Zacznę od banału. Media odgrywają niezwykle ważną rolę w naszym świecie. Szczególnie te, które są masowe, jak telewizja czy internet. Kształtują ramy interpretacyjne dla wielu ludzi, którzy postrzegają świat tak, jak każą im go widzieć media. Są tacy badacze współczesnej kultury, którzy utrzymują, iż część ludzi wierzy, że coś się wydarzyło, dopiero wtedy, gdy zobaczą to w telewizji.
Z powyższego wynika jasno, że jakość mediów ma kapitalne znaczenie dla jakości naszego myślenia o świecie. Szczególnie w Polsce, która z powodów historycznych nie może się szczycić tradycją kultury politycznej na wysokim poziomie. Zapytajmy teraz, jak media o najszerszym zasięgu odbioru, przede wszystkim telewizja, przyczyniają się do jej rozwoju i poprawy. Moja odpowiedź brzmi: marnie. A jedną z przyczyn jest patrzenie na politykę z punktu widzenia kamerdynera. O co chodzi?
G.F.W. Hegel, wielki XIX-wieczny filozof niemiecki, ukuł termin „historia z punktu widzenia kamerdynera”. Chodziło mu z grubsza o sytuację, w której patrząc na historię, widzi się jedynie poszczególnych ludzi z ich cechami fizycznymi i psychologicznymi (wyglądem, charakterem itd.), a nie widzi się ogólnych procesów o charakterze społecznym, których są oni co najwyżej wyrazicielami (narzędziami „chytrego rozumu”, jak mówił Hegel), a rzadko tylko twórcami (jak „bohaterowie historyczni”, np. Cezar czy Napoleon). W tym sensie irytowały go pytania np. o nos Kleopatry, czyli dociekania, czy gdyby była ona brzydsza i nie rozkochała w sobie tych, których rozkochała, to historia potoczyłaby się inaczej. Takie rozważania zakwalifikował on jako patrzenie na historię z punktu widzenia kamerdynera.
Przenieśmy teraz te obserwacje Hegla na dzisiejszy świat polskiej polityki zapośredniczonej przez media. Stawiam następującą tezę: patrzy się w nich na politykę z punktu widzenia kamerdynera. Co to konkretnie znaczy? Otóż idzie o to, że w większości programów poświęconych polityce w różnych kanałach telewizji analizuje się głównie bieżące wydarzenia, i to z punktu widzenia cech charakterologicznych ich bohaterów, aktualnego układu sił na scenie politycznej, osobistych sympatii i antypatii, konfiguracji personalnej i towarzyskiej, czasami powracając do wcześniejszych układów politycznych. Przy czym czyni to w sposób niezwykle emocjonalny. Dotyczy to zarówno dziennikarzy, jak i polityków, a nawet części tzw. ekspertów, którzy z definicji powinni zachowywać większy dystans. Często polega to na agresywnym przepytywaniu przez dziennikarzy bohaterów programu albo na aranżowaniu ich spotkań w taki sposób, aby doszło do ostrego spięcia i wybuchu. Co to ma wspólnego z rozumieniem polityki w sposób pogłębiony? Nic.
Nie ma w tych programach ani słowa na temat ważnych procesów o charakterze ekonomicznym i społecznym, które stoją za polityką, za interesami poszczególnych grup społecznych, nie padają tytuły istotnych prac naukowych, ważnych nazwisk z dziejów myśli politycznej, brak elementarnych pojęć, za pomocą których naukowo klasyfikuje się świat polityki, a jeśli padają, to z reguły w taki sposób, że ktoś, kto się trochę na tym zna, dałby sobie głowę uciąć, iż mówiący nie mają pojęcia, o czym mówią. Dotyczy to np. popularnych klasyfikacji, jak lewica, prawica, konserwatyzm, liberalizm, populizm itd. W tym sensie medialny dyskurs o polityce jest niezwykle płytki intelektualnie, nie ma w nim nawiązania do elementarnych ustaleń i terminów z zakresu wiedzy ekonomicznej, socjologicznej, politologicznej i filozoficznej (szczególnie brak tej ostatniej jest uderzający).
Przy czym zdaję sobie świetnie sprawę, że telewizja to nie jest właściwe miejsce dla debat akademickich. Jednak pomiędzy debatą akademicką a słabiutkim programem politycznym, którego główna gwiazda dziennikarska o statusie celebryckim z kwaśnym uśmieszkiem przepytuje jakiegoś nieszczęśnika, istnieje przepaść. Jestem przywiązany do idei edukacyjnej roli mediów, choć zdaję sobie sprawę, że dziś, w dobie ich tabloidyzacji, może to zakrawać na naiwność. Nie twierdzę też wcale, że wszystkie programy telewizyjne poświęcone polityce muszą mieć wysoki poziom intelektualny. Zdaję sobie sprawę, że w telewizji każdy program ma być przede wszystkim rozrywką. Twierdzę jedynie, że brak stosownej refleksji intelektualnej w obszarze medialnego dyskursu o polityce psuje jej jakość. Powoduje, że ludzie już niczego nie rozumieją z bardzo zawiłych i skomplikowanych problemów ekonomicznych, społecznych i światopoglądowych, z jakimi mamy do czynienia w dzisiejszym świecie. Wiedzą tylko, że jedni są źli, a drudzy dobrzy, bo tak im kazano myśleć.
