A co, jeśliby nas zawczasu przekupiono krajowym odpowiednikiem gulaszu albo vepřového řízka, tak jak to uczyniono Węgrom i Czechom? Jeśli bylibyśmy w 1989 r. względnie syci?

Życie codzienne w PRL-u - w tych czasach, które pamiętam, w latach 80. - było w dużej mierze skoncentrowane na jedzeniu. Przyjmijmy roboczo, że w czterech głównych wymiarach - dwóch praktycznych (aprowizacji i pichcenia) oraz dwóch niematerialnych (sprawiedliwości i marzeń). A samo spożywanie posiłków? Wypadało raczej blado w konfrontacji z ilością wysiłku włożonego w zdobycie produktów oraz wytworzenie, a często i wymyślenie z nich czegoś jadalnego. Blado wypadało również w zderzeniu z budzącym potężny gniew fundamentalnym brakiem egalitaryzmu w rzekomo bezklasowym społeczeństwie - wiadomo było, kto i dlaczego może żreć więcej. Wszystko to miało miejsce w cieniu jednocześnie bliskiej i niedosiężnej kultury konsumpcyjnej Zachodu; człowiek patrzył we własny talerz i widział na nim nie to, co obecnie mu nałożono, ale to, co mógłby zjeść, gdyby los rzucił go za żelazną kurtynę.
Monika Milewska w słusznych rozmiarów (650 stron) książce „Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL” naświetla wszystkie te wymiary, a także robi dużo więcej: zderza perspektywę konsumentów z politycznymi celami i ambicjami komunistycznej władzy; czyni to uważnie, rozumiejąc, że kolejne dekady Polski Ludowej znacznie się od siebie różniły. Milewska, pisarka i antropolożka, imponuje w „Ślepej kuchni” erudycją i szerokością spojrzenia - poszczególne rozdziały traktują m.in. o nigdy niedokończonej reformie rolnej, o „walce o handel”, o mechanicystycznej, racjonalizatorskiej ideologii żywienia, coca-coli i czekoladzie, systemie kartkowym, sklepach „za żółtymi firankami”, inspiracjach kulinarnych w ramach obozu socjalistycznego, komunistycznym podszywaniu się pod rytuały i święta religijne czy o roli kobiet w gospodarstwie domowym. Wobec tego ogromu informacji i tematów skupiłbym się więc na najważniejszym - w moim przekonaniu - fetyszu PRL-owskiej konsumpcji: na mięsie.
Jeść mięso
Przynajmniej jeden człowiek z powodu mięsa został przez ówczesne państwo polskie wytypowany do roli kozła ofiarnego, a następnie pozbawiony życia - 19 marca 1965 r. po pokazowym i zasadniczo bezprawnym procesie wykonano wyrok śmierci przez powieszenie na Stanisławie Wawrzeckim, dyrektorze Miejskiego Przedsiębiorstwa Handlu Mięsem Warszawa Praga (w 2004 r. Sąd Najwyższy uchylił wszystkie wyroki wydane w „aferze mięsnej”). Wawrzecki, owszem, brał łapówki, ale za to akurat groziła wówczas jedynie kara pozbawienia wolności do lat pięciu. „Gomułka, zamiast powiesić szynkę w sklepie, powiesił Wawrzeckiego” - Milewska przywołuje zdanie ówczesnej warszawskiej ulicy. Ta fatalna egzekucja miała wymiar symboliczny i tak też została odczytana, choć niekoniecznie do końca zgodnie z intencjami władzy, która próbowała swoją nieudolność przykryć działaniami wymierzonymi w „spekulantów”.
„Afera mięsna” nie była ani pierwszą, ani ostatnią tego rodzaju inicjatywą propagandową - złowieszcza figura spekulanta, osoby zajmującej się przejmowaniem towaru z rynku państwowego (bądź po prostu przemytem), a następnie nielegalnym obrotem tymże deficytowym towarem po zawyżonych cenach, towarzyszyła PRL-owi przez cały okres jego trwania. W pierwszym odcinku świetnego skądinąd serialu „07 zgłoś się” („Major opóźnia akcję”, 1976 r.) por. Borewicz pod przykrywką rozpracowuje gang spekulantów handlujących krempliną. Krempliną!
Kremplina jednak mięsu nierówna - można by wręcz posądzić twórców serialu o ironiczną kpinę z państwa, które nie potrafi dostarczyć na rynek nawet szmatławej tkaniny z tworzywa sztucznego. Mięso to sprawa poważniejsza. Każda władza, także dyktatorska, szuka jakichś źródeł społecznej legitymizacji - nie da się na dłuższą metę rządzić za pomocą czystej przemocy. Istotną częścią paktu o nieagresji, jaki komuniści zawarli z Polakami, była obietnica, że będziemy mogli jeść mięso. „Po wojnie władze deklarowały, że w nowym ustroju stanie się ono dostępne dla zwykłych ludzi pracy. I w pewnym sensie dotrzymały obietnic, z tym że robotnicy najczęściej jadali je pod postacią pasztetowej, kaszanki albo salcesonu. Przez cały okres PRL-u mięso było synonimem zamożności i dostatku, a jako produkt wysokokaloryczny i dający energię do długiej i wytężonej pracy - upragnionym składnikiem jadłospisu - pisze Milewska. - Badania socjologiczne z lat 80. dowiodły nawet, że wraz ze wzrostem częstości spożywania posiłków mięsnych poprawiała się samoocena warunków materialnych badanych. (...) Mięso pozostawało głównym punktem odniesienia peerelowskiej kuchni i miarą życiowego sukcesu lub życiowej klęski”.
Władze miały tego pełną świadomość, „utożsamiając wzrost spożycia mięsa ze wzrostem ogólnokrajowego dobrobytu”. Mięso było więc przedmiotem obsesyjnego pożądania konsumentów, a jednocześnie PRL-owska gospodarka niedoboru nieustająco ślizgała się na wieprzowych flakach. „Dowcip z epoki mówił, że historię PRL-u streścić można w trzech słowach: «mięsa nie ma». Na tę niewesołą historię składały się załamania rynku i permanentny kryzys, reglamentacja i tasiemcowe kolejki, podwyżki, rewolty, strajki i upadki kolejnych ekip rządowych. A także ciągłe poszukiwania alternatywnych źródeł białka”. Innymi słowy, gdy śledzi się sinusoidę podaży i konsumpcji mięsa w PRL-u, śledzi się w istocie historię stosunków rządzących z ludem - nie zawsze była to zresztą historia konfliktu.
Roślinożerni
W pomysłowej powieści „Schron przeciw czasowy” (przeł. Magdalena Pytlak, Wydawnictwo Literackie 2022) bułgarski pisarz Georgi Gospodinow bawi się m.in. tematem nostalgii - w jego książce współczesne narody przeprowadzają referenda w sprawie tego, do jakiej dekady XX w. chciałyby się przenieść; w ramach tej retrotopii w rezultacie następuje ogólnospołeczna rekonstrukcja przeszłości. W „Schronie…” Polacy wybierają lata 80., by raz jeszcze przeżyć karnawał Solidarności, Jesień Ludów 1989 roku, a ponadto, w bonusie, elekcję papieża Polaka („Frakcja wczesnych lat osiemdziesiątych wzięła górę. Doszło do tego, że Polska restartowała się z dwuletnim wyprzedzeniem, żeby uczcić wybór Karola Wojtyły na papieża, boski znak, od którego ruszyło późniejsze sławne dziesięciolecie”).
Jakkolwiek nagromadzenie zbiorowego szczęścia jest tu spore, wydaje mi się, że Gospodinow przestrzelił - Polacy jako krainę najpiękniej pamiętanej retrotopii bezdyskusyjnie wybraliby lata 70. z ich technokratycznym optymizmem, powiewem nadziei (wyraźnie z kierunku zachodniego), rozgrzaniem konsumpcji i rozluźnieniem obyczajów. Nawet jeśli to tylko mit, „mit peerelowskiej krainy obfitości”, produkt „imaginacyjnej nostalgii”, „która - jak pisze Arjun Appadurai - uczy konsumenta «tęsknoty za rzeczami, których nigdy nie stracił»”. Przede wszystkim Polacy w latach 70. wreszcie jedli (a przynajmniej pamiętają, że jedli) mięso, kiełbasę i szynkę, które do dziś budzą łzawe wspomnienia - prawdziwe czy fałszywe, wszystko jedno. A potem rozpoczął się totalny kryzys gospodarczy i pakt został zerwany. Był to upadek ze stosunkowo wysokiego konia.
„Ben Lewis, dziennikarz i badacz antykomunistycznych dowcipów, uważa, że prawdziwą datą załamania się komunizmu w Polsce nie był początek strajku w Stoczni Gdańskiej, lecz o kilka tygodni wcześniejszy czerwcowy wieczór w opolskim amfiteatrze - wspomina Milewska. - W Opolu odbywał się wtedy Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej, a w ramach tradycyjnego kabaretonu wystąpił poznański kabaret Tey ze swoim słynnym programem «Z tyłu sklepu», w bezwzględny sposób obnażającym nędzę polskiego rynku spożywczego. Występ rozpoczął się uroczystą przysięgą, którą tłum widzów powtarzał, krztusząc się ze śmiechu: «Bo my musimy być silni i zdrowi, choćby na skrobi, choćby na skrobi. Bo my musimy być dziś mniej pazerni, roślinożerni, roślinożerni. Nam polędwica oraz schab nie smakuje tak jak szczaw». Występ został zarejestrowany przez Telewizję Polską, ale jego emisja możliwa była dopiero po zwycięstwie solidarnościowego zrywu, w październiku 1980 r.”.
Tak, przypuszczalnie nie ma lepszego podsumowania - nie w sensie naukowym, lecz zwyczajnym, ludzkim - całkowitej, kompromitującej katastrofy polskiej gospodarki pod rządami komunistów. Nie bez przyczyny jednak najważniejszy bohater fenomenalnego stand-upu Zenona Laskowika i Bohdana Smolenia pozostaje nieobecny: to, rzecz jasna, mięso. W świecie, w którym do warzywniaka przychodzi klient, „co się w zeszłym tygodniu zapisał na nać pietruszki”, nastąpiła już całkowita delegitymizacja władzy. Jako dziecko w kółko słuchałem kasety z programem „Z tyłu sklepu” - w pewnym sensie jest to jeden z podstawowych tekstów kultury, na jakich się wychowałem - i na tyle, na ile ośmio- czy dziesięciolatek potrafi takie sprawy rozumieć, rozumiałem, że żyję w rzeczywistości, która naprawdę straciła sens.
Ta dziwna, anomiczna - powiedzieliby socjologowie - sytuacja miała swoje dalsze reperkusje, gdy chodzi o losy polskiego społeczeństwa. A co, jeśliby nas zawczasu przekupiono krajowym odpowiednikiem gulaszu albo vepřového řízka, tak jak to uczyniono Węgrom i Czechom? Jeśli bylibyśmy w 1989 r. względnie syci? Pytam, ale przecież nie znam odpowiedzi.
Monika Milewska, „Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL”, PIW 2022 / nieznane