Dwie zazwyczaj stojące wobec siebie w opozycji grupy – aktywiści i biznes – powołując się na te same wymogi UE, widzą jedyną szansę ich zrealizowania w systemie kaucyjnym

Zgodnie z najnowszymi planami Ministerstwa Klimatu i Środowiska, w 2024 r. w każdym większym sklepie powinny już stać automaty do przyjmowania, zgniatania i liczenia pustych opakowań. Kto za nie zapłaci, ile ich będzie, jak wysoka będzie kaucja i jakie produkty będą nią objęte? Szczegóły owiane są mgłą tajemnicy, a resort starannie dawkuje informacje. Dziś wiadomo, że kaucja naliczana będzie w każdym sklepie przy zakupie produktów w butelkach PET o pojemności do 3 l oraz szklanych - o pojemności do 1,5 l. Wygląda też na to, że wbrew postulatom organizacji pozarządowych zwrot opakowania będzie możliwy tylko w wybranych punktach handlowych (powyżej 100 mkw. powierzchni) - bez konieczności okazania paragonu.
Od przedstawienia tych absolutnie podstawowych założeń trwa przeciąganie liny: kto miałby systemem zarządzać, kupować automaty, organizować transporty ze sklepów, rozliczać transakcje i monitorować przepływ towarów? Padają też pytania o całościowy bilans planowanej reformy. Czy warto wdrażać kosztowny system, by zbierać butelki PET, czyli jeden z najbardziej wartościowych surowców, o który rynek już dziś zaciekle walczy? Czy uwzględniać w nim puszki aluminiowe, których poziom zbiórki już dziś sięga powyżej 80 proc.? I czy możemy nazwać ekologicznym system, który wymusi spalanie tysięcy litrów benzyny przez ciężarówki wożące worki pełne pustych i niezwykle lekkich butelek (jedna waży ok. 50 g, więc załadowany nimi TIR wiezie maksymalnie kilka ton, a nie 20 jak przy normalnym kursie)?
Z tego morza niewiadomych wyłania się jedna prawidłowość. Skrojony pod polskie warunki system kaucyjny może się okazać rozwiązaniem fragmentarycznym i w najlepszym przypadku umiarkowanie efektywnym. W najgorszym zaś, okaże się zupełnie dysfunkcyjny i iluzoryczny, zwłaszcza na terenach wiejskich, gdzie są sklepy, które nie będą chciały (i nie będą miały obowiązku) przyjmować opakowań i uczestniczyć w rozliczeniach kaucji. Do tego sortownie stracą część wpływów ze sprzedaży wartościowych odpadów. Powstałe w ich budżetach dziury będą musiały ostatecznie zasypać gminy, co może oznaczać kolejne podwyżki opłat od mieszkańców za wywóz śmieci. Stawia to pod znakiem zapytania przyszłość systemu, na który możemy wydać w ciągu pierwszych lat nawet kilka miliardów złotych.
Dziurawe sito
Po co nam w ogóle system kaucyjny, skoro już dziś trzeba wyrzucać opakowania z tworzyw sztucznych do specjalnego pojemnika, co w założeniu powinno wystarczyć, by zostały one później przetworzone i zyskały drugie życie w zakładzie recyklingu? Upraszczając: po to, by naprawić szwankujące mechanizmy selektywnej zbiórki. Dziś są tak dziurawe, że przelatują przez nie tysiące ton odpadów i wartościowych surowców, które bezpowrotnie tracimy. Skala tego marnotrawstwa jest ogromna. Najnowsze statystyki GUS nie pozostawiają złudzeń - zaledwie co trzeci odpad, który wyrzucamy, trafia tam, gdzie powinien (a co gorsza, odsetek ten nie zwiększa się znacząco przez lata, co oznacza, że niewiele się nauczyliśmy). Większość miesza się więc w czarnym worku z resztkami jedzenia, zużytymi produktami higienicznymi i chemią gospodarczą. Wydobycie z tej hałdy śmieci czegoś wartościowego przypomina łowienie pereł w morzu nieczystości. I nie pomaga w tym nowoczesna technologia w sortowniach ani zatrudnienie dodatkowych ludzi. Nawet najlepsze zakłady potrafią wydobyć z tego strumienia zmieszanych odpadów góra kilkanaście procent wartościowych surowców. Koszty doczyszczenia pozostałych są zbyt wysokie, a zysk z ich potencjalnej sprzedaży za niski. Sięga się więc po to, co najłatwiejsze do odzyskania (np. wspomniane puszki aluminiowe lub plastikowe butelki PET, które ma objąć nowa regulacja). Cała reszta trafia na składowisko lub zostaje przesiana, zmielona i wysłana do spalarni. I jedno, i drugie to strata surowców (m.in. ropy), których wydobycie staje się coraz trudniejsze, niebezpieczniejsze i bardziej kosztowne.
