Putin zrekrutował w zachodnich elitach liczne grono potakiwaczy, których łączy krytyczny stosunek do zachodniej demokracji i kapitalizmu. Dlaczego właściwie uwierzyli rosyjskiemu dyktatorowi?

Nie ma wątpliwości, że Oliver Stone to wybitny reżyser. Nie bez powodu jego filmy zdobyły dziewięć Oscarów i dziesięć Złotych Globów. Stone to także autor czteroodcinkowego cyklu „Wywiady z Putinem” (The Putin Interviews), który ujrzał światło dzienne pięć lat temu. Poznajemy w nim rosyjskiego tyrana jako osobę opanowaną, rozsądną, rozważnie dobierającą słowa, a nawet dowcipną i życzliwą.
Gdy Putin przekonuje Stone’a, że władze USA finansowały zamachy terrorystyczne w Rosji (co rzekomo CIA mu potwierdziło), ten – zamiast drążyć temat – mówi z wyrozumiałością: „Oczywiście list jest tajny? Zapewne nie można go obejrzeć”. Na co Putin odpowiada: „Nie byłoby to właściwe. Moje słowa wystarczą”.
I słowa Putina wystarczają reżyserowi za każdym razem, gdy dyktator wygłasza kolejne kłamstwo. Prześladujecie opozycjonistów? Nie. Prześladujecie mniejszości? Nie. Aha. Idźmy dalej. Porozmawiajmy o życiu osobistym. Jest pan dumny z córek? Szczęściarz z pana! Z chęcią popatrzę, jak gra pan w hokeja! „Otrzymujemy propagandę tak jawnie prokremlowską, że warto ją obejrzeć tylko po to, by zobaczyć, co druga strona myśli o sobie” – tak Matthew Gault podsumował „dzieło” Stone’a na portalu Warisboring.com. Reżysera nazwał zaś „pożytecznym idiotą”.
Dziś zbiór pożytecznych idiotów, których Kreml wykorzystuje w swoich działaniach dezinformacyjnych, jest coraz większy. Dlaczego właściwie uwierzyli Putinowi?
„Uwielbiam Rosję…”
Ukucie terminu „pożyteczny idiota” jest przypisywane Leninowi, który miał tak określać osoby, zwłaszcza z zagranicy, aktywnie i bezinteresownie przychylne rewolucji bolszewickiej. Nigdy nie udowodniono, że Lenin faktycznie używał tego sformułowania, ale z wielu źródeł wiadomo, że rosyjscy komuniści w sposób pogardliwy odnosili się do swoich zachodnich sympatyków. Wiktor Suworow, pisarz i były rosyjski agent, twierdzi, że w KGB i GRU mówiono o nich „gównozjady”.
Nie wiemy, czy Putin w ten sposób wyraża się o swoich zagranicznych fanach, np. o serbskim reżyserze Emirze Kusturicy, którego prokremlowski entuzjazm od chwili aneksji Krymu wciąż rośnie. Zdaniem Kusturicy wojnę w Ukrainie zaplanował nie Putin, lecz Pentagon, a rząd w Kijowie jest „pronazistowski”, więc w sumie sam się o wojnę prosił. Putin wiedział, co robi, gdy nagradzał Kusturicę orderem przyjaźni.
Wybitny francuski aktor Gérard Depardieu dostąpił jeszcze większego zaszczytu: w 2013 r. otrzymał rosyjskie obywatelstwo. Wniosek o paszport okrasił takim uzasadnieniem: „Uwielbiam wasz kraj, Rosję, waszych ludzi, waszą historię, waszych pisarzy. Lubię tu kręcić filmy (...). Kocham waszą kulturę, wasz sposób myślenia. (...) Mój ojciec był kiedyś komunistą (...). To też jest część mojej kultury”. Media spekulowały, że prawdziwą motywacją starań aktora o obywatelstwo była chęć uniknięcia płacenia podatków we Francji, ale to wcale nie wykluczałoby prawdziwości powyższych enuncjacji. Co prawda po wybuchu wojny w Ukrainie Depardieu zdystansował się od Kremla, ale czy zrobił to szczerze?
