Problem epidemii koronawirusa każe mi zadać pewne pytanie, a mianowicie: co to jest niewspółmierność? Niektórzy wciąż pamiętają ze szkoły podstawowej, że dwa odcinki nazywamy niewspółmiernymi, jeżeli nie istnieje taki trzeci, który w obu mieściłby się określoną ilość razy.
Magazyn DGP z 7 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Nigdy nie mogłam pojąć, jak to jest możliwe, by taka matematyczna potwarz w ogóle istniała. No bo jak to? Żeby nie dało się tak wymierzyć kroku, by dwie rzekomo niewspółmierne ulice przejść od początku do końca, bez doskoku? Coś jest nie tak ze wszechświatem, jeśli zdarzają się przedmioty, których nijak nie można zmierzyć tą samą miarą.
A jednak godzę się na istnienie niewspółmierności, inaczej niż większość tych ludzi dobrej woli, którzy zawsze się budzą z dogmatycznej drzemki, kiedy pojawia się jakieś budzące szczególną panikę tłumu zagrożenie dla życia i zdrowia – jak choćby epidemia albo terroryzm – i wyciągają z tylnej kieszeni auta, wanny i drabiny.
O co z nimi chodzi? O to, że np. w latach 1994–2003 we wszystkich krajach OECD w wypadkach drogowych zginęło średnio 390 razy więcej ludzi niż z powodu ataków terrorystycznych (N. Wilson i G. Thomson, „Deaths from international terrorism compared with road crash deaths in OECD countries”). Nicholas Kristof w „New York Timesie” donosił kilka lat temu, że przeciętny Amerykanin ma o wiele większą szansę roztrzaskać się, spadając z drabiny, niż zostać zabitym przez terrorystę – nie mówiąc już o poślizgnięciu się w wannie, bo wygląda na to, że w łazienkach Ponury Kosiarz urządza sobie niezłe dożynki.
Zagrożenie koronawirusem, który wykluł się w Chinach, budzi do życia podobny argument. Jacek Dehnel, jeden z naszych najlepszych pisarzy, napisał ostatnio na Facebooku: „Ja rozumiem, 41 osób zmarło [po zarażeniu]. To nie przelewki. W Polsce od smogu umiera rocznie 45 tys. naszych współobywateli […] 123 ofiary dziennie. To znaczy, że Polski smog ma codziennie trzy razy taki urobek, co dotychczas cała chińska epidemia, przed którą wszyscy panikują”.
Nazwijmy ten typ argumentu „argumentem z wanny”. W skrócie brzmi on tak: panika z powodu X jest nie do końca uzasadniona, bo X zabił mniej ludzi niż Y. Taki argument wygląda na sensowny, chłodno-racjonalny; sprawia, że ci, którzy przejmują się epidemiami czy atakami, zaczynają wyglądać na mało inteligentne ofiary tabloidów. Tak bardzo się boimy zakażenia albo niespodziewanego ataku politycznie wrogiej grupy, a tymczasem lepiej spędzilibyśmy ten czas, zajmując się bezpieczeństwem na drogach, wymianą pieców i popularyzacją antypoślizgowych mat do wanien.
Ale jeśli o wiele więcej ludzi ginie w wypadkach/w wannach/z powodu smogu niż w wyniku epidemii lub ataków terrorystycznych, to jak wytłumaczyć szaleńczą panikę, którą wzbudzają te ostatnie? I czy na pewno jest ona nieuzasadniona?
No więc od razu odkryję karty: uważam, że sensowniej jest panikować z powodu koronawirusa niż wanien i drabin, a nawet smogu. Nie oznacza to bynajmniej, że pomniejszam wagę drabin; z całego serca pragnę poprawy bezpieczeństwa na drogach; wiem, że mało rzeczy wymaga tak namiętnej uwagi, jak wymiana okopcających nam życie pieców. Ale argument z wanny powinien raz na zawsze spaść z drabiny i niechaj nawet przejedzie go auto.
