O tym, po co nam pigułki na każdą dolegliwość i czy szczęście musi być łatwe do przełknięcia. Nie radzimy sobie w pracy, nie wyrabiamy się w domu. Irytuje nas szefowa lub prezes, teściowa, sąsiadka. Mąż lub żona. I wtedy pojawia się ona. Pigułka na wszystko. Nasze wybawienie. Ma nas ukoić oraz uspokoić.
– Pracujemy na kilku etatach, a potem biegniemy na siłownię. Wymagamy od siebie coraz więcej, bo czas to pieniądz. Więc liczy się każda minuta. Wszystko musi być idealne, a jeśli nie jest, czujemy się sfrustrowani. Nic dziwnego, że ludzie zaczęli interesować się szybkim panaceum na swoje rozterki oraz dolegliwości – uważa Małgorzata Osowiecka, psycholog z Uniwersytetu SWPS w Sopocie.
I dlatego sprzedaż pigułek oraz suplementów diety na wyciszenie, uspokojenie i lepszy nastrój to istna żyła złota. Kupujemy je w drogeriach, przez internet, w aptekach czy supermarketach. Z antydepresantami na receptę jest już nieco trudniej, lecz także ich sprzedaż rośnie w lawinowym tempie. Szacuje się, że rocznie na chemiczne polepszacze nastroju wydajemy nawet 0,5 mln zł. Nie wstydzimy się korzystać z pomocy psychiatrów. Ci nie wstydzą się przepisywać nam recept. Szacuje się, że w najbliższych latach dołączymy do obywateli Islandii, Danii czy Wielkiej Brytanii pod względem spożycia antydepresantów. Tam sięga po nie już co dziesiąty obywatel między 28. a 40. rokiem życia.
Dopalacze nastroju
Marta, trzydzieści parę lat, szefowa jednego z departamentów dużego banku. Żona i matka dwóch chłopców. Uprawia crossfit i jogę, jest miłośniczką joggingu i wyjazdów na weekend do spa. Nienaganna figura, promienny uśmiech, błysk w oku. Ale tylko Marta wie, że jej energia i optymizm nie były zasługą sesji jogi czy wegańskiego menu przywożonego skoro świt do domu. Przez dwa lata brała pigułkę na bazie fluoksetyny, polski odpowiednik prozacu, najpopularniejszego środka na szczęście. I przez wiele miesięcy była przekonana, że dzień, w którym po raz pierwszy po pigułkę sięgnęła, był najszczęśliwszym w jej życiu.
– Nagle zdarza się tak, że nie potrafisz nadążać za innymi, gubisz się i zatracasz. Tak było ze mną – opowiada. – Natłok obowiązków, zmęczenie, kryzys w pracy, to wszystko sprawiło, że pękłam. Nie miałam czasu na terapię, chodzenie na grupę wsparcia mnie przerażało. A pigułka szybko postawiła mnie na nogi. Inne leki odpadały, bo bałam się przytyć. A w banku na stanowisku trzeba wyglądać. Nawet po dwóch porodach.
Po środku z fluoksetyną energia i chęć do życia powinny wracać, zaś waga w cudowny sposób maleć. Przynajmniej na początku. Takie rewelacje przekazują sobie za pośrednictwem mediów społecznościowych zestresowane, wypalone, wymęczone żony i singielki, kierowniczki i szeregowe pracownice korporacji. Zazwyczaj kobiety, bo ta malejąca waga przyciąga je przecież jak magnes. Jeśli pigułka przestaje działać, pojawiają się złość, rozczarowanie, a czasem i lęk. U Marty pigułka zaczęła tracić swoją moc po prawie roku. – Musiałam zwiększyć dawkę. Dodatkowo pojawił się efekt uboczny w postaci napadów paniki i przyspieszonego rytmu serca. Nadal jednak nie chciałam odpuścić, wydawało mi się, że bez codziennej pigułki nie dam sobie rady ani w domu z dziećmi, ani w pracy ze współpracownikami i wyścigiem szczurów – mówi.
Doktor Aleksandra Hulewska, psycholog i psychoterapeutka, przyznaje, że osobom, które potrzebują natychmiastowej ulgi, zażycie lekarstwa zazwyczaj przynosi ukojenie. – Z tej perspektywy można więc uznać, że sięgnięcie po tabletkę jest skuteczniejsze niż wizyta u specjalisty. Efekty są widoczne niemal natychmiast po zażyciu. Ale często jest to chwilowa ulga, która kończy się w momencie, gdy lek przestaje działać – podkreśla. – Przy długotrwałym stosowaniu większości preparatów nasz organizm przyzwyczaja się do stałej dawki. Efekt jest taki, że zaczynamy ją zwiększać, co może przerodzić się w nałóg.