Spośród innych znanych postaci, które z nieprzymuszonej woli szczerzyły zęby na zdjęciach z Putinem, można wymienić choćby aktora filmów akcji Stevena Seagala, również mającego rosyjskie obywatelstwo. Wielokrotnie nazywał on kremlowskiego przywódcę „jednym z największych światowych przywódców”, a jego blues band grał koncerty w Sewastopolu po zaanektowaniu Krymu przez Rosję. Jeszcze bardziej wazeliniarskie komplementy prawił Putinowi aktor Mickey Rourke, nazywając go „prawdziwym dżentelmenem” i „dobrym człowiekiem”.
Równie złą robotę wykonują rozmaici pisarze i intelektualiści. Jak Paulo Coelho, według którego „kryzys ukraiński” jest tylko „wygodną wymówką dla rusofobii”. Z kolei Noam Chomsky, wybitny lingwista, zasugerował, że może i Zełenski jest odważnym politykiem, ale powinien oddać Donbas Rosji i na zawsze pożegnać się z Krymem. „Tak po prostu działa świat” i nie ma co ryzykować konfliktu nuklearnego. Nicholas Nassim Taleb, amerykańsko-libański ekonomista i filozof, autor „Czarnego łabędzia”, skwitował Chomsky’ego następująco: „Jest doskonałym przykładem osoby potwornie inteligentnej, która nie potrafi gromadzić informacji. Innymi słowy, jest zupełnym przeciwieństwem mędrca”.
Realistów à la Chomsky, którzy współczują Ukraińcom, ale dla świętego spokoju okroiliby część ich kraju, jest bardzo wielu. Wśród nich są dziennikarze, byli generałowie USA czy politycy. A nawet papież Franciszek upatrujący źródeł konfliktu w „szczekaniu NATO pod drzwiami Rosji”. Wszyscy oni zdają się uznawać, że Putin jako lider mocarstwa ma niezbywalne prawo do narzucania swojej woli krajom trzecim z powodu tego, że nie mają one bomby jądrowej.
Ślepota w służbie reżimu
Niektóre z tych osób mogą nawet mieć w jakimś stopniu słuszność, zadając dociekliwe pytania. Czy w oskarżaniu batalionu Azow o nazizm nie ma nawet krzty prawdy? Przecież część żołnierzy przyznaje się otwarcie do takich poglądów. Czy Polska powinna aż tak hojnie wspierać uchodźców? Przecież nasz budżet się załamie. Wszystkie te stwierdzenia zawierają w sobie ziarno prawdy, a osoby, które je wygłaszają, mogą robić to w dobrej wierze. Problem w tym, że najczęściej wybierają zły moment na publiczne wyrażanie wątpliwości. Ofierze napaści nie wytyka się, że 10 lat temu ukradła krówkę ze sklepu. Jak mówi Pismo Święte, „jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem”.
Czy to, że ktoś tego nie rozumie, oznacza automatycznie, że jest idiotą? Ludwig von Mises, austriacki ekonomista i zajadły krytyk totalitaryzmów, wolał mówić o „pożytecznych niewiniątkach” (useful innocents). A te „putinowskie” chodzą szlakami przetartymi m.in. przez międzywojennych entuzjastów dyktatorów. Jeśli ich nie gloryfikowali jako mężów stanu, to przynajmniej wspierali część ich ideologii, jak Henry Ford, który drukował antysemickie treści w swoim periodyku „The Dearborn Independent” (potem wykorzystanym propagandowo przez nazistów). W latach 30. XX w. w sympatyków komunizmu obrodziły szczególnie środowiska literackie (wśród nich był m.in. Herbert George Wells) oraz zachodnie dzienniki, których naczelni nie wierzyli, że w Ukrainie ludzie umierają z głodu. Prawdę poznali dopiero za sprawą dziennikarza Garetha Jonesa, który udowodnił, że Wielki Głód to nie wymysł kapitalistycznej propagandy (o jego historii opowiada świetny film Agnieszki Holland „Obywatel Jones”).
Po doświadczeniach II wojny światowej reputacja Sowietów nie ucierpiała w oczach wszystkich zachodnich intelektualistów. Zwłaszcza wśród francuskich filozofów zachowali oni dobrą markę. Najbardziej żenującym brakiem przenikliwości wsławił się egzystencjalista Jean-Paul Sartre. W 1954 r., podczas podróży do ZSRR, gospodarze zaserwowali mu znakomicie wyreżyserowany spektakl. Po powrocie do kraju filozof stwierdził, że obywatele sowieccy nie podróżują za granicę nie dlatego, że nie mogą, lecz dlatego, że nie chcą opuszczać swojego raju. Historyk Paul Johnson w książce „Intelektualiści” w szczegółach opisuje ślepotę Sartre’a na zbrodnie komunistycznego reżimu, a także jego irracjonalną wyrozumiałość w momencie, gdy zbrodniom nie był już w stanie zaprzeczać. „Zachowywał niepokojące milczenie o stalinowskich obozach, milczał na temat procesów Slansky’ego i innych czeskich Żydów komunistów w Pradze” – pisze Johnson.
Dekady mijały, pojawiali się nowi dyktatorzy i kolejne zastępy pożytecznych niewiniątek. Gromadził ich wokół siebie – i wciąż gromadzi – zwłaszcza Ernesto Che Guevara. Swoich poputczików mieli na Zachodzie również Mao Zedong, bracia Castro (choćby reżyser Michael Moore) czy Hugo Chavez. Śmierć tego ostatniego opłakiwał nawet były prezydent USA Jimmy Carter, twierdząc, że południowoamerykański przywódca „poprawił byt milionów Wenezuelczyków”.
Niezależność na medal
Należy docenić dyplomatyczne sformułowanie Misesa, ale powielanie przekazu masowych morderców nie może uchodzić za działanie niewinne. Na przykład Sartre stał się idolem studiującego w Paryżu Pol Pota, który w przyszłości jako lider Czerwonych Khmerów wymordował 2 mln rodaków. Idee mają konsekwencje, a pożyteczni idioci dyktatorów są wykorzystywani przez ich służby do ich wzmacniania.
Oczywiście ktoś, kto powtarza kremlowską propagandę, nie jest od razu „ruską onucą”, czyli opłacanym przez Moskwę agentem. To szkodliwe uproszczenie. Agenci odpowiedzialni za szerzenie dezinformacji i kłamstw dopingują jednak pożytecznych idiotów do tworzenia „oddolnych” ruchów społecznych. W czasach powojennych agenci sowieccy pozowali na Zachodzie na ideowych pacyfistów, zakładali stowarzyszenia pokojowe i rekrutowali szczerych przeciwników wojny, by wywierać presję na polityków w celu osłabienia potencjału obronnego kraju, w którym działali. Pełno ich było we francuskich redakcjach przed 1991 r., a i dzisiaj nie brakuje postaci opłacanych przez Kreml, które pozują na niezależne źródła informacji. Jessikka Aro w książce „Trolle Putina” opisuje przypadek Grahama Phillipsa, brytyjskiego dziennikarza i youtubera, który jeździ na wschód Ukrainy od 2013 r. i publikuje stamtąd prorosyjskie relacje. 30 kwietnia 2022 r. zamieścił nawet reportaż z Mariupola, w którym wyraża zadowolenie z osiągnięć Rosjan, przekonując, że to zwycięstwo nad nazizmem. Publikował też materiały, z których wynikało, że to sami Ukraińcy zabijają cywilów, a pomoc humanitarną i ochronę dostarczają separatyści (wykorzystywała je m.in. rosyjska stacja RT). Phillips, który zgromadził ponad 270 tys. subskrybentów, chce uchodzić za prawdziwego reportera. Tymczasem – jak pisze Aro – w internecie można znaleźć „imponującą liczbę zdjęć, na których widać Phillipsa uzbrojonego i eskortowanego przez żołnierzy Donieckiej Republiki Ludowej, Phillipsa salutującego żołnierzom i uśmiechającego się radośnie po otrzymaniu medalu od FSB za zaangażowanie w szerzenie propagandy”.