Problem polega na tym, że epidemia i wanna to zagrożenia tak niewspółmierne jak dwa odcinki, dla których nie istnieje trzeci odcinek, który… no, sami rozumiecie. Niektóre typy ryzyka świetnie można opisać, wyciągając średnią z przeszłych zgonów – należy do nich np. właśnie ryzyko związane z poślizgnięciem się w wannie. Jeśli w latach 2000–2019 liczba zgonów kąpielowych w Polsce oscylowała (załóżmy) w okolicach 300 rocznie, możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że i w 2020 r. pożegnamy się na zawsze z mniej więcej 300 amatorami czystości. Jest to rachunek sensowny, bo liczba wanien oraz ich wrodzona pogarda dla siły tarcia radykalnie się nie zmienią, kąpiele pozostaną mniej więcej równie popularne, populacja jest zasadniczo stabilna. Ale gdyby ktoś próbował podobny rachunek przeprowadzić dla zagrożenia grypą np. w 1917 r., tuż przed wybuchem epidemii wyjątkowo ostrej odmiany wirusa, w wyniku której zmarło między 20 a 50 mln ludzi, doszedłby do wniosku, że grypy nie ma się co bać, bo w ostatnich latach drobnoustroje były łaskawe. Niektóre wydarzenia poddają się analizie poprzez obliczanie średniej ofiar, inne, które pojawiają się znienacka – jak epidemia – śmieją się takim analizom w twarz.
Koronawirus, jak wynika z różnych przecieków (platforma Tencent zupełnie przypadkiem opublikowała informację, że liczba zakażeń sięga 154 tys., a liczba zgonów 24 tys. – wieść została natychmiast zdjęta ze strony, co wzbudziło podejrzenia, że Chiny cenzurują prawdę o wirusie), jest szczególnie podły. Wyobraźmy sobie na chwilę dość prawdopodobną w hiperpołączonym świecie sytuację, że koronawirus wymyka się spod kontroli i zabija kilkadziesiąt milionów obywateli globu. Kroniki wirusa, dzień pierwszy: smog jest o wiele gorszy. Kroniki wirusa, dzień 17: smog jest równie śmiertelny co wirus. Kroniki wirusa, dzień 100: smogu nie ma, bo nie ma kto palić w piecach.
Są wydarzenia z życia codziennego, które mają wysokie prawdopodobieństwo i niosą ze sobą znaczące, ale dość dobrze przewidywalne ryzyko – jak wypadki samochodowe. Ale są wydarzenia o radykalnie innym rozkładzie prawdopodobieństwa – jak nagłe naturalne kataklizmy, udane ataki terrorystyczne na dużą skalę czy właśnie epidemie, których pojawianie się jest nieregularne, a przy tym związane z nimi ryzyko wręcz szalone. Próby oceny tego ryzyka ze średniej arytmetycznej przypominają zaś uspakajanie Ameryki przed atakami 11 września, że nic się przecież stać nie może, bo rok temu rak zabił tysiąc ludzi, a szaleńcy w samolotach – zero.
Abstrahując od moralnej oceny terroryzmu, bo nie o tym ten tekst, przypomina on epidemię także w tym sensie, że groźba z nim związana jest groźbą totalnej anihilacji porządku, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Inaczej niż wypadki samochodowe i wanny, które nauczyliśmy się włączać w nasze codzienne kalkulacje dotyczące niebezpieczeństw, wydarzenia typu wielki cyberatak czy rozplenienie się eboli zagrażają głębokiej strukturze znanej nam rzeczywistości. Stąd też panika – to, że można się poślizgnąć w wannie, wiemy od dziecka i jakoś z tym żyjemy; to, że w ogóle nie będzie wanien albo kąpiących się w nich ludzi, jest problemem z zupełnie innego poziomu. Właśnie niewspółmiernym. Dlatego ja tam się boję koronawirusa bardziej niż wanny, chociaż całkiem możliwe, że jutrzejsze ablucje zmiotą mnie z powierzchni tego najlepszego ze światów bez gorączki.
I tak to jest, niestety: obliczenia dotyczące ryzyka są niezwykle trudne, zwłaszcza dla tych, którzy decydują o alokacji publicznych środków. Budować wielki wał przeciwpowodziowy za kupę pieniędzy czy wziąć tę kasę i ulepszać przejścia dla pieszych? Ulepszysz przejścia, będzie 20 proc. mniej ofiar, przez 10 lat wszyscy będą zadowoleni. A potem przyjdzie tsunami i wszyscy będą siedzieli pod wodą, o wiele mniej zadowoleni, bo martwi. Albo zbudujesz wał, powodzi nie będzie i wszyscy będą się zżymać, że wydałeś publiczną kasę bez sensu, zabijając kilku pieszych w miesiącu. Może jeszcze wał przeciwko kosmitom? – będą z ciebie drwić. No i co im wtedy powiesz? Opowiedz im o niewspółmierności. Nijak się nie wytłumaczysz, ale może zanudzisz wszystkich tak dokumentnie, że przestaną się czepiać.