Mój tekst był skierowany przeciwko „religii rynku”, uznawaniu, że rynek jest doskonałym lekarstwem na wszystko. Wbrew pozorom trzyma się ona mocno, także i u nas. Tymczasem nieracjonalność rynku – a zatem i kapitalizmu – może nas wszystkich doprowadzić do zguby, czego przedsmakiem był zarówno ostatni kryzys finansowy, jak i realna groźba katastrofy klimatycznej.
Nie wiem, czy państwo „myśli na długą metę i jest racjonalniejsze od rynków”, wiem jedynie, że może takim być. Wiem też, że może zaradzić zbyt wielkim nierównościom, jeśli tylko zechce. I nie chodzi tu o jakąś „równość zadekretowaną”, ale o to, by nierówności społeczne nie prowadziły do sytuacji, że kilka procent ludzkości posiada dziewięćdziesiąt procent bogactwa, a różnica w zarobkach pomiędzy szeregowym pracownikiem a szefem przedsiębiorstwa osiąga absurdalne rozmiary (np. w bankach).
Nawiasem mówiąc, nie podzielam wiary mojego polemisty w „naturę świata”, która jakoby przesądza, że nierówności były, są i będą. To próba naturalizacji tego, co społeczne i kulturowe, typowa dla ludzi, którzy nie są w stanie wyobrazić sobie innego (lepszego) świata. Z kolei zgadzam się z nim, że nie ma na tym padole niczego doskonałego, a zatem i państwa bywają niedoskonałe, a nawet niebezpieczne, na co historia dostarcza dowodów. Sądzę jedynie, że kluczem do sukcesu są dobre instytucje, w tym państwo jako instytucja nadrzędna, że ich zadaniem jest nadzorowanie rynku jako nader efektywnego, ale nie zawsze racjonalnego mechanizmu koordynacji naszych działań, że przez krótki moment w dziejach Zachodu to się udawało, i że nie ma powodów, aby nie mogło udać się ponownie.
Zaś co do doboru kadr, to zarówno państwo, jak i rynek są tu zawodne. Wystarczy przypomnieć sobie Richarda Fuldę, psychopatycznego i socjopatycznego szefa banku Lehman Brothers, który w doborowej kompanii podobnych sobie „wyłuskanych cacuszek” przyczynił się do ostatniego kryzysu finansowego.