Zwłaszcza że pigułki stosujemy nie tylko na złe samopoczucie, lecz także na skutki uboczne pojawiające się po wcześniejszych pigułkach. – Teraz biorę antydepresant na poprawę nastroju i zwiększoną energię oraz środek antylękowy, żeby uchronić się przed skutkami ubocznymi tego pierwszego, czyli napadami paniki i fobii społecznej. Czy wstydzę się, że jadę na dopalaczach nastroju? Co druga osoba czymś się dzisiaj wspomaga. To nie narkotyki, tylko leki, więc spokojnie, wszystko pod kontrolą – uspokaja Katarzyna z agencji reklamowej. Która, jak sama mówi, na co dzień użera się z kilkunastoma klientami, którzy żądają oscarowego filmu reklamowego za radomską stawkę.
Zdarza się tak, że nie potrafisz nadążać za innymi. Natłok obowiązków, zmęczenie, kryzys w pracy. W końcu pękłam. Nie miałam czasu na terapię, a pigułka szybko postawiła mnie na nogi
Do dr Hulewskiej zgłaszają się jednak pacjenci, którzy chcą zrezygnować z zażywania antydepresantów na rzecz psychoterapii. Tak jak Marta, która po dwóch latach wpadła w błędne koło – zażywania pigułki i łapania doła z tego powodu, a potem łykania kolejnej pigułki, żeby zasypać dół. – Pacjenci mówią, że co prawda lekarstwa pomagały im redukować objawy, lecz nie przyczyniły się do znaczącej poprawy ich samopoczucia, a nierzadko wywoływały nieprzyjemne skutki uboczne – wyjaśnia psychoterapeutka. – Sami dochodzą do wniosku, że jeśli chcą trwale poprawić jakość życia, muszą zrezygnować z leczenia objawowego i w to miejsce wdrożyć psychoterapię.
Marcie dopiero problemy z sercem, przyspieszone tętno i podwyższone ciśnienie przemówiły do rozumu. – Zamieniłam chemię na terapię – dodaje. – I okazało się, że nie taki diabeł straszny. Zwolniłam tempo w pracy, dzięki czemu mam czas na dwa spotkania w grupie w tygodniu. Z miesiąca na miesiąc czuję się mocniejsza. Odstawienie antydepresantu trwało kilka tygodni, przy mało fajnych objawach jak nadmierne drżenie rąk.
Recepta na życie
Nie mamy czasu biegać, to bierzemy pigułkę białkową na mięśnie. Nie mamy czasu się odchudzać, to łykamy błonnik. Nie mamy czasu, aby pielęgnować twarz, to nakładamy na nią tonę pudru i jeszcze robimy lifting. Dzisiaj pigułką na szczęście są też centra handlowe, zbytnie przywiązywanie wagi do pracy lub uzależnienia behawioralne, jak np. hazard. Takie pigułki skutecznie unieruchamiają nasze zasoby radzenia sobie z problemami, czyniąc nas tylko pozornie szczęśliwymi. W rzeczywistości paraliżują motywację, chęć działania i wrażliwość na drugiego człowieka – podkreśla Małgorzata Osowiecka.
Wie coś na ten temat Wojtek, z zawodu fotograf. Ma kalendarz zapełniony do końca roku. Dodatkowo za dwa miesiące przychodzi na świat jego pierwsze dziecko. Ma dni, kiedy osiąga maksimum wytrzymałości, cały czas stara się robić więcej i szybciej. – Jem, co popadnie i gdzie popadnie, dokarmiam się więc suplementami diety. Mam poczucie, że dzięki temu jestem w stanie podołać. Na nic nie mam czasu i coraz bardziej mnie to frustruje. Wiem, że będę musiał w końcu z czegoś zrezygnować, mam na myśli życie zawodowe. I to też trochę mnie przygnębia – przyznaje. – Z jednej strony powinienem uważać się za szczęśliwca, z drugiej strony wciąż jakby mi czegoś brakowało.
Bo tak naprawdę to czego nam do tego szczęścia potrzeba? Jedna z koncepcji pełnego szczęścia, według Martina Seligmana, twórcy podwalin psychologii pozytywnej, mówi o pięciu filarach szczęścia. Pierwszy – to doświadczanie pozytywnych emocji. Drugi – poczucie, że to, co robimy, ma sens. Trzeci – to osiąganie wyznaczonych sobie celów. Czwarty – relacje z innymi. I wreszcie – zaangażowanie. – Im więcej spełnionych warunków szczęścia, tym szczęśliwsi jesteśmy w miejscu, w którym żyjemy. Ale też warto wspomnieć o tym, że 50 proc. szczęścia jest zdeterminowane genetycznie (pewien repertuar cech, np. wysoka towarzyskość i niski neurotyzm, predestynuje nas do bycia bardziej szczęśliwymi). Reszta zależy od okoliczności i od nas samych – dodaje Osowiecka.
