Węgry to najbardziej obwarowany kraj UE, ale mury stoją dziś na granicach kilkunastu krajów europejskich – od hiszpańskich enklaw w północnej Afryce po północne krańce Norwegii

Nie będzie funduszy na zasieki z drutu kolczastego oraz mury – oświadczyła po ubiegłotygodniowym spotkaniu unijnych przywódców przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. Również większość szefów rządów podeszła bez entuzjazmu do pomysłu budowy zapór za wspólnotowe pieniądze. Premier Luksemburga Xavier Bettel powiedział, że byłoby mu wstyd oglądać tablice z napisem „sfinansowano ze środków UE” na płocie granicznym i że należy szukać bardziej wyważonych rozwiązań.
Zwolennicy twardego kursu wobec migracji wrócili z Brukseli z pustymi rękami. I to mimo silnego lobbingu, bo tuż przed szczytem 12 państw członkowskich – m.in. Austria, Grecja, Dania, Węgry oraz Polska – zaapelowało o wysupłanie z unijnego budżetu pieniędzy na postawienie zapory. „Fizyczna bariera wydaje się skutecznym środkiem ochrony granic, służącym interesom całej UE, nie tylko krajów, do których przedostają się migranci” – przekonywali politycy w liście do KE. Ale w konkluzjach szczytu przywódcy UE zgodzili się jedynie, by potępić ataki hybrydowe na granicach zewnętrznych, oraz obiecali dodatkową pomoc dla uchodźców na wcześniejszych etapach ich podróży na Zachód: w Turcji, Jordanii czy Libanie. Zdecydowano się więc na kontynuowanie polityki, która od kryzysu migracyjnego z lat 2015–2016 pozwalała trzymać większość nieproszonych gości z dala od południowych wybrzeży Starego Kontynentu.
Niemniej europejskie elity nie spieszą do krytykowania Polski czy Litwy za plany tamowania migracji za pomocą zasieków. Nikt zbyt głośno nie piętnuje również naruszającej prawo unijne praktyki push-backów (wypychania poza zasieki). Gdy pięć lat temu wzniesienie muru na granicy z Meksykiem zapowiedział prezydent USA Donald Trump, po naszej stronie Atlantyku nie brakowało głosów oburzenia. Mimo trudnych doświadczeń z kryzysem uchodźczym w europejskim mainstreamie wciąż przeważała retoryka, że należy „budować mosty, a nie mury”. Angela Merkel podczas wizyty w Meksyku w 2017 r. przekonywała, że „wznoszenie barier i odcinanie się od świata nie rozwiążą problemu”. – Musimy zwalczać przyczyny, dla których ludzie opuszczają swoje domy – mówiła kanclerz Niemiec. Było to dwa lata po tym, jak otworzyła drzwi dla 1,7 mln uchodźców.
Teraz takich głosów już prawie nie ma. Przeciwnie – o migrantach mówi się głównie w kategoriach ryzyka dla bezpieczeństwa i stabilności demokracji, nie zaś humanitaryzmu i praw człowieka. W zbiorowej świadomości Zachodu są już nie tylko problemem politycznym: stanowią zagrożenie, przed którym można – a nawet trzeba bronić się wszelkimi środkami. Przekonanie, że tylko wznoszenie granicznych zapór może zahamować napływ obcych, przestało też być fantazją zatwardziałych prawicowców spod znaku prawa i porządku. Płot obstawiony wojskiem oraz nowoczesnymi technologiami nadzoru stał się instrumentem polityki publicznej zarówno rządów konserwatywnych (Węgry, Grecja), jak i lewicowych (Austria, Hiszpania).
Według wyliczeń międzynarodowego ośrodka Transnational Institute od zakończenia zimnej wojny państwa Europy zbudowały łącznie ok. 1 tys. km murów na swoich granicach. Przedstawiciele polskich władz zatem nie mylą się, mówiąc, że jest wiele wzorców, na których mogą się oprzeć. Jednak wbrew ich zapewnieniom nie jest to „jedyna skuteczna metoda” na kryzys. Żaden płot nie rozwiązał problemu nielegalnej migracji – co najwyżej odepchnął go dalej.
Otoczone Węgry
Gdy w połowie lipca 2015 r. węgierscy żołnierze rozciągali pierwsze kilometry drutu żyletkowego na granicy z Serbią, kryzys migracyjny w Europie zbliżał się do punktu kulminacyjnego. Od początku roku prawie 552 tys. osób – głównie Syryjczyków, Irakijczyków i Afgańczyków – złożyło wnioski o ochronę w krajach UE. Do końca grudnia liczba ta przekroczy 1,3 mln.
