Prawdopodobieństwo, że Polska pod rządami PiS otrzyma jakiekolwiek środki w ramach KPO, jest niewielkie. Szanse, że dostanie całość, są de facto zerowe.

Zbliżająca się jesień z wielu powodów może być przełomowa dla polskiej polityki. Nie mam wątpliwości, że w świetle problemów gospodarczych wywołanych szalejącą inflacją i recesją, jak również pełzającą zapaścią publicznej edukacji oraz systemu ochrony zdrowia, powróci temat pieniędzy z unijnego Funduszu Odbudowy. Środki te wskazywane są po obu stronach politycznej barykady jako remedium na całe zło, nawet jeśli PiS – widząc trudność w ich pozyskaniu – uruchomił narrację, w której znaczenie Krajowego Planu Odbudowy jest bagatelizowane.
Co więcej, powoli zacznie gasnąć blask, który towarzyszył Polsce, w tym władzom, w związku z zachwytem nad naszą solidarnością wobec Ukraińców. Z każdym dniem wojna powszednieje i emocja, która „wymusiła” na Komisji Europejskiej warunkowe przyjęcie KPO w czerwcu, będzie słabnąć, zachęcając unijne instytucje do ponownego starcia z Warszawą. Tym bardziej że Polska wkracza w okres rocznej kampanii wyborczej, na którą w Brukseli patrzy się z rosnącą nadzieją – że w końcu skończą się rządy PiS.
Świadomość znaczenia KPO dla wyników zbliżających się wyborów jest zresztą w pełni zrozumiała. Widać już, że rządowi niełatwo będzie spełnić wszystkie warunki Komisji, a zmiana władzy będzie prezentowana jako warunek wystarczający, by odblokować dziesiątki miliardów złotych dla Polski. Dlatego właśnie opozycja będzie grać tym tematem, bo nie ma łatwiejszego pola walki ze Zjednoczoną Prawicą – na tym odcinku zwycięstwo jest niemal murowane. Niemal, bo nie można wykluczyć wyłonienia się nagle jakiegoś antyunijnego resentymentu polskiego społeczeństwa spowodowanego niewdzięcznością Brukseli i poczuciem zdrady wobec wojny w Ukrainie. Wydaje się jednak, że nastroje proeuropejskie są na tyle silne, że taka wolta nie nastąpi.
Ale przekonanie suflowane przez opozycję, że odsunięcie PiS od władzy umożliwi nie tylko uruchomienie KPO, lecz także powrót Polski do europejskiego rdzenia, może być wielkim złudzeniem. Pozycja naszego kraju we Wspólnocie nigdy nie wynikała z naszej polityki, a była raczej wypadkową wielu zewnętrznych czynników. Dlatego o pozycji Polski w UE po odsunięciu prędzej czy później Zjednoczonej Prawicy od władzy nie będzie decydować nowy rząd, a okoliczności i procesy, które determinują rozwój Wspólnoty. Warto zatem zawczasu przyjrzeć się owym procesom, by lepiej zrozumieć, jakie miejsce w UE zajmie Polska po PiS.

