztować setki miliardów dolarów, zajmie lata i wcale nie musi się zakończyć sukcesem. Może się tak zdarzyć, że choć Ukraina obroni suwerenność, to na dekady pozostanie państwem biednym i targanym konfliktem granicznym. ©℗