Kawalkada migracyjna nie rozpraszała się równomiernie po kontynencie. Najwięcej procedur azylowych zainicjowano w 2015 r. w Niemczech (442 tys.), ale drugie pod tym względem Węgry przyjęły najwięcej potencjalnych uchodźców w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców (1,8 tys., łącznie 174 tys. wniosków). Gdy rząd Victora Orbána postanowił zainstalować zaporę wzdłuż 175-kilometrowej granicy z Serbią, w ciągu doby średnio tysiąc cudzoziemców bez prawa pobytu przenikało stamtąd w głąb kraju. Czterometrowej wysokości zapora usiana kamerami termowizyjnymi miała pokrzyżować plany ich naśladowcom. Wraz z inwestycją ruszyła też kampania billboardowa zniechęcająca przybyszów do pozostania nad Balatonem. „Jeśli przybędziesz na Węgry, nie zabieraj Węgrom pracy!” – brzmiał jeden ze sloganów.
Po rozpoczęciu budowy dziesiątki tysięcy migrantów, które chaotycznie posuwały się w kierunku granicy węgiersko-serbskiej, musiały szukać innej drogi na Zachód. Ci, którzy próbowali niszczyć bariery, zostali potraktowani przez policję gazem łzawiącym i armatkami wodnymi. Wiele grup ruszyło więc w stronę Chorwacji, by stamtąd przedostać się na terytorium Węgier. W reakcji na gwałtowny napływ cudzoziemców we wrześniu 2015 r. rząd w Zagrzebiu zamknął granicę z Serbią. Zapowiedział też, że nie będzie utrudniać dalszej podróży tym, którzy znaleźli się już na terenie kraju. Nie trzeba było długo czekać, jak Orbán wysłał buldożery na granicę węgiersko-chorwacką. Wojsko z pomocą więźniów ukończyło układanie 300-kilometrowej nitki ogrodzenia jeszcze w tym samym roku.
W kwietniu 2017 r. Orbán ogłosił, że granica z Serbią została wzmocniona oraz „unowocześniona” – dodano nowe kamery, zainstalowano głośniki, przez które nadawano ostrzeżenia w kilku językach o konsekwencjach nielegalnego przejścia, a niektóre segmenty zapory podłączono do prądu. Po węgierskiej stronie granicy ruch wyraźnie osłabł: w 2016 r. liczba złożonych wniosków o azyl wynosiła jeszcze 24,5 tys.; rok później – 3,4 tys.
Niemniej była to raczej zasługa kombinacji różnych czynników niż spektakularny efekt konstrukcji płotu: rozładowania presji migracyjnej, zwiększenia liczby patroli, a przede wszystkim zaostrzenia przepisów azylowych. Nowe regulacje pozwoliły policji wypychać za barierę każdego cudzoziemca bez prawa pobytu, złapanego w promieniu 8 km od granicy. Ponieważ zapora stoi na terytorium kraju, kilka metrów przed linią graniczną, to push-back formalnie nie był deportacją. Osoby „eskortowane” za płot wciąż znajdowały się bowiem na Węgrzech (deportacja jest wydaleniem do innego państwa). Taka też była obrona rządu Orbána, gdy prawnicy zarzucali mu, że narusza konwencję genewską, odmawiając potencjalnym uchodźcom prawa do wystąpienia o ochronę. W rzeczywistości zawracani migranci trafiali do martwej strefy, z której trudno się było wydostać. Serbowie zwykle nie chcieli wpuścić ich z powrotem. Jedynym wyjściem było więc ustawienie się w kolejce do jednego z dwóch ośrodków przejściowych na granicy, które przyjmowały wnioski azylowe. Tylko w ten sposób mogli rozpocząć procedurę uchodźczą.
Limit osób kwalifikowanych dziennie do ośrodków – rzędów metalowych kontenerów otoczonych drutem kolczastym – stopniowo zmniejszano, najpierw ze 100 do 50; po roku liczba ubiegających się o azyl w ciągu doby nie przekraczała 10. Czas oczekiwania na kolejkę przeciągał się więc do kilku dni, czasem nawet tygodni. Nowym przybyszom wydawano głodowe racje żywieniowe, nie zapewniano schronienia, dostępu do toalet i pryszniców. Lukę pomocową wypełniały organizacja humanitarne.
W maju 2020 r. Trybunał Sprawiedliwości UE orzekł, że zatrzymywanie migrantów w obozach przejściowych jest równoznaczne z bezprawnym pozbawieniem wolności. Pół roku później luksemburscy sędziowie uznali, że wypychanie ludzi za zaporę graniczną jest nielegalne w świetle prawa unijnego. Nie wywarło to wielkiego wrażenia na rządzie w Budapeszcie. Wprawdzie zamknął ośrodki przejściowe, ale zamiast udrożnić procedury azylowe, przeforsował jeszcze surowsze przepisy. Na ich mocy cudzoziemcy, którzy chcieliby starać się o status uchodźcy, muszą wcześniej złożyć stosowną deklarację w ambasadzie (było od tej zasady kilka wyjątków). Praktyka push-backów dalej jest w zastosowaniu. Węgierski Komitet Helsiński szacuje, że w ciągu ostatnich pięciu lat ok. 72 tys. osób wypchnięto za barierę graniczną, z czego 5 tys. po wyroku TSUE. Nie ma natomiast danych, ilu migrantów zdołało przedrzeć się przez ogrodzenie na słabiej pilnowanych odcinkach. Wiadomo, że służby znad Balatonu już kilkakrotnie odkrywały tunele wykopane pod płotem na granicy z Serbią.
A mury rosną
Węgry to najbardziej obwarowany kraj Unii, ale bariery stoją dziś na granicach kilkunastu innych krajów europejskich – od hiszpańskich enklaw w północnej Afryce – Ceuty i Melilli, po północne krańce Norwegii. Zacieśnianie kontroli i wznoszenie murów to proces, który niezauważalnie przybierał na intensywności od lat 90. XX w. Minęło trochę czasu, zanim socjolodzy i politolodzy zorientowali się, że państwa znowu zaczęły się grodzić. Widowiskowy upadek muru berlińskiego zelektryzował badaczy na tyle, że wielu uwierzyło, iż suwerenność i granice wkrótce będą symbolami archaicznego porządku. Rozpędzona globalizacja uwiarygodniała te prognozy: sieć ponadnarodowych powiązań finansowych, politycznych i kulturowych, która coraz mocniej oplatała świat, stwarzała złudzenie, że podziały terytorialne tracą na znaczeniu. Zresztą w wielu przypadkach tak było.
Dopiero paniczny lęk przed obcymi po zamachach z 11 września spowodował, że ta iluzja doszczętnie się posypała. Ochrona granic i zwalczanie nielegalnej migracji przemieniły się w stały element antyterrorystycznej krucjaty. Nie od razu poszły za tym zasieki. David Frye, autor wydanej właśnie w Polsce książce „Mury. Historia cywilizacji” (W.A.B., Warszawa 2021), zauważa, że zanim zapory graniczne wróciły na Stary Kontynent, na początku XXI w. poszatkowały najpierw Azję i Afrykę Północną. „Somalijczycy, Sudańczycy i Etiopczycy od dawna emigrujący przez Jemen do Arabii Saudyjskiej, Afgańczycy i Pakistańczycy, próbujący przeniknąć do Indii oraz uchodźcy z Syrii uciekający do Jordanii, zorientowali się, że nie są w stanie przekroczyć nieszczelnych dotąd granic. Migrujące masy musiały poszukać alternatywnej drogi. Skierowały się na Bałkany, przez Morze Śródziemne i Turcję, a stamtąd dalej, na północ Europy” – pisze Frye.
Pod koniec sierpnia, gdy w polskim rządzie dojrzewała decyzja o wprowadzeniu stanu nadzwyczajnego w gminach sąsiadujących z Białorusią, grecki minister ds. ochrony obywateli Michalis Chrisochoidis ogłosił ukończenie konstrukcji 40-kilometrowego muru na granicy z Turcją. – Nie będziemy biernie czekać na to, co się może wydarzyć – zadeklarował. Przed sześcioma laty dla wielu przybyszów greckie wybrzeża były bramą wjazdową do Europy. Około 60 tys. zdecydowało się pozostać i starać o azyl. Betonowa bariera o wysokości 5 m pilnowana przez kamery, drony i patrole ma być sygnałem dla tysięcy uciekinierów z Afganistanu, że podróż bałkańskim szlakiem będzie jeszcze mniej łaskawa niż sześć lat temu. Zwłaszcza że grecka straż przybrzeżna rutynowo zawraca też łodzie z migrantami próbujące dotrzeć z Turcji do Wysp Egejskich.
Nowa zapora jest przedłużeniem 12 km zasieków z concertiny (drutu żyletkowego) ułożonych w 2012 r., jednak migranci szybko przetarli wtedy szlak prowadzący do Bułgarii, która pozwalał ominąć tę przeszkodę. Zaledwie rok później rząd w Sofii postanowił obłożyć drutem kolczastym 260-kilometrową granicę z Turcją. Przemytnicy szukali więc kolejnych słabiej chronionych punktów, przez które przybysze z Bliskiego Wschodu i Afryki mogliby przenikać w głąb kontynentu. W efekcie coraz więcej osób przybywało drogą morską do Włoch i na greckie wyspy. – Z przemycanymi grupami jest tak, że jak w jednym punkcie je zatrzymamy, to mają w odwodzie trzy, cztery następne miejsca i kierunki – tłumaczy były wysoko postawiony funkcjonariusz polskiej Straży Granicznej.
W czasie kryzysu uchodźczego wzorem Węgier i Grecji drutem kolczastym zaczęły otaczać się kolejne kraje: Macedonia, Chorwacja, Słowenia, Austria. Podobnie reagowały państwa północnej Europy, gdy silne strumienie migracyjne zbliżały się do ich granic. Dookoła francuskiego Calais wyrosła ściana betonu o długości kilometra, która ma chronić port i Eurotunel przed nomadami koczującymi w pobliskiej „dżungli”, obozie wyrosłym na dawnym wysypisku odpadów. Skromną, 200-metowej długości zaporę na granicy z Rosją zainstalowała nawet Norwegia. Była to odpowiedź na rosnącą popularność szlaku arktycznego, który przybysze z Bliskiego Wschodu i Afryki zaczęli testować po zabarykadowaniu trasy przez Bałkany.
Na żadnym odcinku wyrastające zasieki nie zniechęciły podróżujących, lecz przesunęły ciężar migracji na nowe kierunki. „Migranci byli zmuszeni wybierać dłuższe i bardziej niebezpieczne trasy. Dłuższe trasy to zaś wyższe ceny płacone przemytnikom” – piszą eksperci Transnational Institute.
Mieliśmy plany
– A jak ktoś minie płot, to będziemy go z powrotem przerzucać? Bo minie na pewno. Amerykanie mają to na granicy z Meksykiem – mówi były funkcjonariusz SG, kiedy pytam go o budowę zapory, która na 170–180-kilo metrowym odcinku ma odgrodzić nas od Białorusi. W czwartek Senat przyjął z poprawkami projekt specustawy tworzącej ramy prawne dla tej inwestycji. – Jak się ludzie nie podkopią, to przejdą górą. Można ich wsadzić do niewielkiego An-2 i wylądować głębiej na terenie naszego kraju. Mogą dotrzeć do naszej granicy pociągami, ale mogą też iść bezpośrednio na zieloną granicę. Zniechęcanie trzeba rozpocząć nie od tych, którzy ludzi przemycają – bo ci się zawsze znajdą – tylko od tych, co są przerzucani.
Zapora, którą chce postawić PiS, ma być aluminiowo-stalową barierą o wysokości kilku metrów, wyposażoną w najnowocześniejsze czujniki i kamery, z których sygnały będą przekazywane do lokalnych placówek Straży Granicznej. Szczegóły przedsięwzięcia wciąż owiane są tajemnicą. Przedstawiciele rządu nie wyjaśniają np., jak dokładnie będzie przebiegać płot, jakie ma mieć zabezpieczenia i parametry techniczne. Nieznana jest też liczba funkcjonariuszy koniecznych do jego patrolowania i obsługi. – Ktoś będzie musiał reagować na te kilkaset zdarzeń dziennie. A placówki mają teraz za mało personelu w stosunku do tego, co się dzieje. Nawet jeśli prób przekroczenia granicy będzie w ciągu doby kilkadziesiąt, to do kilkudziesięciu miejsc trzeba będzie wysłać auto, ludzi i sprzęt, przeprowadzić działania. Wymagania będą zdecydowanie większe niż dzisiaj.
Również kraje bałtyckie zareagowały na hybrydową ofensywę Łukaszenki planami obwarowania granic. Litwa ogłosiła, że pierwsze 100 km muru wybuduje do końca kwietnia 2022 r. W założeniu bariera ma się rozciągać na 508 km, czyli na niemal całej długości granicy z Białorusią. W sąsiedniej Łotwie żołnierze układają zasieki z drutu żyletkowego, ale tamtejszy minister obrony zastrzegł, że to prowizoryczna zapora, która zniknie, gdy wykuje się projekt poważniejszych umocnień. Jeśli te zapowiedzi się sprawdzą, wschodnie krańce Unii Europejskiej powoli zaczną przypominać posiekany pejzaż bałkańskich pograniczy.
– Można się było na ten kryzys przygotować – mówi były funkcjonariusz SG. – Nie budując płotu, ale przygotowując procedury, sprzęt, miejsca, gdzie ludzi moglibyśmy przesłuchać i zweryfikować to, co mówią; uruchomić mechanizmy unijne, żeby przyjechało do nas więcej ekspertów. Można było rozpocząć rozmowy z Białorusią o tym, że nie jest to dobry kierunek, bo my damy radę, a wam się to zwyczajnie nie opłaci. Plany na tego typu działania każde państwo powinno mieć i Polska też je ma. A przynajmniej miała – dodaje.