Przykra niespodzianka

Początki Polski w UE naznaczone były trzema wydarzeniami: sporami wokół nowego unijnego traktatu, negocjacjami budżetu Unii na lata 2007–2013 i budową pierwszej nitki Nord Stream. W tych trzech tematach kluczową rolę odgrywali Niemcy, wraz z kanclerz Angelą Merkel, która przejęła stery jesienią 2005 r. Już na początku rządów, chcąc zyskać przychylność naszego regionu, przekonała unijnych partnerów do wyasygnowania dla nas dodatkowych unijnych funduszy. To wydarzenie, które jako sukces prezentował rząd Kazimierza Marcinkiewicza, tak naprawdę było elementem większej gry o nowy traktat, który – wprowadzając zasadę głosowania podwójną większością – istotnie wzmacniał głos największych państw, w tym RFN, we Wspólnocie. Traktat, który rząd w Berlinie dopychał kolanem w trakcie niemieckiej prezydencji w Radzie UE w pierwszym półroczu 2007 r. (pierwszy raz negocjacje prowadzone były metodą konfesjonału, gdzie „spowiednikiem” był niemiecki rząd, a nie podczas konferencji międzyrządowej), ostatecznie został podpisany kilka miesięcy później w Lizbonie.
Niejako na drugim planie toczyła się sprawa Nord Stream I. Dziś mało kto pamięta, że w 2006 r. Radosław Sikorski, ówczesny minister obrony w rządzie PiS, przyrównał ten projekt do paktu Ribbentrop-Mołotow. Obawiając się zablokowania inwestycji, Rosjanie „wprowadzili kozę” w postaci embarga na import mięsa z Polski. Warszawa wykorzystała wtedy jedyne dostępne narzędzie obrony – zawetowała nową umowę o partnerstwie między UE a Rosją (poprzednia wygasała w 2007 r.) Rząd w Berlinie został zmuszony, by w ramach sprawowanej prezydencji problem rozwiązać – ostatecznie zdjęcie embarga zostało przypieczętowane konsumpcją polskiego schabowego na szczycie UE – Rosja w Saratowie w maju 2007 r. Ten jeden z nielicznych sukcesów Warszawy w polityce europejskiej, osiągnięty dzięki samodzielnej inicjatywie, był jednak pyrrusowym zwycięstwem, bo „wyprowadzenie kozy” niczego nie zmieniło w kwestii gazowej. Na dodatek Niemcy kilka tygodni później brutalnie „spacyfikowały” polski postulat wprowadzenia w głosowaniach w Radzie UE mechanizmu pierwiastkowego, który miał osłabić niekorzystną z perspektywy całego naszego regionu zasadę podwójnej większości.
W efekcie UE, do której dopiero co weszliśmy na zasadach ustalonych w traktacie nicejskim, przeszła fundamentalną zmianę – już pod koniec pierwszych rządów PiS Wspólnota nie była tym samym tworem, co w 2004 r. Fakt ten przeoczyło wielu polityków i komentatorów nad Wisłą, ale niestety grzech ten jest powszechny także dziś, mimo upływu 15 lat.

