Do dziś w wielu przypadkach nie mamy pełnej wiedzy na temat oddziałów tłumiących powstanie warszawskie. Po 70 latach wciąż opieramy się głównie na polskich źródłach - mówi PAP Hubert Kuberski, historyk, autor publikacji poświęconych oddziałom kolaborującym z III Rzeszą.

5 sierpnia 1944 r. na warszawskiej Ochocie tłumiący powstanie warszawskie pułk zbiorczy RONA (Rosyjska Ludowa Armia Wyzwoleńcza) rozpoczął pacyfikację i mordy na mieszkańcach tej części Warszawy. Największe zbrodnie popełniono w okolicach ulicy Grójeckiej i Opaczewskiej, Kolonii Staszica, tamtejszych szpitalach oraz Instytucie Radowym. W wyniku masowych mordów zginęło około 7-8 tys. osób.

W wielu innych miejscach walczącej Warszawy oddziały ochotników wschodnich (rekrutujących się z mieszkańców ZSRS) brały udział w masowych zbrodniach niemieckich popełnianych na powstańcach i ludności cywilnej. Największą była tzw. Rzeź Woli, podczas której, według różnych szacunków, zginęło od 30 do 65 tys. osób.

Niemcy nie dysponowali 1 sierpnia 1944 r. w Warszawie siłami mogącymi skutecznie przeciwstawić się powstańcom. Zapadła więc decyzja o włączeniu do walki oddziału z szeregów RONA. Co to była za jednostka?

Wykorzystanie Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA) wiązało się ze szczupłością niemieckich sił w Warszawie, liczących 1 sierpnia około 14 tys. żołnierzy, policjantów i sił pomocniczych. Niemcy gorączkowo poszukiwali sił do stłumienia insurekcji. Brygada Szturmowa SS RONA, podobnie jak Niemcy i inne siły kolaboracyjne, wycofywała się z Białorusi, gdzie Sowieci odnieśli w czerwcu 1944 r. gigantyczne zwycięstwa. Dowództwo tej jednostki postanowiło wydzielić z niej 1700 nieżonatych mężczyzn i utworzyło z nich pułk szturmowy. Początkowo podlegał on jak i inne oddziały Grupie Bojowej Reinefarth. Dowódca RONA Waffen-Brigadefuehrer SS Bronisław Kaminski podkreślał jednak, że podlega bezpośrednio Himmlerowi, a nie dowódcom niemieckim w Warszawie.

RONA „zasłynęła” grabieżami, gwałtami i mordami, szczególnie na Ochocie. Po powstaniu wszystkie niemieckie zbrodnie, były więc zrzucane na RONA, ponieważ wpisywały się w wizerunek „barbarzyńców ze wschodniej Europy” – co po wojne wykorzystywał w swej obronie Heinz Reinefarth.

Oddziały RONA pacyfikowały powstanie m.in. na Ochocie, w okolicach ulic Grójeckiej i Opaczewskiej. Mieszkańcy tej dzielnicy określali ich jednak jako „własowców” lub „Ukraińców”. Tak samo pisano o nich w dokumentach i materiałach prasowych przygotowywanych przez dowództwo AK.

Jeśli chodzi o dokumenty AK to można powiedzieć, że decydował o tym brak rozpoznania i znajomości ochotniczych oddziałów „obcoplemiennych”, jak ich nazywali Niemcy. Nakładały się na to docierające do Warszawy przerażające wieści z Wołynia i Małopolski Wschodniej dotyczące Rzezi Wołyńskiej. Od 1943 r. wszystko co „wschodnie” określane jest jako ukraińskie. Z podobną prawidłowością spotkałem się w wypadku wspomnień żołnierza AK Stanisława Aronsona, który brał udział w wykonywaniu zamachów na niemieckich funkcjonariuszy i ich współpracowników. Podczas jednej z odpraw dowódcy przekazali mu, że celem zamachu będzie „Ukrainiec” Borys Smysłowski-Holmston. W rzeczywistości był on Rosjaninem, jednym z najważniejszych rosyjskich emigrantów współpracujących z Niemcami.

Czy to oznacza, że w czasie powstania warszawiacy często mylili Ukraińców z Rosjanami, którzy walczyli u boku Niemców w oddziałach kolaboracyjnych?

Zauważmy, że w warunkach stresu, gdy tuż obok dochodziło do egzekucji cywilów lub bliskich, odróżnienie przez mieszkańców Warszawy języka ukraińskiego od rosyjskiego było niemal niemożliwe. Nikt również nie był w stanie poprawnie rozpoznać oznaczeń na mundurach. Część oddziałów miała na niemieckich mundurach naszywki RONA. W przypadku Kozaków były to tarcze naramienne ROA (Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej), czyli propagandowego określenia dla rosyjskich żołnierzy wschodnich (Osttruppen). Część batalionów ROA podporządkowała się współpracującemu z Niemcami gen. Andriejowi Własowowi, gdy w listopadzie 1944 r. rozpoczęto tworzenie 1. Dywizji Piechoty Sił Zbrojnych Komitetu Wyzwolenia Narodów Rosji.