Szans na uzdrowienie wielu upatruje właśnie we wdrożeniu nowego systemu. W założeniu ma on rozwiązać kilka odpadowych problemów jednocześnie. Po pierwsze, dzięki wysokiej kaucji zniechęcić mieszkańców do wyrzucania pozostałości po swojej konsumpcji gdzie popadnie (czytaj: w lesie, gdzie wypiją napój, albo do rowu przy drodze, którą będą akurat jechać). Po drugie, nauczyć odstawiania odpadów do odpowiednich miejsc, co ułatwi ich późniejsze przetwarzanie. Po trzecie, wesprzeć zakłady recyklingu, do których trafiać będą tylko wybrane rodzaje materiałów i tworzyw z minimalną ilością zanieczyszczeń, co ograniczy koszty ich mycia i sortowania.
Rządzący zdają się te korzyści dostrzegać. Dużym zwolennikiem wdrożenia systemu kaucyjnego jest wiceminister klimatu i środowiska, Jacek Ozdoba. Temat kaucji pojawił się nawet w wypowiedzi samego premiera Mateusza Morawieckiego, który zapowiadał jego wprowadzenie już w 2016 r. Od tego czasu, mimo częstych prób wywołania go przez organizacje pozarządowe i recyklerów, temat długo leżał w legislacyjnej zamrażarce. Były inne priorytety: najpierw uporanie się z czarną plagą pożarów magazynów odpadów i walka z szarą strefą. Później zatamowanie fali podwyżek opłat od mieszkańców. Wreszcie reforma rozszerzonej odpowiedzialności producentów (ROP), czyli mechanizmu, który miał zwiększyć najniższe w Europie opłaty uiszczane przez biznes za każdą tonę wprowadzanych na rynek opakowań.
ROP jest nierozerwalnie związana z systemem kaucyjnym, który od samego początku przedstawiano jako element dopełniający układankę. Nie było więc wielkim zaskoczeniem, gdy resort przedstawił jego założenia niedługo po publikacji projektu ustawy regulującej odpowiedzialność producentów. Przyjęcie było mieszane, choć system kaucyjny - w przeciwieństwie do dużo trudniejszego i bardziej złożonego mechanizmu ROP - ma w branży więcej zwolenników niż przeciwników. Założenia były też na tyle niejednoznaczne, a ministerstwo na tyle otwarte w swojej komunikacji, że u wszystkich uczestników rynku pojawiła się nadzieja, że ostateczny kształt systemu nie jest jeszcze przesądzony. A to oznacza, że można powalczyć o to, by był on jak najkorzystniejszy dla konkretnych grup interesu. Kto tę walkę, jak dotąd, wygrywa?
Cenna butelka
Dziś widać już, że nie są to ekolodzy i strona społeczna, czyli jedne z najsilniej lobbujących za wdrożeniem kaucji grup. Z pewnym rozczarowaniem przyjęły one ostatni komunikat resortu, który przesunął termin startu systemu na późny 2024 r. (przepisy mają zostać jednak przyjęte w 2022 r.). Powód? Samo utworzenie systemu kaucyjnego wymaga czasu. Branża, która potencjalnie mogłaby być nim objęta szacuje, że nawet 24 miesiące od dnia opublikowania przepisów ustawy - tłumaczył resort w komunikacie opublikowanym przez PAP.
Gorycz strony społecznej jest uzasadniona. Organizacje pozarządowe od dawna walczyły o to, by Polacy dołączyli do grona ponad 133 mln osób (co czwarty mieszkaniec UE), które korzystają z systemów kaucyjnych. I to z dużym powodzeniem. Z wyliczeń Deloitte wynika, że średni poziom zwrotów opakowań włączonych w system przekracza 90 proc., czyli tyle, ile według unijnych przepisów powinniśmy osiągnąć do 2030 r. W Polsce uzyskiwane poziomy recyklingu butelek PET, szkła opakowaniowego oraz puszek aluminiowych wynoszą odpowiednio 43 proc., 62 proc. i 81 proc. (ostatnie dostępne dane - za 2019 r.). Szacuje się, że każdego roku Polacy wyrzucają ponad 3,5 mln ton plastiku i aluminium, w które zapakowane są produkty codziennego użytku, z czego ponad połowa to jednorazowe opakowania po napojach (m.in. butelki PET, szklane oraz puszki aluminiowe). Niestety, częściej trafiają one do odpadów zmieszanych niż odpowiednich koszy, co w wielu przypadkach przekreśla szansę na ich recykling.