Nienawiść bez wizji
Pożytecznych idiotów pierwszej połowy XX w. cechował często idealizm. Świadomie odrzucali instytucje Zachodu, bo wierzyli w możliwość istnienia lepszych. Dopóki komunistyczna utopia nie poniosła krwawej porażki, dopóty ich postawa była w pewnej mierze zrozumiała. Ale dzisiaj już znamy prawdę. Nie przedstawiono dotąd wizji ustroju społecznego i politycznego, która mogłaby konkurować z zachodnią demokracją opartą na kapitalizmie. Każda kończyła się dotąd spektakularną klęską. Także na rzekomo oświeconej monowładzy chińskiej widać już coraz wyraźniejsze rysy: agresja wobec mieszkańców Hongkongu, prześladowania Ujgurów, zakusy na Tajwan, brutalne lockdowny, w końcu spowalniający wzrost gospodarczy i brak pomysłu na radzenie sobie z zapaścią populacyjną. Skoro nie ma alternatywy dla systemu zachodniego, to skąd biorą się dziś pożyteczni idioci dyktatorów?
Jeśli pominiemy zmanipulowanych internautów i skoncentrujemy się wyłącznie na osobach publicznych, o odpowiedź nie będzie trudno. Jednym z ważnych czynników jest kontrarianizm, czyli specyficzne nastawienie psychiczne nakazujące zawsze być na przekór aktualnie dominującym poglądom. Kontrarianizm jest postawą na tyle ciekawą, że domaga się osobnego tekstu.
Ale pożyteczni idioci często rodzą się też z nienawiści do Zachodu. Żaden poputczik Putina (może oprócz prof. Adama Wielomskiego, który ma Putina za katechona, czyli kogoś stawiającego tamę zgniliźnie moralnej Zachodu) nie powie, że Rosja to kraj wzorcowy, godny naśladowania, jakościowo lepszy niż demokracje. Przypomina to postawę pisarza Gabriela Garcii Marqueza, który mimo swojego uwielbienia dla Fidela Castro nie chciał przeprowadzić się na Kubę, bo – jak powiedział dziennikowi „New York Times” – „brakowałoby mi zbyt wielu rzeczy, np. świeżych informacji”. Pożyteczni idioci darzą głęboką antypatią zachodnie instytucje. Dla Olivera Stone’a czy Emira Kusturicy jej źródłem jest wynaturzony, neoliberalny kapitalizm. Ten drugi dorzuci jeszcze nienawiść do NATO, które interweniowało w Kosowie, by przerwać dokonywane przez Serbów czystki etniczne. Nienawiść do amerykańskiego imperializmu i establishmentu cechuje także Noama Chomsky’ego, który uważa, że elity polityczno-biznesowe czynią nieznośnym los człowieka pracującego.
Narzekania na zdegenerowaną demokrację i wynaturzony kapitalizm są po części zasadne, ale jeśli przechodzą w nienawiść do własnego systemu – zamiast w chęć podjęcia konstruktywnych działań – otwierają drogę do zaakceptowania albo przynajmniej przychylności wobec każdej wrogiej narracji. A Putin szczerzy kły. Z tą diagnozą zgadza się filozof John Gray, który napisał na łamach „The New Statesman”: „Ci z lewicy, którzy bronią Władimira Putina, czynią to bardziej z nienawiści do własnych społeczeństw niż z racji cnót, jakie dostrzegają w reżimie, któremu on przewodzi”. Pożytecznymi idiotami Putina – dodajmy dla porządku – bywają równie często prawicowcy.
Czy jest sposób na okiełznanie tego grona? Niektórzy widzą go w cenzurze. Mam wątpliwości, czy to dobry pomysł. Byłoby to zwalczanie Putina jego własnymi metodami. Wydaje się, że nie ma lepszej metody niż dyskusja i kwestionowanie prokremlowskiej narracji za pomocą argumentów i faktów – uświadamiania, że system zachodni przy wszystkich swoich wadach to – jak opisał to Taleb – system dobry, bo zdolny do samokorygowania: „jest to model o różnorodnej strukturze władzy, oparty na umowach, który dopuszcza autonomię regionalną w ramach globalnej współpracy; Rosja jest systemem z jednym ośrodkiem władzy, który myśli tylko o zachowaniu równowagi sił. Spójrzmy na Zachód: czy jest tam jakieś centrum? Nie. Gdyby takowe istniało, to byłoby dziś w Kijowie. A jeśli chciałbyś zniszczyć Zachód, ile bomb byś potrzebował? Jeśli zniszczysz Waszyngton, to Londyn i Paryż będą nienaruszone. Ale jeśli zniszczy się pałac, w którym jest Putin, to już zgoła coś innego”.
„Autor jest publicystą i wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute”