Premier sięga po elektorat skrajnie prawicowego Ruchu na rzecz Lepszych Węgier (Jobbik), choć ten chce od niego zwrotu kosztów niedzielnego referendum.
Wynik plebiscytu nie był zaskoczeniem. Na pytanie „Czy chcesz, aby Unia Europejska mogła bez zgody parlamentu osiedlać na Węgrzech osoby bez węgierskiego obywatelstwa?” 98,34 proc. Węgrów, którzy oddali ważny głos, odpowiedziało „nie”. Krzyżyk przy „tak” znalazł się tylko na 1,66 proc. kart wyborczych.
Referendum jest jednak nieważne, bowiem oddano 40,41 proc. ważnych głosów – a zgodnie z węgierską konstytucją musi to być 50 proc. Nie jest to więc to samo co frekwencja, czyli liczba uprawnionych do głosowania, którzy wzięli udział w referendum (tak jak ma to znaczenie w przypadku plebiscytów w Polsce; frekwencja na Węgrzech wyniosła 43,39 proc.).
Tylko w dwóch komitatach (węgierskie województwa) położonych na północnym zachodzie kraju – graniczącym z Austrią i Słowacją Győr-Moson-Sopron oraz sąsiadującym z Austrią Vas – liczba ważnych głosów sięgnęła 50 proc. W dwóch innych – Baranya na południu kraju oraz Borsod-Abaúj-Zemplén na północy – nie przekroczyła 40 proc. Najmniej ważnych głosów oddano w Budapeszcie – 34 proc.
Wynik ten nie przeszkodził jednak Viktorowi Orbánowi ogłosić zwycięstwa. – Czy Bruksela, demokratyczna wspólnota krajów europejskich, może wymusić swoją wolę na państwie, w którym ponad 90 proc. obywateli opowiada się przeciw tej woli? – pytał retorycznie w nocy z niedzieli na poniedziałek węgierski premier. Zresztą jego postawa ewoluowała – jeszcze w niedzielę rano uznawał, że referendum będzie ważne dopiero po przekroczeniu progu z ustawy zasadniczej. Zmienił jednak zdanie po wizycie w lokalu wyborczym.
Wczoraj węgierski premier stwierdził w parlamencie, że nie wolno mu zbagatelizować i oszukać 3,3 mln wyborców. Powiedział także, że jeszcze nikt nigdy przed nim nie miał tak silnego mandatu społecznego. Orbánowi wtórował Péter Harrach, przewodniczący koalicyjnej Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej (KDNP), który zaznaczył, że liczba głosujących dla jednych może być mała, a dla innych duża – dla koalicji zaś jest wystarczająca.
Nawet jeśli plebiscyt nie poszedł po myśli szefa węgierskiego rządu, nie zamierza on składać broni. Dlatego zaproponował poprawkę do konstytucji (uchwalonej zresztą przez Fidesz i KDNP w 2011 r.), która wprost zakazywałaby osiedlania na Węgrzech migrantów. W ten sposób Orbán chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, zadowoli swoich wyborców. Po drugie, sięgnie po elektorat skrajnie prawicowego Ruchu na rzecz Lepszych Węgier. Jobbik, jak w skrócie mówi się na Ruch, po wyborach z 2014 r. jest trzecią siłą w parlamencie. I to właśnie ta partia jako pierwsza wysunęła postulat uchwalenia specjalnej poprawki do konstytucji.
Nic więc dziwnego, że po referendalnym fiasku przewodniczący partii Gábor Vona nie zostawił na Orbánie suchej nitki. – Nie będzie pan brany na serio w Brukseli, gdzie bezwzględnie wykorzystana zostanie pańska nieodpowiedzialność i pański błąd – grzmiał Vona, nawiązując do cieszących się z porażki referendum głosów z Brukseli. Przewodniczący Jobbiku domagał się również dymisji premiera i zwrotu kosztów referendum.
Plebiscyt może mieć ciekawe konsekwencje dla węgierskiej polityki, dotychczas bowiem to Jobbik gwarantował Fideszowi konstytucyjną większość. Teraz jednak partia może stanąć przed perspektywą usamodzielnienia. Możliwe są dwa scenariusze: albo Jobbik poprze poprawkę i dostanie coś w zamian, albo też zacznie punktować partię rządzącą. Jeżeli przyjąć, że Fidesz na scenie politycznej chce się przesunąć w prawo, Jobbik zaś może się rozepchnąć tylko w kierunku centrum, drugi wariant może otworzyć przed partią Vony potencjał zdobywania nowych wyborców.
Możliwy jest także inny scenariusz, w ramach którego Orbán poradzi sobie bez Jobbiku. W tym wariancie rolę języczka u wagi zająć może dotychczas stroniące od popierania kogokolwiek ugrupowanie Polityka Może Być Inna (LMP). Jej pięć mandatów wystarczy Orbánowi do większości konstytucyjnej. Na taki scenariusz wskazywałyby wypowiedzi liderów partii, którzy mówili wczoraj, że organizując referendum, Viktor Orbán zwrócił uwagę na prawdziwy problem współczesnych Węgier.
Niespodziewanym zwycięzcą referendum jest Partia Pieska o Dwóch Ogonkach, którą można określić mianem happeningowo-anarchistycznej. Jej liderzy nawoływali Węgrów do wzięcia udziału w referendum, ale też oddania nieważnego głosu. Najwyraźniej zawołanie poskutkowało, bowiem ponad 6 proc. głosów okazało się nieważnych, przy czym głos unieważnia tylko porysowanie lub poniszczenie karty – zaznaczenie jednocześnie odpowiedzi „tak” i „nie” sprawia, że głos jest ważny na „nie”. Otwarte pozostaje jednak pytanie, na ile ten społeczny protest uderzy w Fidesz i Orbána.
Referendum stanowi też kolejny ważny akt kryzysu migracyjnego. Nawet jeśli politycy europejscy z ulgą przyjęli nieważność plebiscytu, to wciąż musi ich martwić rozkład głosów. Z kolei Viktor Orbán nie pojawi się w Brukseli z mocnym argumentem: kwestia migracji mobilizuje moich wyborców nawet przy wysoko ustawionej referendalnej poprzeczce. W pewnym sensie węgierski premier osiągnął, co chciał, jeszcze przed referendum. Po nasileniu się kryzysu migracyjnego Unia zmieniła bowiem kurs. Nawet przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker powiedział niedawno, że rozdział uchodźców między państwa członkowskie powinien się odbywać na zasadzie dobrowolności.
Plebiscyt jest nieważny, bowiem oddano 40,41 proc. ważnych głosów.