I choć Jean-Luc Mélenchon po „trzeciej turze” premierem nie zostanie, wraz ze swoją lewicową Nową Unią Ludową Ekologiczną i Społeczną (Nupes) będzie mógł blokować wszystkie bardziej kontrowersyjne pomysły Macrona oraz jego ekipy. Czyli – z punktu widzenia Nupes – w zasadzie wszystkie. Z krytyką prezydenta nie będzie się również ociągać Zjednoczenie Narodowe (RN) Marine Le Pen, druga siła opozycyjna w parlamencie. Nupes zdobyła 131 miejsc, a narodowa prawica 89. W obu przypadkach można powiedzieć: „aż”.
Rzecz jasna RN i Nupes jako siły skrajne nie będą się dogadywać ani między sobą, ani z pozostałymi. Nie ma alternatywnej większości, a więc misja tworzenia rządu i tak przypadnie partii prezydenta, który przynajmniej nie został zmuszony do kohabitacji z wyjątkowo niewygodnymi politycznymi rywalami. Tyle że nie będzie już mógł odgrywać roli samowładnego monarchy, która – zdaje się – bardzo przypadła mu do gustu, jak można się było przekonać zwłaszcza w ostatnich dwóch latach, kiedy władzę dzielił tylko z koronawirusem. Pasowało to zresztą także jego dworowi, bo choć łaska pańska na pstrym koniu jeździ i można było zostać z dnia na dzień zwolnionym np. z funkcji premiera, to dobrze umocowani funkcjonariusze (a i nieformalne szare eminencje) czuli się w tym pseudomonarszym systemie jak ryby w wodzie.
„Wydaje się, że
prezydent został wezwany do radykalnej zmiany metody działania. Wyborcy postanowili wymienić swoich reprezentantów” – pisze w edytorialu Jérôme Fenoglio, dyrektor redakcji „Le Monde”. „Zatrzymanie tego mechanizmu jest prawie niemożliwe. Doprowadzony do władzy (pięć lat temu – red.) przez to potężne zjawisko odrzucenia zarówno swoich poprzedników, jak i konkurentów z tradycyjnych partii, Emmanuel Macron myślał, że uniknął ich losu, uzyskując reelekcję na prezydenta prawie dwa miesiące temu. Niestety, absolutna większość właśnie została mocno dotknięta pragnieniem wymiany głów i zmiany zastanej sytuacji, które wydaje się dręczyć francuskich wyborców” – diagnozuje. I nazywa ostatnie wybory „sankcjami”, które lud wymierzył władzy, choć dopiero co poparł dotychczasowego prezydenta.
Z parlamentu zniknęli m.in. minister spraw wewnętrznych Christophe Castaner i sam przewodniczący Zgromadzenia Narodowego Richard Ferrand, dwie podpory władzy Macrona. W niedzielnej drugiej turze przegrały także Amélie de Montchalin (minister ds. ekologii), Brigitte Bourguignon (zdrowie) oraz Justine Benin (terytoria zamorskie). Premier Élisabeth Borne została wprawdzie wybrana w Calvadosie, ale z minimalną przewagą (52,46proc. głosów). Z jednym dniem opóźnienia (tradycyjnie powinna to zrobić dzień po wyborach) złożyła wprawdzie dymisję z urzędu, ale nie została ona przyjęta. Borne została, choć nie wiadomo na jak długo. „Są tacy, którzy uważają, że trzeba działać po omacku i zachować rządowe status quo, i tacy, którzy chcą wszystko przewrócić do góry nogami, w szczególności zmienić premiera” – cytuje anonimowego
polityka, bliskiego ponoć Pałacowi Elizejskiemu, portal France24.
– Sytuacja jest bezprecedensowa. Nigdy Zgromadzenie Narodowe za V Republiki nie doświadczyło takiej konfiguracji – poskarżyła się natomiast pani premier. O słabości partii prezydenckiej (i centrystycznego, biurokratycznego stylu Macronii) świadczy też to, że w drugiej turze w ok. 60 okręgach o fotel w parlamencie bili się kandydaci Nupes i RN, czyli skrajnych lewicy i prawicy. Trudno się dziwić, skoro prezydent – a za nim jego partia – ciągle zmieniał zdanie w ważnych dla wyborców sprawach, jak
wiek emerytalny – jeszcze w czasie kampanii prezydenckiej. A w tej parlamentarnej właściwie go nie było. Po wyborach też nabrał wody w usta.