Chaos potęgować mogło zapisywanie skrótów nazw tych oddziałów wyłącznie za pomocą cyrylicy, czyli np. POA. Różnica pomiędzy nazwami POHA (RONA) a POA (ROA) jest przecież niewielka.

Ale relacje ludności cywilnej o „własowcach” nie wynikały jedynie z braku poprawnego rozpoznania oddziałów popełniających zbrodnie?

Tragiczna sytuacja mieszkańców Warszawy to jedno. Ale dużo mitów tworzyła propaganda Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, polska prasa w Londynie, a później, po wojnie, także gazety i książki publikowane w Polsce. To wszystko sprawiało, że rzeczywista sytuacja była trudna do rozpoznania. Wszędzie pojawiały się informacje o Ukraińcach, Azjatach, mieszkańcach Kaukazu, a nawet Gruzinach.

Do dziś w wielu przypadkach nie mamy pełnej wiedzy na temat oddziałów tłumiących powstanie warszawskie. Paradoksem jest, że po 70 latach wciąż opieramy się głównie na polskich źródłach oraz zeznaniach z powojennych śledztw na temat zbrodni wojennych. Są one często obciążone zasłyszanymi opiniami i informacjami nabytymi już po wojnie.

Charakterystyczne jest pod tym względem opublikowane tuż po wojnie opracowanie Edwarda Serwańskiego i Ireny Trawińskiej „Zbrodnia niemiecka w Warszawie 1944: zeznania-zdjęcia”, w której wszystkie zbrodnie RONA określono jako „ukraińskie”. Jest to do pewnego stopnia zrozumiałe, ponieważ cenzura komunistyczna „nie przepuściłaby” informacji, że Rosjanie mordują Polaków.

Nawet dobrze poinformowanemu Goebbelsowi w jego dzienniku myliły się oddziały kolaboracyjne walczące przeciw powstańcom, a co dopiero przerażonym mieszkańcom Warszawy, szczególnie, gdy dookoła Niemcy i wschodni ochotnicy mordowali ich bliskich.

Po wojnie te błędne informacje były utrwalane w publikacjach poświęconych powstaniu?

Niestety tak. Do 1989 r. historycy mogli tylko marzyć o wyjeździe do zagranicznych archiwów. Ale przyczyniało się do tego też lenistwo, ponieważ niewiele osób docierało nawet do sfotografowanych dokumentów niemieckich przez Amerykanów, znajdujących się w Archiwum Akt Nowych i ówczesnym Wojskowym Instytucie Historycznym im. Wandy Wasilewskiej.

Wracając do RONA, jej dowódca Kaminski został w październiku 1944 r. zlikwidowany przez Niemców…

Był to element wspomnianej już przeze mnie gry niemieckiej, zmierzającej do zrzucenia odpowiedzialności na Słowian za zbrodnie i grabieże dokonywane w czasie powstania.

Najlepsza dotychczas książka o RONA rosyjskich historyków Dmitrija Żukowa i Iwana Kowtuna wymienia jako przyczynę zabicia Kaminskiego, poza grabieżami i chęcią znalezienia „kozła ofiarnego” na czas powojenny, możliwość dotarcia do Niemców informacji o jego agenturalnej działalności dla NKWD przed 1941 r. Pseudonim Kaminskiego brzmiał „Ultramaryna”.

Jaki był wobec tego rzeczywisty udział Ukraińców w tłumieniu powstania?

Szczególnie często powtarzanym mitem na temat Ukraińców w powstaniu jest historia udziału w nim oddziałów SS-Galizien. Z dokumentów jasno wynika, że po jej rozbiciu pod Brodami w czerwcu 1944 r. ocalałe oddziały zostały przetransportowane do Neuhammer (obecnie Świętoszów) i nie mogły brać udziału w tłumieniu powstania. Amerykański historyk Michael Logusz odnalazł za to dokumenty o tysiącu ukraińskich podchorążych, a w zasadzie junkrów SS, którzy zostali wysłani na przeszkolenie do IV Korpusu Pancernego SS, walczącego na przedpolu warszawskim i nad Bugiem.