Dwie zazwyczaj stojące wobec siebie w opozycji grupy - aktywiści i biznes - powołując się na te same wymogi UE, widzą jedyną szansę ich zrealizowania właśnie w systemie kaucyjnym. W przypadku firm produkujących napoje ma to swoje ekonomiczne uzasadnienie. Presja konsumentów, a przede wszystkim unijnej legislacji na stosowanie surowców wtórnych w nowych opakowaniach jest już bowiem tak duża, że przedsiębiorcy będą musieli w nadchodzących latach niemalże walczyć o każdą tonę przetworzonego plastiku. Konieczne więc będzie zwiększenie strumienia odpadów poddawanych recyklingowi. Inaczej producentów czekają kary za niewypełnienie norm: unijne prawo wymaga od nich, by w 2030 r. każda butelka trafiająca na rynek była wykonana w 30 proc. z surowca wtórnego. Gdyby wymóg ten już teraz obowiązywał, nawet największe koncerny nie miałyby szans kupić takiej ilości recyklatu. Już dziś część działających na polskim rynku firm, chcąc pochwalić się ekologicznym wykorzystywaniem surowców wtórnych, decyduje się ściągać je np. z Niemiec. Choć i to staje się coraz trudniejsze, bo tzw. R-PET jest w każdym kraju towarem bardzo pożądanym i firmy kontraktują go z dużym wyprzedzeniem - nawet na pół roku do przodu. W Polsce nie mogą znaleźć wystarczającej ilości czystego, przetworzonego tworzywa. Nie wystarcza bowiem selektywnie zebranych odpadów i jest za mało zakładów, które mogłyby przetwarzać je na wystarczająco wysokim poziomie, by nadawały się potem do kontaktu z żywnością.
W tej biznesowej układance jedna grupa może na systemie kaucyjnym skorzystać najwięcej. To recyklerzy, w których żywotnym interesie jest stały i bezpośredni dostęp do posegregowanego, czystego surowca. Z tego też powodu są oni na kursie kolizyjnym z inną grupą, która do tej pory miała do butelek PET pierwszeństwo. Mowa o sortowniach odpadów. Rozdzielają one zawartość żółtego (w niektórych gminach czerwonego) pojemnika na poszczególne rodzaje tworzyw i przygotowują najcenniejsze z nich, czyli właśnie butelki po napojach, do odsprzedania do dalszego recyklingu. Z ich perspektywy system kaucyjny - obsługiwany przez organizację producentów, handel lub rządowe instytucje - będzie konkurencją, która zgarnie najatrakcyjniejszy kawałek tortu.
- Oddzielne zbieranie butelek PET spowoduje, że jeden z niewielu strumieni odpadów pozwalających uzyskać nieco dochodów zostanie zabrany, a koszty systemów gminnych nie zostaną przez to obniżone. Wydajemy potężne pieniądze na modernizacje naszych zakładów, które mają konkretną konfigurację i są budowane pod konkretny skład strumienia odpadów. Po zniknięciu PET i szkła konieczne będzie przestawienie już zrealizowanych inwestycji na inne rodzaje odpadów. Po co to wszystko? Jeśli dla 5 proc. odpadów podniesiemy wskaźnik zbierania z 70 proc. do 90 proc., to poziom recyklingu ogółem dla wszystkich odpadów opakowaniowych podniesiemy z 3,5 proc. do 4,5 proc. Czy to warte zachodu? - pyta Piotr Szewczyk, przewodniczący rady Regionalnych Instalacji Przetwarzania Odpadów Komunalnych. - Czy nie lepiej przeznaczyć środki na szeroko zakrojoną edukację, doposażenie punktów selektywnej zbiórki, kosze uliczne i inne elementy często niedoinwestowanego systemu gminnego? - zastanawia się praktyk.
Podobnego zdania jest Karol Wójcik, przewodniczący rady programowej Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami. - Do systemu kaucyjnego trafią surowce wtórne, które są pożądane przez branżę recyklingową. Ich sprzedaż niweluje część kosztów firm odbierających i zagospodarowujących odpady. Oczywiście nie na tym poziomie, by można mówić, że sprzedaż surowców wtórnych finansuje cały system gminny. Nie oczekiwałbym, że będzie taniej, bo np. zmniejszy się liczba kursów śmieciarek. W strumieniu gminnym wciąż zostaną bowiem najtrudniejsze do zagospodarowania odpady, czyli te z czarnego pojemnika - mówi.
Szymon Dziak-Czekan, prezes Stowarzyszenia Polski Recykling, zgadza się, że system kaucyjny rzeczywiście zabierze gminom najcenniejszy surowiec. Uważa jednak, że nie ma dziś innej możliwości, by usprawnić zbiórkę tych frakcji. - To są rozwiązania prośrodowiskowe, a nie progminne. Tak to działa na Zachodzie. Bez powszechnego systemu depozytu nierealne jest zebranie wszystkich 220 tys. ton butelek PET wprowadzonych na polski rynek - mówi.
Wygrają najwięksi
Mało entuzjastyczny wobec systemu kaucyjnego zasadniczo jest handel, dla którego będzie on oznaczał nowe obowiązki i koszty. Choć i tak - w świetle ostatnich komunikatów ministerstwa klimatu - będzie on w dużo lepszej sytuacji niż w stawianej za wzór Norwegii, gdzie system kaucyjny obejmuje wszystkie punkty handlowe, w tym stacje benzynowe. W polskiej wersji z obowiązku rozliczania kaucji i odbierania pustych opakowań zwolnione mają zostać wszystkie mniejsze sklepy. Resort chce pozostawić im dowolność przyłączenia się do systemu. Czy to dobrze? Tu zdania są podzielone. Środowiska biznesowe, w tym np. Polska Izba Handlu, głośno argumentowały, że system kaucyjny musi uwzględniać lokalne warunki, a w Polsce zdecydowana większość placówek handlowych to właśnie mniejsze jednostki, które mogą nawet nie mieć miejsca na wstawienie recyklomatu lub przetrzymywanie kilku worków odpadów na zapleczu.
- Wiele polskich małych miejscowości nie ma wielkoformatowych placówek handlowych, a pamiętajmy, że wygoda zwrotu dla konsumenta to jeden z głównych elementów stanowiących podstawę sukcesu systemu kaucyjnego. Doświadczenia z innych rynków pokazują także, że konsumenci pozytywnie odbierają możliwość zwrotu opakowań w placówkach handlowych - mówi Anna Sapota, wiceprezes ds. relacji rządowych dla Europy Północno-Wschodniej w ramach Grupy TOMRA. Bo wygoda mniejszego biznesu to jedna strona medalu. Po drugiej jest pytanie, na ile takie rozwiązanie będzie faworyzować duże sklepy i przełoży się na efektywność. - System musi być wydajny, wygodny, efektywnie zarządzany, a także transparentny. To ważne dla administracji publicznej, która go kontroluje. Kwota kaucji powinna być zwracana w całości, a produkt odpowiednio oznakowany, żeby zarówno konsument, jak i pracownik sklepu przyjmujący opakowanie wiedział, że jest ono objęte systemem - wymienia ekspertka.
Kto za to wszystko zapłaci
Trudne jest już samo ustalenie, ilu automatów potrzebujemy i ile mogą one kosztować. Zależnie od funkcjonalności (np. rodzajów opakowań, które dane urządzenie ma rozróżniać), jedna maszyna to wydatek 50-150 tys. zł. To duża rozpiętość i pytanie, czy ta cena utrzymałaby się, gdyby wielkie sieci handlowe kupowały w hurcie dziesiątki sztuk? Najprawdopodobniej nie. Co w takim razie miałby zrobić mniejszy sklep? Czy byłoby go stać na taki wydatek, czy też będzie on na starcie wykluczony z systemu lub zmuszony do wprowadzenia zbiórki manualnej, czyli zliczania opakowań przez pracowników (jeśli taka alternatywa zostanie w ogóle dopuszczona)?
Maszyny to jednak nie wszystko. W grę wchodzą jeszcze koszty obsługi centrów logistycznych i obsługi całego systemu czy koszty administracyjne. Jakiego rzędu to kwoty? Z jedynej kompleksowej analizy przygotowanej w 2017 r. przez Deloitte wynika, że koszty wprowadzenia i utrzymania systemu kaucyjnego w Polsce w ciągu pięciu lat mają wynieść 19-24 mld zł. To szalenie dużo i sami autorzy nieśmiało wycofują się teraz z tych obliczeń, przyznając publicznie, że „być może podeszli do tematu zbyt ambitnie”. W analizie przyjęto bowiem, że jeden recyklomat będzie przypadał na ok. 300 mieszkańców, a nie na 1,9 tys. mieszkańców, jak jest w większości innych krajów. Dało to niemal 127 tys. przewidywanych automatów w Polsce, podczas gdy w Niemczech takich maszyn jest 45 tys.
Bardziej optymistyczne szacunki prezentują organizacje pozarządowe, w tym m.in. Polskie Stowarzyszenie Zero Waste i Reloop Platform. Wciąż mówimy jednak o kwotach idących w miliardy złotych. - W większości sklepów system powinien wykorzystywać zautomatyzowany model zbiórki opakowań, jednak w przypadku mniejszych placówek powinno się dopuścić zbiórkę ręczną - mówi Rauno Raal, ekspert Earth Care Consulting, który zajmował się wdrażaniem estońskiego systemu kaucyjnego. W jego ocenie zautomatyzowaną zbiórkę należałoby rozważyć w sklepach o powierzchni powyżej 300 mkw., których w Polsce jest ok. 21,4 tys. - Na jedną tego typu lokalizację w Estonii przypada obecnie 1,1 auto matu, więc jeśli przyjąć podobny mnożnik, w Polsce potrzebnych byłoby około 25,4 tys. recyklomatów. Przy średniej cenie jednej maszyny wahającej się w granicach 17-20 tys. euro (ok. 68-80 tys. zł) koszty inwestycyjne związane z wdrożeniem automatycznej zbiórki opakowań oscylowałyby wówczas wokół 431-508 mln euro (ok. 1,7-2 mld zł) - przekonuje ekspert.
W stronę śmieciowej sprawiedliwości
Jeżeli system kaucyjny zacznie działać w 2024 r., jak przewiduje resort, będzie to kolejna rewolucja dla mieszkańców, którzy od 2012 r. mogli przyzwyczaić się do wygodnej stabilizacji na rynku odpadowym, czego symbolami były stałe i niskie opłaty oraz brak jakichkolwiek realnych wymogów dotyczących segregacji. Teraz w kilka lat będą musieli nadrobić lata, gdy temat śmieci mało komu zawracał głowę. Nie uciekniemy już od wzrostu kosztów, na które składa się nie tylko chaotyczna polityka obecnych władz, ale również systemowe zaniedbania inwestycyjne poprzednich lat i zaostrzające się regulacje unijne. Zła wiadomość jest taka, że taniej już nie będzie, a wymogów dotyczących selektywnej zbiórki będzie tylko przybywać.
Ta informacja może być wodą na młyn wszystkich ekologicznych abnegatów, którzy niczego nie segregują na przekór, w myśl zasady, że to bez sensu („bo i tak wszystko trafia potem do jednej śmieciarki”), a recykling to oszustwo („bo my naiwnie segregujemy, a inni na tym zarabiają krocie”). Niewykluczone, że większość z nich uzna system kaucyjny za kolejną fanaberię albo interes jakiejś i tak bogatej grupy nacisku. Ale przewrotnie, pozostała część może się w nim odnaleźć i odkryć w sobie przedsiębiorczą żyłkę, na której przy okazji skorzysta też środowisko. Zobaczą bowiem, że proekologiczne działanie - w tym przypadku odniesienie opróżnionej butelki po napoju do automatu lub sklepu - bezpośrednio wpływa na zasobność portfela. To krok w dobrą stronę, bo pokaże wielu ludziom, że odpady to nie tylko balast, którego musimy się pozbyć, ale i surowiec o określonej wartości.
Sukces systemu kaucyjnego może też położyć fundament pod najbardziej sprawiedliwy i przyszłościowy system zbierania odpadów, czyli PAYT (pay as you throw, „płać za to, ile wyrzucasz”). Obecny jest jego przeciwieństwem - takie same koszty ponosi „minimalista” i ten, kto wypija codziennie kilka butelek gazowanych napojów. Płacąc za każde opakowanie lub kilogram wytworzonych odpadów, jedni i drudzy poczują konsekwencje swoich wyborów. Ci pierwsi powinni mieć taniej i wygodniej. Drudzy, albo będą musieli podjąć (skądinąd minimalny) wysiłek, by zwrócić opakowania i odzyskać kaucję, albo ją stracą, a ich pieniądze zasilą system, na którym globalnie skorzysta całe otoczenie. Czy ten scenariusz się ziści? Tylko czas pokaże. ©℗
*Autor otrzymał I Nagrodę w konkursie „Dziennikarze dla Klimatu” za 2020 r. za tekst „Mydlenie oczu na zielono”, który ukazał się na łamach Magazynu DGP