Odczuwam to bardzo mocno w swoich kontaktach ze studentami wychowanymi na telewizyjnych programach o polityce. Mają oni ogromny kłopot, aby zrozumieć pewne skomplikowane procesy o charakterze społeczno-ekonomicznym, jak np. strukturalny kryzys zatrudnienia, globalizacja czy wyczerpywanie się modelu turbokapitalizmu wspierającego się na ideologii neoliberalizmu.
Inną konsekwencją tej sytuacji jest pogłębiające się sekciarstwo naszego życia politycznego i społecznego. Ludzie, nie rozumiejąc różnic, z jakimi mamy do czynienia w różnych wariantach najważniejszych stanowisk politycznych, nie są w stanie zrozumieć sporów, jakie mają miejsce w ramach głównych orientacji politycznych i ideowych naszego świata. Nie są zatem w stanie zrozumieć np., że można być liberałem na wiele różnych sposobów, że lewica jest niejednorodna ideowo, że na prawicy występują różne warianty polityczne, czasami różniące się wręcz fundamentalnie (jak np. prawica libertariańska typu Korwin-Mikke i prawica konserwatywno-wspólnotowa typu PiS), czy że nie ma jednego kapitalizmu. Że nie można być lewicowcem i popierać podatku liniowego albo że liberał amerykański to ktoś zupełnie inny niż liberał europejski i że kiedy mówi się o liberalizmie amerykańskim, ma się de facto na względzie pewną osłabioną wersję socjaldemokratyzmu, a gdy się mówi o liberalizmie europejskim, ma się na myśli stanowisko sensu stricto prawicowe. Podobnie jak nie potrafią zrozumieć tego, że pomiędzy wydawałoby się całkowicie odmiennymi orientacjami politycznymi i ideowymi zachodzą zaskakujące podobieństwa polegające np. na docenianiu roli wspólnoty zarówno na socjalistycznej lewicy, jak i na konserwatywnej prawicy, czy też zaskakujące różnice w obrębie jednego obozu, jak np. pomiędzy tzw. starą lewicą i nową lewicą.
Wszystko to powoduje, że nie są także w stanie zrozumieć, iż można np. podzielać ideały lewicowe i jednocześnie patrzeć łaskawym okiem na rozwiązania wynikające z pozycji konserwatyzmu współczującego albo że będąc wyznawcą prawicy, docenia się rolę tzw. państwa socjalnego, nie mówiąc już o tym, że nie ma żadnej konieczności przyjmowania opcji prawicowej przez katolika, albowiem istnieje też katolicyzm lewicowy. Spersonalizowany, skoncentrowany jedynie na bieżących wydarzeniach i spłycony intelektualnie charakter dyskursu o polityce, jak również samej polityki polskiej, powoduje, że ludzie myślą schematami, a wszystkich, którzy od nich odstają, traktują od razu jak zdrajców wspólnej sprawy czy ohydnych odszczepieńców. Skutkiem tego jest niebywałe wprost sekciarstwo polskiej polityki, okopywanie się zwolenników każdej z wchodzącej w grę opcji na dogmatycznie pojmowanych pozycjach i potępianie wszystkich tych, którzy próbują pokazywać, że racja bardzo rzadko leży tylko po jednej stronie wchodzących w grę sporów.
Sprawa nie dotyczy jedynie polityków, ale niestety także dziennikarzy, a nawet naukowców związanych jawnie z określonymi opcjami politycznymi. Sekundują oni niebezpiecznemu procesowi występującemu po wszystkich stronach barykady, a polegającemu na tym, że uznaje się, iż kto nie z nami, ten przeciwko nam. To klasyczne zawołanie wszystkich fundamentalizmów powoduje, że kończy się debatę publiczną, zanim się jeszcze zaczęła. Każda strona jest przekonana, że po drugiej są sami wrogowie i nie ma o czym rozmawiać. Ubocznym skutkiem tej sytuacji jest stan mający miejsce w mediach, polegający na tym, że zanim się jeszcze dany program telewizyjny zacznie, już wiadomo, jaki będzie jego przebieg, wziąwszy pod uwagę uczestników i prowadzących dziennikarzy, zanim się jakąś gazetę czy czasopismo weźmie do ręki, to już mniej więcej wiadomo, co się w nich znajdzie. W ten sposób debata publiczna zamiera, albowiem wszyscy mówią do już przekonanych, krytykę jednej strony utożsamia się z automatyczną pochwałą drugiej, zaś tych, którzy chcieliby spokojnie ważyć racje każdej, uważa się za ukrytych zwolenników jednej. W ten sposób proces sekciarskich podziałów osiąga swoje apogeum, a jeden kraj zaczynają zaludniać wrogie sobie plemiona, których już nic nie łączy prócz wzajemnej nienawiści.