Mit o Ukraińcach wynika więc głównie z przerażenia bestialstwem oddziałów ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu, w Galicji Wschodniej i na Lubelszczyźnie. W trakcie ostatniej kwerendy w archiwum Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu odnalazłem nie potwierdzone informacje o Ukraińcach w dokumentach dotyczących mało znanej zbrodni na Śródmieściu Południowym popełnionej w trakcie powstania. Zeznawał tak Dowódca SS i Policji na dystrykt warszawski Paul Otto Geibel, mówiąc o udziale w tej zbrodni kompanii ukraińskiej i kozackiej. Trzeba jednak pamiętać, że Geibel był po wojnie oskarżony o zbrodnie w trakcie powstania warszawskiego i chciał zmniejszyć swoją odpowiedzialność, a wspomniane oddziały nie zostały odnotowane w Ordre de Bataille niemieckiej 9. Armii z 3 sierpnia 1944 r.

Pojawiają się również informacje o Ukraińcach służących jako strażnicy na Pawiaku, mówi się też o kompanii Ukraińców stacjonującej w Domu Akademickim przy pl. Narutowicza. Wszystkie te wiadomości są jednak niepotwierdzone źródłami pisanymi.

Co równie ważne, nie posiadamy dokumentów Grupy Korpuśnej von dem Bacha, które zdaniem jej dowódcy, zeznającego po wojnie przed polskim prokuratorem Jerzym Sawickim, zostały spalone w kwietniu 1945 r. w Austrii. Być może były one kartą przetargową Ericha von dem Bacha w kontaktach z Amerykanami. Potwierdzałby to fakt, że von dem Bach podobnie jak Reinefarth nie zostali wydani Polsce. Dokumenty te mogą znajdować się w jednym z archiwów amerykańskich lub brytyjskich.

A Ukraiński Legion Samoobrony?

Walki w stolicy podjęło 400 policjantów z Ukraińskiego Legionu Wołyńskiego (ULS) pułkownika Petro Diaczenki. Oddział określany w dokumentach niemieckich jako 31. batalion policji pomocniczej Sipo znalazł się w Warszawie w pierwszych dniach września, przybywszy spod Miechowa. Podobnego typu oddział białoruski (o numerze porządkowym 13.) walczył w „dzielnicy policyjnej”

Nadal problemem okazuje się dokładne zlokalizowanie wszystkich miejsc walk ULS w Warszawie. Nieliczne dokumenty sugerują rozmieszczenie ukraińskiego 31. batalionu policji pomocniczej Sipo w rejonie ul. 6 Sierpnia (obecnie aleja Wyzwolenia/Nowowiejska), a potem przy ul. Rozbrat i wzdłuż Wybrzeża Kościuszkowskiego podczas niemieckiego szturmu na Powiśle. To wówczas batalion poniósł największe straty, zginęło 10 ukraińskich legionistów, zaś 34 zostało rannych.

Następnie 13 września legion rozpoczął u boku Niemców zdobywanie Czerniakowa Górnego. W tych walkach Ukraińcy mieli być rozlokowani do 23 września na pozycjach znajdujących się pomiędzy obecnym Parkiem Marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza a Wisłą, będąc narażonymi na ostrzał zza Wisły. ULS prowadził natarcia wzdłuż ul. Wilanowskiej i Ludnej. Ukraińcy byli okopani na Wybrzeżu Kościuszkowskim, a później zajmowali okopy, leżące na wschód od ul. Frascati. Przeciwnikami ukraińskiego 31. batalionu policji pomocniczej Sipo byli żołnierze z pozostałości oddziału dyspozycyjnego Kedywu OW AK „Kolegium A” pod dowództwem por. Bolesława Góreckiego ps. Śnica, wchodzącego w skład kompanii batalionu „Zośka” ze zgrupowania AK „Radosław” oraz ocaleli „berlingowcy”.

Kolejnym zadaniem ULS po przerzucie na skraj Puszczy Kampinoskiej było dozorowanie w rejonie podwarszawskiego Leszna, w sąsiedztwie 34. policyjnego pułku strzeleckiego, w którym też służył batalion składający się z Ukraińców.

Batalion Diaczenki uczestniczył w operacji przeciwpartyzanckiej Sternschnuppe I i Sternschnuppe II w ramach „Bandenbekaempfung”. Ukraińcy spacyfikowali 24 września wieś Zaborówek w odwecie za dywersję AK przeciwko niemieckim oddziałom w Puszczy Kampinoskiej. W dniach między 27 września a 1 października ULS wziął udział w działaniach, których celem była likwidacja zgrupowania AK „Kampinos”. Większość partyzanckiego oddziału została rozbita 29 września pod Jaktorowem (Budami Zosinymi), po osaczeniu przez grupę północną i południową oraz pociąg pancerny.

Często utożsamia się Pułk Specjalny Dirlewangera ze służącymi w jego szeregach kryminalistami, zapominając, że służyli w nim również przedstawiciele innych narodowości.