Kryzys finansowy

Prawdziwą rewolucję przyniósł dopiero krach finansowy 2008 r., który radykalnie przeobraził Wspólnotę. Jeszcze jesienią 2007 r. mieliśmy do czynienia z unijnym triumwiratem Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii, uosabianym przez Nicolasa Sarkozy’ego, Angelę Merkel i Tony’ego Blaira. Kryzys, który w nieporównywalnie większym stopniu dotknął Paryż i Londyn, na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI w. uczynił z Berlina unijnego hegemona. Widać to było szczególnie wyraźnie w momencie, w którym w ogromne tarapaty finansowe wpadła Grecja, a całe południe Europy borykało się z rosnącym zadłużeniem.
Dodatkowym czynnikiem wzmacniającym pozycję Berlina była kluczowa rola, jaką Niemcy odgrywały w strefie euro, której wadliwa konstrukcja wpędzała Południe w chroniczny deficyt na rachunku obrotów bieżących. Wszyscy czekali na decyzję rządu federalnego – nawet tygodnik „The Economist” w corocznym, prognostycznym magazynie „The World in 2013”, wydanym jesienią 2012 r., widział pytanie o przyszłość Europy z perspektywy „Mrs Merkel and the German dilemma”.
Rząd Donalda Tuska, prawdopodobnie zachęcony koncesjami budżetowymi Berlina z 2005 r., a jednocześnie chcąc postawić się w wyraźnej kontrze wobec poprzedników, wybrał w polityce europejskiej na Berlin. Przez kilka lat wielu obserwatorów mogło mieć wrażenie, że był to strzał w dziesiątkę, bo Polska – także za sprawą wsparcia Niemiec – zaczęła odgrywać w UE rolę wzorowego ucznia, która do tej pory zwykle była przypisywana właśnie RFN. Zresztą sami zachwyciliśmy się tą rolą, zwłaszcza w trakcie naszego przewodnictwa w Radzie UE w drugim półroczu 2011 r. Do tego stopnia, że Sikorski, tym razem minister spraw zagranicznych w rządzie PO-PSL, w listopadzie 2011 r. wezwał naszych europejskich patronów, Niemców, do większego zaangażowania, słowami: „Bardziej boję się niemieckiej bezczynności niż niemieckiego działania”.
Istniało wówczas powszechne przekonanie, że nasz głos wreszcie liczy się w Europie. W tamtym czasie rozmawiałem z polskim wysoko postawionym unijnym urzędnikiem – zastanawiał się on, skąd bierze się tak silna pozycja naszego kraju. Jednocześnie sam hamował entuzjazm, wskazując, że realnie nic dla nas z tego nie wynika, i że prędzej czy później ten wizerunkowy balon pęknie. Nie trzeba było na to długo czekać – już jesienią 2012 r. Niemcy dostrzegły, że w Wielkiej Brytanii rozpoczęła się publiczna dyskusja o brexicie, który z perspektywy politycznych i gospodarczych interesów Berlina jawił się jako ogromne zagrożenie. Oznaczałby on bowiem wzmocnienie Francji i reszty Południa, które od lat dopominały się od Niemiec wyraźnej rewizji polityki gospodarczej Wspólnoty, hamowanej m.in. przez Londyn.
Jesienią 2012 r., w trakcie negocjacji nowego budżetu UE na lata 2014–2020, Berlin zdecydowanie poparł żądania Londynu w sprawie ograniczenia unijnych wydatków, torpedując starania polskiego rządu o zwiększenie puli, z której moglibyśmy uszczknąć niemałą część. Poczucie porażki, a nawet zdrady, było tak silne, że w marcu 2013 r. w corocznej informacji na temat kierunków polskiej polityki zagranicznej Sikorski po raz pierwszy nie wskazał Niemiec jako najważniejszego partnera Warszawy. Miejsce to zajęła Grupa Wyszehradzka, która została naprędce reanimowana, m.in. organizowanym na ostatnią chwilę kolarskim wyścigiem.
Post factum (choć niektórzy mieli tego świadomość dużo wcześniej) stało się jasne, że niemiecka miłość do Polski w latach 2008–2012 wynikała głównie z rozgrywki między Północą a Południem Wspólnoty. Polska i inne kraje naszego regionu, bo drugim prymusem obok Warszawy był wówczas Budapeszt, były bowiem dla Berlina użytecznym przykładem odpowiedzialnych państw zachowujących fiskalną dyscyplinę, w przeciwieństwie do leniwego i nieodpowiedzialnego Południa. Cały nasz region, korzystający z prosperity niemieckiego przemysłu i relokacji produkcji z Południa na Wschód (obydwa czynniki napędzane były za sprawą takiej, a nie innej konstrukcji wspólnej waluty), stanowił doskonały dowód, że żadna unia fiskalna czy też reforma euro nie są potrzebne. Koniec dyskusji.
Pomysł brexitu, jak również pojawienie się w wyniku drugiej fali kryzysu gospodarczego z lat 2012–2013 ruchów politycznych, które zaczęły destabilizować sytuację w starych państwach członkowskich, przyniósł solidne „otrzeźwienie”. Europejskie elity, zdominowane przez niemiecki sposób myślenia, zrozumiały, że prowadzenie dalej takiej gry z „nowym” Wschodem w kontrze do „starego” Południa (ale także „starej” Północy – Wielkiej Brytanii) może mieć dramatyczne skutki dla spójności Wspólnoty. Jeszcze pod koniec rządów koalicji PO-PSL stało się jasne, że złota epoka naszego regionu w UE dobiega końca. Jej ostatnim akordem był wybór Tuska na fotel przewodniczącego Rady Europejskiej latem 2014 r. Było to ostatnie ważne unijne stanowisko, które trafiło w ręce przedstawiciela naszego regionu. W kolejnym rozdaniu latem 2019 r. kluczowymi pozycjami podzielili się Niemcy (przewodnicząca Komisji Ursula von der Leyen), Francuzi (szefowa Europejskiego Banku Centralnego Christine Lagarde), Włosi (nieżyjący już przewodniczący Parlamentu Europejskiego David Sassoli) i Hiszpanie (szef unijnej dyplomacji Josep Borell). Tę grupę zamyka Belg Charles Michel, który szefuje Radzie Europejskiej, wracając niejako do starej tradycji, w której to właśnie Belgowie jako gospodarze unijnych instytucji desygnowali urzędników odpowiedzialnych za zarządzanie ich pracami. Nasz region musiał obejść się smakiem, podobnie jak w przypadku relokacji dwóch unijnych agencji, które po brexicie zostały przeniesione do Amsterdamu (Europejski Nadzór Bankowy) i Paryża (Europejska Agencja Lekowa).
Innymi słowy, dla wszystkich bacznych obserwatorów procesu integracji europejskiej, którzy na dodatek dostrzegali opieszałość „starej” Unii w reakcji na aneksję Krymu i wojnę we wschodniej Ukrainie, w latach 2013–2014 stało się jasne, że pewien etap integracji, korzystny dla Polski, właśnie się kończy. Było to tak samo jasne, jak przekonanie, że unijna perspektywa finansowa na lata 2014–2020, w której Polska uzyskała jeszcze solidne wsparcie (choć zdecydowanie niższe od oczekiwań), jest ostatnim okresem, kiedy może liczyć na duże pieniądze z Brukseli. W tym świetle twierdzenie, że nasza pozycja w UE zaczęła słabnąć dopiero po przejęciu władzy przez Zjednoczoną Prawicę jesienią 2015 r., nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością.