– Wyborcy zagłosowali przeciwko skutkom macronizmu, czyli modelu „robimy, co chcemy”. Jeśli to potrwa, za pięć lat będzie jeszcze gorzej – komentuje Charlotte d’Ornellas, dziennikarka polityczna „Valeurs Actuelles”. – Do tej pory Macron chodził po wodzie. Z każdą kolejną elekcją mówiliśmy sobie, że w kraju rośnie opozycja przeciwko niemu, ale nie przekuwało się to w wynik wyborczy. Tym razem dostał policzek. Przez pięć lat swoimi działaniami wzmocnił i lewicę, i Zjednoczenie Narodowe. I powtarzając do znudzenia, że trzeba przed nimi bronić demokracji, sprawił, że połowa Francuzów nie poszła głosować, a duża część pozostałych zagłosowała na tych, przed którymi chciał ich bronić – mówi dziennikarka.
– Macron w żadnym momencie nie przedstawił programu – komentowała kampanię jeszcze przed drugą turą Natacha Polony, redaktor naczelna „Marianne”. – Podkreślał tylko swoją pozycję centrysty i władcy, wobec którego nie ma alternatywy. Że kto nie z nim, ten jest przeciwko Republice. To się skończy. Ma szczęście, że lewica Mélenchona nie zdobyła tylu mandatów, by rządzić, zaś prawicę reprezentuje Zjednoczenie Narodowe – wróżyła, nawiązując do tradycyjnej „niewybieralności” ugrupowania Marine Le Pen.
Tymczasem RN nie tylko pobiło swój rekord, lecz także zwiększyło stan posiadania o 81 foteli w parlamencie i o ok. 50 mln euro dotacji z państwowej kasy, co dla partii, która miała 20 mln długu, jest bardzo dobrą wiadomością. Zjednoczenie Narodowe przebiło szklany sufit – do tej pory nieprzekraczalną różnicę między wynikami w wyborach prezydenckich i parlamentarnych na niekorzyść tych drugich. Dobrego wyniku RN spodziewano się na północy Francji i na wybrzeżu Morza Śródziemnego, ale skrajna prawica wprowadziła też deputowanych z mniej tradycyjnych okręgów, w których Marine Le Pen wygrała wprawdzie w kwietniu z Emmanuelem Macronem, lecz minimalnie. Na mapie pokazującej rozkład głosów widać, że na RN zagłosowały regiony słabsze ekonomicznie i wyludniające się, których mieszkańcy czują się przez Paryż pozostawieni własnemu losowi, jak w Żyrondzie. Mathilde Costil, dziennikarka „Le Monde” i kartografka, uważa, że w tym konkretnym regionie był to efekt rosnących cen nieruchomości w jego stolicy – Bordeaux, oraz paliw, co szczególnie doskwiera zubożałym wsiom.
O ile bowiem problemy mieszkańców przedmieść wielkich miast przebijają się do publicznej dyskusji i powstają liczne programy pomocy dla nich, o tyle spauperyzowani rolnicy rzadko mogą na to liczyć. Po raz pierwszy wyrazili więc swój sprzeciw w wyborach do parlamentu – do tej pory ich niezadowolenie przekładało się na głosy na kandydatkę skrajnej prawicy na prezydenta, a wówczas było neutralizowane przez ludniejsze okręgi wielkomiejskie. Te zaś – w poprzednich wyborach głosujące na partię prezydencką albo ugrupowania ze spektrum lewicowo-ekologicznego – wyraźnie przeszły na tę ostatnią stronę, wybierając kandydatów z listy Nupes. Na przykład w Lille przegrali oni pierwszą turę tylko w czterech punktach wyborczych.
Czy to będzie stracona pięciolatka, jak od poniedziałku grzmią francuskie media? W końcu dopiero co wybrany ponownie prezydent jest na granicy zwykłej większości, jak François Mitterrand w 1988 r.