Tu również nie mamy zbyt wielu informacji, ponieważ niemal cała istotna dokumentacja tego oddziału kończy się w czerwcu 1944 r. w momencie rozpoczęcia sowieckiej ofensywy na Białorusi. Kryminalistów, głównie tzw. Asozialen, było w tym pułku około 40 proc. Podobną liczbę stanowili w nim żołnierze SS, Luftwaffe, Kriegsmarine i Wehrmachtu, skierowani tam karnie i służący w mundurach swoich formacji, stanowiąc jak zapisał jeden z żołnierzy tej jednostki „pstrokatą gromadę”.

Według informacji uzyskanych z innych opracowań i nielicznych dokumentów wynika, że po walkach frontowych na wschodzie w oddziale Dirlewangera pozostało do 10 proc. Rosjan i Ukraińców. Nie byli oni przygotowani do walk frontowych i większość z nich wyginęła jesienią 1943 r. w starciach z Armią Czerwoną jeszcze pod Dretuniem. Nie jesteśmy jednak tego pewni z powodu braków w dokumentacji. We wnioskach odznaczeniowych za stłumienie powstania warszawskiego znalazłem tylko jedno brzmiące rosyjsko nazwisko żołnierzy tego oddziału.

Nie jestem już zwolennikiem swoich wcześniejszych tez o udziale rosyjskich i ukraińskich żołnierzy Dirlewangera w mordowaniu mieszkańców Warszawy. Nikt nie jest w stanie wskazać dokumentów potwierdzających udział Ukraińców w mordach – poza stwierdzeniami w powojennych relacjach, wspomnieniach i zeznaniach.

W składzie grupy Reinefartha walczyli również Azerowie. W jednym ze swoich artykułów opisał Pan ich sprzeciw wobec mordowania ludności cywilnej Warszawy.

Tak azerski Kurułtaj (Medżlis) bezskutecznie zaprotestował 22 sierpnia 1944 r. przeciwko wykorzystywaniu azerskich żołnierzy w walce z Polakami, pamietając o pozytywnym odnoszeniu się Polaków do emigrantów z Azerbejdżanu po 1918 r.

W składzie wojsk zwalczających powstanie były oddziały azerskie Ostlegionen. Od pierwszych dni zaangażowany był II (azerski) batalion oddziału specjalnego „Bergmann” pod dowództwem mjr. Huberta Mertelsmanna. W jego składzie znajdowały się trzy kompanie azerskie oraz jedna północnokaukaska. W ramach Angriffsgruppe Dirlewanger walczył I/111 batalion azerski polowy „Dönmec”. Dowodził nim kpt. Werner Scharrenberg. Azerowie walczyli w składzie Grupy Bojowej Reinefarth. A dokładniej większość została podporządkowana Dirlewangerowi, natomiast 7 kompania trafiła do Angriffsgruppe Reck - dowódca mjr Max Reck.

Po zakończeniu powstania resztki azerskich batalionów I/111 oraz II/„Bergmann” nadzorowały ewakuację powstańców, później zostały przetransportowane do Neuhammer (Świętoszów), a stamtąd do Husum (Hüsem) w prowincji Schleswig-Holstein. I tu też nowe światło na udział Azerów rzucają powojenne opracowania niemieckiej prokuratury.

Jest Pan niezwykle krytyczny wobec historiografii na temat powstania warszawskiego z okresu PRL. Jak Pan wyjaśni, że jej przekłamania są wciąż powielane we współczesnych monografiach?

Być może wynika to z niechęci do spojrzenia na wydarzenia z drugiej strony, choć jest to obowiązkiem każdego historyka. Zdaniem Philippa Marti autora nowej książki o Reinefarthcie, 95 procent, jeśli nie więcej, książek poświęconych powstaniu wydawanych jest w Polsce i po polsku. Wykorzystują one niemal wyłącznie polskie dokumenty i relacje z rzadka uzupełniane dokumentami niemieckimi. Książek opartych na źródłach niemieckich jest bardzo niewiele, można je wręcz zliczyć na palcach rąk. Do najważniejszych nadal należy wydana przed półwieczem i dotychczas nie przetłumaczona monografia naukowa Hansa von Kranhalsa „Warschauer Aufstand”. Skądinąd jej autor został całkowicie zignorowany w latach 60. XX wieku przez polskich historyków.

Mamy więc do czynienia z wieloletnimi brakami w kwerendach przeprowadzanych w niemieckich archiwach, zawierających m.in. materiały z powojennych śledztw przeciwko zbrodniarzom wojennym. Stanowią one ogromną wartość, ponieważ są niezwykle dokładne i powinny być wydane w publikacji źródłowej. Z własnego doświadczenia wiem, że zgłębianie dokumentów niemieckich wprowadza ogromne zmiany do naszej wiedzy na temat powstania warszawskiego.

Rozmawiał Michał Szukała (PAP)