Dziedzictwo PiS

Czy to oznacza, że PiS nie pogorszył naszej pozycji w UE? Od samego początku Zjednoczona Prawica dostarczała unijnym partnerom bardzo wygodnego pretekstu do usprawiedliwienia procesu wypychania naszego regionu z pierwszego kręgu integracji. Zresztą tu tkwi jeden z największych paradoksów polityki europejskiej PiS. Osoby odpowiedzialne za ten kierunek w rządzie Beaty Szydło miały doskonałe rozeznanie dotyczące procesu integracyjnego. Jednocześnie reformy wymiaru sprawiedliwości skutecznie uniemożliwiały podejmowanie jakichkolwiek sensownych prób nie tyle nawet przeciwdziałania niekorzystnym trendom, ile podwyższania kosztów takiej strategii po stronie starej UE. Nawet więcej, utrata wiarygodności na kierunku „praworządnościowym” zamykała usta naszej często uzasadnionej krytyce wobec dorozumianego, pozatraktatowego przejmowania kompetencji przez instytucje UE, w tym zwłaszcza Trybunał Sprawiedliwości UE.
Polska, która teoretycznie mogła zostać liderem unijnej opozycji, de facto sama pozbawiła się takiego prawa. Przemówienie premiera Mateusza Morawieckiego, wygłoszone jesienią ubiegłego roku na forum Parlamentu Europejskiego, gdyby nie cały kontekst sporu między Brukselą a Warszawą, mogłoby nawet zostać uznane za głos wielu państw członkowskich, które nie są zachwycone kierunkiem procesu integracji. Jeśli jednak ten kontekst uwzględnimy, wtedy trudno się dziwić, że żadne z nich nie chciało być z Warszawą kojarzone. Nawet Czesi i Słowacy, nasi partnerzy wyszehradzcy, do czasu wybuchu wojny w Ukrainie w relacjach z innymi państwami UE starali się wyraźnie dystansować zarówno wobec nas, jak i Budapesztu. Nie mam większych wątpliwości, że staliśmy się unijnymi pariasami.
Inna sprawa, że choć podzielam bardzo negatywną ocenę Komisji Europejskiej w zakresie zmian wprowadzanych przez ministra Zbigniewa Ziobrę w wymiarze sprawiedliwości, trudno mi nie odnieść wrażenia, że troska unijnych elit o rządy prawa nad Wisłą jest w dużej mierze na pokaz. Kiedy w 2018 r., po zmianie na stanowisku premiera w Polsce, wydawało się, że spór z Brukselą zostanie zażegnany, bardzo szybko w europejskiej debacie publicznej pojawił się kolejny temat, który skutecznie wprowadzał nową linię demarkacyjną między Zachodem a Wschodem. Była nim polityka klimatyczna, która miała stanowić podstawę mechanizmu warunkowości wydawania unijnych środków. Pamiętam nasze zdziwienie, a raczej ubawienie tą słuszną obserwacją, wyrażoną przez prof. Marka Cichockiego podczas niemiecko-wyszehradzkiego spotkania ekspertów, które organizowałem w październiku 2018 r. Konkluzja była taka, że cokolwiek byśmy nie zrobili, dobrego czy złego, i tak jesteśmy skazani na jakąś warunkowość, byleby pieniądze nie trafiły tu, tylko na Południe (albo zostały w kieszeni bogatej Północy).
Ostatecznie zrezygnowano z „klimatycznej warunkowości”, trochę za sprawą rządu PiS, który wiosną 2019 r. rozpoczął kampanię przed maratonem wyborczym i dostarczył nowych argumentów, by jednak warunkowość oprzeć na wygodniejszym do obronienia kryterium praworządności. Bo w końcu nasze zapóźnienie energetyczne nie do końca jest zasługą tego czy nawet poprzednich rządów, ale odziedziczonego po czasach PRL miksu energetycznego. Sama warunkowość jednak pozostała i została wpisana do unijnego rozporządzenia, a jak pokazuje historia UE, jak coś już raz zostanie zapisane w prawie, to tam zostaje. Nie miejmy też złudzeń, że to rozwiązanie było zaprojektowane wyłącznie z myślą o krnąbrnych rządach w Warszawie czy Budapeszcie – warunkowość wydawania unijnych pieniędzy stanowi dla Północy warunek wstępny, by w ogóle rozmawiać o jakimkolwiek uwspólnotowieniu długu na rzecz Południa. Nie jest żadnym przypadkiem, że pierwsza taka emisja unijnego długu w postaci programu NextGeneration EU, zwanego potocznie Funduszem Odbudowy, dokonała się dopiero po „zaklepaniu” mechanizmu warunkowości. Inna sprawa, że podobnie jak w 2012 r. znów do zgody Berlina na rewolucję konieczna była realna groźba kolejnego „exitu” państwa z rdzenia – tym razem Włoch.