Tylko od nas więc zależy, jak wykorzystamy wrodzony potencjał i jak będziemy tym szczęściem zarządzać. Doktor Hulewska ocenia, że większość problemów, z którymi zgłaszają się do niej pacjenci, wynika z zaburzenia równowagi pomiędzy najważniejszymi sferami życia. – Niektórzy tak przesadzają z zaangażowaniem w pracę, że kończy się to permanentnym przeciążeniem, stresem, zaburzeniami snu, w konsekwencji wypaleniem zawodowym czy schorzeniami psychosomatycznymi. Inni, ten problem obserwuję częściej u kobiet niż u mężczyzn, bez reszty oddają się trosce o dom i opiece nad dziećmi. Zapominają przy tym o własnych pragnieniach, pasjach i marzeniach, co skutkuje zanikiem radości życia, a nierzadko depresją. Część osób przesadza dla odmiany z rozwojem intelektualnym – zapisują się na kolejne studia podyplomowe, kursy językowe, treningi i szkolenia, zaniedbując jednocześnie organizm. Znam i takich, którzy chorobliwie dbają o kondycję fizyczną. Katują swoje ciała na siłowniach, uprawiają nieadekwatne do swojego wieku wyczynowe sporty – mówi dr Hulewska. – Świadome życie, w którym jest czas i na pracę, i odpoczynek, na pobycie z ludźmi, ale także z samym sobą – taką psychoterapeutyczną receptę wypisałabym wszystkim, którzy pragną „nie zwariować” we współczesnym świecie – dodaje.
Może tylko cukierka?
Sposobu na szczęście i na to, żeby nie zwariować, musimy się jeszcze nauczyć. Z wyliczeń Narodowego Funduszu Zdrowia i portalu RynekAptek.pl wynika, że wartość sprzedaży leków antydepresyjnych wynosi kilkanaście milionów złotych rocznie. I cały czas rośnie. Na dodatek większość z nich jest refundowana, co oznacza, że dopłaca do nich NFZ. A to dlatego, że zdobycie recepty na antydepresant jest łatwiejsze, niż się wydaje. Wystarczy wiedzieć, do którego lekarza pierwszego kontaktu się zgłosić. A najlepiej od razu z konkretną sugestią co do leku. Wystarczy wygooglować i od razu wiadomo, który preparat przymula, a który jedynie otula.
Z danych Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego wynika, że w Polsce po antydepresanty sięga już grubo ponad milion Polaków. U niemal połowy z nich zdiagnozowano depresję, która wymaga leczenia farmakologicznego. Pozostałe 10 proc. to tzw. antydepresanci z przypadku. Część z nich dostaje receptę na poprawę jakości snu lub załamanie nerwowe. Pozostali zapoznają się z objawami załamania w sieci, po czym odtwarzają je w gabinecie. – Wolę antydepresant niż wino. Być może nerwy ukoić pomógłby mi dobry skręt, lecz połknięcie pigułki jest najmniej problemowe. No i jest legalne – mówi 40-letni Krzysiek, grafik.
Zwolennicy chemicznej pogoni za szczęściem podkreślają, że na obecnych antydepresantach można normalnie funkcjonować – pracować, jeździć samochodem, uprawiać sporty. Nowoczesne leki poprawiające nastrój pochodzą z pięciu różnych grup. Od kilku lat najczęściej stosowane są selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny – SSRI. Zgodnie z ulotką pomagają choremu dość szybko wyjść z mroku i krok po kroku wracać do normalnego życia. Problem polega na tym, że dzieje się tak w przypadku prawdziwej depresji, a nie chwilowo gorszego nastroju.
Teraz biorę antydepresant na poprawę nastroju oraz środek antylękowy, by uchronić się przed skutkami ubocznymi tego pierwszego, czyli napadami paniki. Czy wstydzę się, że jadę na dopalaczach nastroju? Co druga osoba czymś się dzisiaj wspomaga. To nie narkotyki, tylko leki, spokojnie, wszystko pod kontrolą
Przed antydepresantami spożywanymi jako lek na całe zło przestrzega Instytut Psychologii Zdrowia, który publikuje na swojej stronie materiał Lennarda J. Davisa z University of Illinois w Chicago. Davis powołuje się na badanie opublikowane w „Journal of the American Medical Association”, które udowadnia dosyć kontrowersyjną tezę: antydepresanty nie są bardziej skuteczne w leczeniu depresji niż placebo. Oznacza to efektywność na poziomie 33 proc. – dokładnie taką, jaką osiąga się, podając pacjentom cukierki. W artykule Davis podkreśla, że skuteczność antydepresantów jest większa w przypadku leczenia ciężkiej depresji, jednak paradoksalnie częściej są one stosowane w przypadkach lekkiego obniżenia nastroju.
Kolejne badanie, tym razem Uniwersytetów Columbia i Johna Hopkinsa, opublikowane na MedPage Today, alarmuje, że lekarze coraz częściej przepisują pacjentom kilka leków jednocześnie, zarówno z grupy SSRI, jak i innych typów. Być może któryś z nich zadziała. „Tym samym pacjenci są przedmiotem niekontrolowanego eksperymentu medycznego. Lekarze mają nadzieję, że trafią z rozwiązaniem w ciemno. Leki te oczywiście mogą wchodzić z sobą w różne interakcje, często niebezpieczne – przestrzega Davis. – Wydaje się, że firmy farmaceutyczne i środowiska medyczne stawiają sobie za punkt honoru doprowadzić do sytuacji, w której w żyłach każdego z nas będzie krążyć choć trochę medycznej chemii”.
Natura wzywa do apteki
Negatywne opinie na temat antydepresantów sprawiają, że z roku na rok rozrasta się rynek suplementów diety na poprawę nastroju. Witamina D, żeńszeń na dobry nastój, passiflora, chmiel i melisa na wyciszenie. Każdego dnia do polskich aptek udają się przemęczeni, zestresowani i zrezygnowani Polacy, którzy w kolorowych opakowaniach reklamowanych przez zrelaksowanych aktorów upatrują deski ratunkowej.
Marek. 45 lat. Biznesmen. Zadbany, zaradny. Kto by pomyślał, że taki facet każdego ranka połyka garść preparatów mających dać mu moc i ochotę na relacje z kimkolwiek. – Czasem mam wrażenie, że zanim wyjdę do ludzi, do pracy, muszę wcisnąć guzik. I że parę kolorowych pigułek z różnego rodzaju mieszanką właśnie ten przycisk z napisem „Start” uruchomi – przyznaje. – Co by było, gdybym odstawił to wszystko? Boję się, że nie byłbym w stanie znieść codzienności.
A wszystko po tym jak w pracy, pod wpływem stresu, zaczął płakać i krzyczeć. I chociaż zdarzyło się to zaledwie kilka razy, psychoterapeuta, do którego się zgłosił, niemal natychmiast przepisał mu receptę na „chemię”. Marek postawił jednak na sposoby naturalne. Radzi sobie na preparatach ziołowych. – Przygnębienie, bezsenność, utrata apetytu i koncentracji mogą być objawami dystymii, czyli zaburzenia nastroju. Charakterystyczne dla niej jest zamartwianie się, pesymizm, bezradność. Suplementy diety i duża dawka sportu na razie pomagają. Wystarczy mi chemii na codziennym talerzu, po antydepresanty sięgać nie będę – dodaje.
Przed nagminnym sięganiem po pigułki szczęścia przestrzegają też uczeni brytyjscy, którzy dowiedli, że nie wystarczy, czasem wręcz nie trzeba zwiększać poziomu serotoniny w sztuczny sposób. Bo tak naprawdę nie ma jak poziomu chemicznego szczęścia zmierzyć. Nie istnieją wiarygodne testy czy miarki. – Szczęście to nie „urodzenie w czepku” albo nadarzający się „łut szczęścia”. To umiejętność korzystania z ręki, którą nieraz podaje los, i rad ludzi, którzy nam dobrze życzą. Badania psychologiczne pokazują, że ludzie, którzy uważają się za szczęśliwców, dużo częściej korzystają z dobrych wskazówek dostępnych w otoczeniu niż osoby, które uważają się za pechowców – podkreśla Małgorzata Osowiecka. – Aby jednak móc skorzystać z tych wskazówek, musimy je otrzymać. I znowu – otoczenie i okoliczności są ważne. Co z tego, że mamy uzdolnione muzycznie dziecko, skoro nasze miasto nie inwestuje w talenty muzyczne, nie ma szkoły muzycznej ani mentora, który talentem dziecka mógłby dobrze pokierować? I tutaj docieramy do fundamentów szczęścia. Musimy czuć się bezpieczni, by być szczęśliwi. Bo zanim człowiek zacznie myśleć o jakiejkolwiek samorealizacji, musi mieć co włożyć do garnka, czuć się bezpiecznie w miejscu, w którym żyje, mieć czas dla innych i siebie.