– Po pierwsze wtedy do bezwzględnej większości brakowało tylko 15 głosów, więc dawało się je znaleźć. A teraz brakuje 44. Po drugie w kampanii prezydenckiej Macron demonizował dwie najważniejsze siły opozycyjne. Zostają mu więc Republikanie, którzy prowadzili w terenie kampanię przeciw niemu, więc ich wyborcy nie byliby zachwyceni, gdyby teraz poszli na układ z prezydentem – komentuje w Europe 1 Ghislaine Ottenheimer, dziennikarka śledcza i komentatorka, redaktorka naczelna magazynu „Challenges”. – Jesteśmy i pozostaniemy w opozycji. Nie będzie paktu ani koalicji z Emmanuelem Macronem – stwierdził zresztą w poniedziałek szef Republikanów Christian Jacob.
Prof. Étienne Ollion, socjolog, współautor badania profesjonalizmu deputowanych „Zawód poseł”, spodziewa się pewnych ruchów pomiędzy ugrupowaniami parlamentarnymi, a szansy dla Macrona upatruje także w nieobyciu nowicjuszy, którzy często nie potrafią się przeciwstawić aparatowi państwa i przejawiają wobec niego nieśmiałość. A nowicjuszy będzie w nowym parlamencie sporo. Ponownie wybrano tylko 275 deputowanych. – W poprzedniej kadencji to partia Macrona obiecywała odnowę parlamentu. Ona też wprowadziła sporo nowych twarzy i potem większość służyła za mięso armatnie dla bardziej doświadczonych – mówił na antenie France Culture prof. Ollion, który spodziewa się czasu docierania w tym nowym dla V Republiki układzie sił. – Nasz system polityczny nie jest gotowy na sytuację, w której się znaleźliśmy – mówi Louis de Raguenela, szef redakcji politycznej radia Europe 1. – Niespodziewanie przeszliśmy do systemu parlamentarnego w miejsce prezydenckiego.
„Naszą strategią będzie nie robić nic. Francuzi powinni zrozumieć konsekwencje swoich wyborów. Jak dojdzie do chaosu, będą nas błagać, żebyśmy wrócili” – miał powiedzieć anonimowy doradca prezydenta zacytowany przez Louisa de Raguenela, szefa redakcji politycznej Europe 1. W tym scenariuszu obywatele po kilku miesiącach zaczną się domagać rozwiązania Zgromadzenia Narodowego. Tyle że prezydent ma prawo to zrobić raz na 12 miesięcy, a nikt nie może mu zagwarantować, że w kolejnych wyborach jego partia zdobędzie bezwzględną większość, a nawet że w ogóle wygra. Może szukać doraźnych sprzymierzeńców w konkretnych sprawach (szef socjalistów stwierdził, że jeśli tylko prezydent zechce podwyższyć najniższe wynagrodzenie do 1,5 tys. euro, to jego partia będzie z nim). Ale te nieliczne punkty programu, które znamy – np. podwyższenie wieku emerytalnego – wielu sprzymierzeńców, nawet doraźnych, nie znajdą. Podobnie jak sprawa odnowienia programu energetyki jądrowej. – Prezydent nie będzie mógł nawet bezpiecznie przedstawić w parlamencie projektu budżetu – uważa de Raguenel.
Macron znalazł się więc w sytuacji bez wyjścia. Jeśli Republikanie nie dadzą się skusić i nie wejdą do rządu, pozostanie zakładnikiem zarówno opozycji (w tym właśnie Republikanów, którzy mogą udzielać poparcia różnym projektom, zapewne nie za darmo), jak i własnego ugrupowania. By nie znaleźć się zbyt blisko granicy zwykłej większości w parlamencie, nie może sobie przecież pozwolić na stratę choćby kilku posłów. A wśród nich mogą się też znaleźć pretendenci do prezydentury za pięć lat. I próbować powtórzyć manewr Macrona, który opuścił tonącego François Hollande’a, by ogłosić się „niezależnym i antysystemowym” kandydatem w 2017 r. Jeśli nie wykaże się teraz ponadprzeciętnym sprytem politycznym, ryzykuje, że z króla Emmanuela zmieni się na naszych oczach w kogoś przypominającego raczej królową Elżbietę II. Będzie wygłaszał orędzia noworoczne, a w najlepszym razie reagował na bieżące wydarzenia z nadzieją, że przybędzie mu kilka punktów w sondażach, aż – być może – rozwiązanie Zgromadzenia stanie się opłacalne. Tylko to nie odpowiada ani jego ambicjom, ani de facto potrzebie chwili w zmieniającym się właśnie układzie geopolitycznym na świecie.