Wybierzmy przyszłość

W ten sposób dochodzimy do teraźniejszości: prawdopodobieństwo, że Polska pod rządami PiS otrzyma jakiekolwiek środki w ramach KPO, jest w moim odczuciu niewielkie. Szanse, że dostanie całość, są de facto zerowe. Powrót Donalda Tuska do polskiej polityki jest dla mnie jednym z dowodów potwierdzających taką hipotezę – lider PO musiał mieć przekonanie graniczące z pewnością, potwierdzone rozmowami z unijnymi przywódcami, że z pomocą tego unijnego narzędzia pokona Jarosława Kaczyńskiego. Nie twierdzę oczywiście, że ponad rok temu, gdy podejmował tę decyzję, przewidywał kryzys na granicy z Białorusią, wojnę w Ukrainie czy rosnącą inflację, ale jednak już wówczas było wielce prawdopodobne, że jeśli ktoś otworzy ten strumień unijnej gotówki dla Polski, to będzie to właśnie Tusk.
Kwestia członkostwa Polski w UE jednak na temacie KPO się nie kończy. Unia przechodzi kolejną wyraźną metamorfozę. Francja, a zwłaszcza Niemcy, które dotąd moderowały proces zmian we Wspólnocie (vide sam Fundusz Odbudowy, który nim zaprezentowała go Komisja, został przedstawiony przez kanclerz Merkel i prezydenta Macrona), za sprawą swojego zachowania wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę straciły w oczach wielu Europejczyków legitymację do przewodzenia Unii – nie tylko na Południu, lecz także choćby w państwach nordyckich. Nikt oczywiście nie wie, jaka Wspólnota wyłoni się po wojnie, zresztą pewnie wpływy Berlina i Paryża tak nagle nie znikną. Otwiera się jednak zupełnie nowe okno, które po ewentualnej zmianie władzy w Polsce daje Warszawie jakieś możliwości wpływu, wzmocnione choćby wzrostem znaczenia naszego kraju w nowej układance bezpieczeństwa.
Nie oznacza to wcale, że na pewno będziemy w stanie z tego skorzystać. Co więcej, to okno może się zamknąć równie szybko, jak się otworzyło. Obawiam się jednak, że Tusk ze względu na swoje uzależnienie od europejskich elit, które w jakimś sensie ułatwiają mu powrót „na tron”, nie będzie ani chciał, ani mógł zapoczątkować debaty o nowym kształcie Wspólnoty. Tym bardziej że zarówno elity, jak i wyborcy skupieni wokół PO niestety często żyją w oczekiwaniu, żeby „było jak było” i domagają się powrotu do status quo ante, którego jednak już nie ma. Stąd jeśli upatruję gdziekolwiek nadziei na nową politykę europejską (też politykę gospodarczą, mieszkaniową, edukacyjną, etc.), to w gruntownej zmianie pokoleniowej polskiej opozycji – być może ona w końcu zrozumie, że Europa i świat AD 2022 są w zupełnie innym miejscu ©℗
Jeśli upatruję gdziekolwiek nadziei na nową politykę europejską, to w gruntownej zmianie pokoleniowej na polskiej opozycji, która rozumie, że Europa i świat AD 2022 jest w zupełnie innym miejscu
Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego