Jeśli czytacie tę kolumnę regularnie, to wiecie dobrze, że w temacie zadłużenia publicznego dzieje się ostatnio sporo. Jest np. coraz bardziej oczywiste, że UE nie wróci w 2022 r. do limitów antyzadłużeniowych, które zawiesiła na czas pandemii. Bo gdyby chciała wrócić, to byłby prosty przepis na to, żeby wpędzić sporą część unijnych gospodarek w nielichy społeczny dramat.

Ekonomiczni liberałowie od lat przedstawiają dług publiczny jako największe ekonomiczne nieszczęście, jakie się może gospodarce przytrafić. Uwierzyli w ten dogmat tak mocno, że będą nas po wsze czasy straszyć negatywnymi skutkami „życia ponad stan” oraz „przerzucania zobowiązań na nasze dzieci i wnuki”. Warto jednak zauważyć, że w debacie ekonomicznej nie są to już głosy jedyne. Coraz więcej pojawia się argumentów o zgoła innej wymowie. Wśród nich jest choćby najnowsza praca Niemców – Christiana Bayera (Uniwersytet Fryderyka Wilhelma w Bonn), Benjamina Borna (Frankfurcka Szkoła Finansów i Zarządzania) oraz Ralpha Luettickego (Kolegium Uniwersyteckie w Londynie).
Ekonomiści próbują spojrzeć w niej świeżym okiem na krótko- i długofalowe skutki życia w warunkach wyższego niż dotąd długu publicznego. Robią to – co najważniejsze – po nowemu. To znaczy bez popadania w liberalną histerię oraz stereotypy. Najciekawszym wnioskiem, do którego dochodzą, jest to, że wyższy dług publiczny może być poważną siłą zmniejszającą nierówności społeczne. Albo przynajmniej hamującą ich ciągłe zwiększanie w warunkach realnego kapitalizmu. Jeśli więc ktoś na poważnie traktował wszystko to, o czym pisali w ciągu ostatniej dekady Thomas Piketty i inni (że nierówności są zbyt duże i zagrażają społecznej spójności zachodnich społeczeństw, a nawet przetrwaniu demokracji) powinien spojrzeć na wzrost długu publicznego zdecydowanie łaskawszym okiem.
Jak to możliwe? Bayer, Born i Luetticke budują ekonomiczny model o nazwie HANK (heterogeneous-agent New-Keynesian). W modelu tym rynek działa tak, że wysokość długu publicznego wpływa na płynność podmiotów prywatnych. Nie dzieje się to jednak w sposób, do jakiego chcą nas przekonać liberałowie ‒ podkreślający, że wyższe inwestycje państwa w gospodarkę wypierają z niej kapitał prywatny (crowding out effect). Zdaniem niemieckich ekonomistów nic takiego nie zachodzi (jeśli nawet, to w stopniu minimalnym). W rzeczywistości bowiem kapitał prywatny inwestuje ręka w rękę z kapitałem publicznym.
Dochodzi przy tym jednak do odwrócenia ról. Więcej finansowanych długiem inwestycji publicznych obniża zyski kapitału prywatnego. A mówiąc jeszcze precyzyjnej – spadają ich premie osiągane z tego, że pozostają płynni na mało płynnym rynku. Bo gdy przychodzą inwestycje publiczne, to płynności jest już dużo więcej. Przestaje ona więc być czymś tak zupełnie wyjątkowym. Słowem: dotychczasowi zwycięzcy tracą przewagę.
A to jeszcze nie koniec. Inwestycje publiczne prowadzą zazwyczaj do ożywienia koniunktury, a co za tym idzie, do wzrostu płac. To zaś znowu zmniejsza zyski osiągane z zainwestowanego kapitału. Efekt jest taki, że posiadacze kapitału i technologii (w języku marksistowskim nazwalibyśmy ich kapitalistami) nieco słabną. Poprawia się za to pozycja tej części populacji, która utrzymuje się z pracy, a nie z renty kapitałowej. W ten sposób zmniejszają się nierówności.
I jak to w przypadku każdej zmiany każdego status quo bywa: ci, co tracą, uważają zmianę za koniec świata. I straszą. A pozostali? Przede wszystkim nie powinni dać się przestraszyć. Muszą zrozumieć, że więcej długu publicznego powinno cieszyć. A nie smucić.
Jeśli ktoś na poważnie traktował wszystko to, o czym pisali w ciągu ostatniej dekady Thomas Piketty i inni – że nierówności społeczne są zbyt duże i zagrażają społecznej spójności zachodnich społeczeństw, a nawet przetrwaniu demokracji – powinien spojrzeć na wzrost długu publicznego zdecydowanie łaskawszym okiem