Władza uważała ich za wrogów społecznych. Gazety rozpisywały się o ich rozpasaniu seksualnym. Milicjanci nazywali brudasami, wyłapywali na ulicach, siłą strzygli i wysyłali na badania weneryczne. Ale hipisi trzymali się mocno. Nieliczni trzymają się do dziś. Na przykład w Sejmie, gdzie jako posłowie PiS zajmują eksponowane stanowiska polityczne
Milicjanci, którzy pod koniec lat 60. natknęli się przy szosie pod Radomiem na grupę dziwnej długowłosej młodzieży, nie mogli nawet przypuszczać, że przyczynią się do narodzin legendy. Przy dwóch regulaminowych mundurowych tych kilku osobników z włosami założonymi za uszy i w długich koralach okręconych fantazyjnie wokół szyi wyglądało jak kosmici. Funkcjonariusze zebrali dowody osobiste i dokładnie spisywali wszystkich po kolei. Tak na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że ta kolorowa grupa coś komuś ukradnie albo wda się w jakąś awanturę. Dopytywali, skąd są, dlaczego tak wyglądają i co to w ogóle za dziwne zwyczaje, żeby tak wyglądać.
– Jesteśmy hippies – odparł jeden z młodych mężczyzn, wysoki, szczupły o długich czarnych włosach, przypominający wyglądem gwiazdę zespołu bigbitowego. – Co takiego? – zdziwił się milicjant, śliniąc końcówkę chemicznego ołówka i przykładając do notatnika. – Jak to się pisze? Hip, hip... – popatrzył na wysokiego długowłosego. – Hip-pies – podpowiedział młodzieniec. – A, pies! – ucieszył się milicjant, a przyjaciele długowłosego z trudem powstrzymali parsknięcia. W dalszą drogę długowłosy ruszył jako „Pies”. Pseudonim przylgnął do niego na dobre.
„Patrzcie, a to heca”
„Pies” pochodził z Krakowa. Tam pod koniec latach 60. rozkwitł ruch hipisowski, którego „Pies” stał się najbardziej wyrazistą postacią. W raportach milicyjnych określano go, nieco na wyrost, „duchowym przywódcą krakowskich »hippies«”. Doktor Bogusław Tracz, historyk z katowickiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, wylicza w książce „Hippiesi, kudłacze, chwasty. Hipisi w Polsce w latach 1967–1975” aglomeracje, w których licznie funkcjonowali „wykolejeńcy społeczni”, jak o niepokornej młodzieży mówiła władza. O ile w latach 1967–1968 w notatkach służbowych można znaleźć wzmianki o pojedynczych przedstawicielach „ruchu hippies”, o tyle już kilka lat później liczby te urastają nawet do kilkuset osób, w zależności od miasta. Można powiedzieć, że każdy wojewódzki ośrodek już na przełomie lat 60. i 70. miał przynajmniej kilkudziesięciu hipisów, choć pojawiali się oni nawet w mniejszych miejscowościach, jak Zakopane, Nowy Targ czy Przemyśl, gdzie działał znany do dziś hipis o pseudonimie „Penelopa”, zwany również „Członkiem”.
Niektóre miasta się wyróżniały. – Na przykład w Krakowie w grudniu 1969 r. funkcjonariusze naliczyli 242 hipisów. Wrocławska komenda raportowała z kolei o grupie około 200 lokalnych i przyjezdnych dzieci kwiatów, którym przewodził niejaki „Zappa”. Podobną liczbę odnotowywano w Zielonej Górze, również ważnym ośrodku tej społeczności – wypunktowuje dr Tracz. – Hipisowskie skupiska w Trójmieście pod koniec 1970 r. gromadziły w sumie około 160 osób. W Warszawie ruch został zauważony dość wcześnie, bo już w 1967 r. Trzy lata później MO i SB odnotowywały, że liczy już około 300 członków – dodaje historyk. Nieformalnym przywódcą stołecznych hipisów był „Prorok”, charyzmatyczny artysta pochodzący ze wsi Gawłówek niedaleko Bochni. „Zmanierowany poszukiwacz »spokoju wewnętrznego« i fanatyk idealistycznej filozofii »przewagi ducha nad marnością materii«” – tak określono go w jednym z milicyjnych raportów. „Prorok” prawdopodobnie był autorem popularnego wśród hipisów manifestu „Jak stać się wolnym?”.
Ponieważ u podstaw nowego ruchu leżała idea osobistej wolności, hipisi chętnie włóczyli się po Polsce, zatrzymując się w większych miastach na krótki czas i znów ruszając w trasę. W podróżowaniu po słabo zmotoryzowanej Polsce gomułkowskiej wspomagali się książeczkami autostopowicza. Zresztą sama władza promowała tego rodzaju turystykę młodzieżową, co pozwalało hipisom bez nadmiernego nękania przez milicję jeździć z miejsca na miejsce. Podróżujące w ten sposób grupy stawały się lokalnymi atrakcjami, a nawet bohaterami mediów. Tak o wędrującej kolorowej młodzieży pisała w 1968 r. „Gazeta Bydgoska”: „Nie, to nie są przemytnicy ani statyści w komedii kostiumowej. To po prostu... hippies – buntownicza grupa młodzieży, która odwiedziła wczoraj Toruń. Patrzcie, patrzcie – wołali na ich widok przechodnie – a to heca...” – ekscytował się dziennik, publikując czarno-białą fotografię młodego mężczyzny idącego toruńską ulicą we wzorzystych, prawdopodobnie pstrokatych, spodniach.
„Zdemoralizowane brudasy”
„Pojawił się w siedzibie MO ubrany w sposób następujący: peleryna ze starego koca, który w środku miał dziurę na głowę, koszula w kolorowe kwiatki z niezwykle szerokimi rękawami, wpuszczona w spodnie uszyte z płótna workowego” – tak wygląd „Proroka” przedstawiało w 1969 r. studenckie pismo „Itd”. „Spodnie były poobszywane paskami skóry, plastiku i kolorowymi skrawkami różnych materiałów, wolne miejsca pokrywały rysunki masek i przeróżne napisy. (...) Na koszuli wisiała kolorowa, filigranowych rozmiarów kamizelka. Szyję wodza hippies okalał ciężki żelazny łańcuch, do którego umocowano kilkanaście dzwoneczków różnej wielkości, kilka kluczy standardowych, płaskich, yale, kilkanaście kłów wieprzowych, siteczka i sprężynki. (...) Każdy krok, nawet ruch »Proroka« związany był z przeraźliwym dzwonieniem i stukaniem” – wyliczał autor prześmiewczego artykułu. Poza szczegółowością tego opisu warto również zwrócić uwagę na jego formę. Wynika z niej, że dziennikarz miał dostęp do milicyjnego raportu. Pokazuje to w pewien sposób skalę współpracy ówczesnych – nawet studenckich – mediów ze służbami mundurowymi przeciwko wspólnemu wrogowi publicznemu.
Choć warto również podkreślić, że zdarzały się publikacje poważnie traktujące nowy ruch. „Polityka”, „Więź”, „Perspektywy” czy „Tygodnik Powszechny” pozwalały wypowiedzieć się hipisom na swoich łamach. Na uwagę zasługuje zwłaszcza wywiad z cyklu „Rozmowy niedokończone”, w którym ksiądz Adam Boniecki, duszpasterz akademicki związany ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”, dyskutuje z krakowskimi hipisami między innymi o pojmowaniu przez nich religii, o teologii, filozofii życia. „Siedzimy do późnej nocy, jedząc stare, wyschnięte pierniki, popijając kawę i wodę sodową. Po północy nie mamy już ani jednego papierosa. Powiedziałem: zaprosiłem was, bo chcę usłyszeć od was samych prawdę o was” – pisze ksiądz Boniecki we wstępie. Tego rodzaju artykuły były jednak nielicznymi wyjątkami. Najczęściej w prasie codziennej można było natknąć się na propagandowe, wręcz prymitywne nagonki na hipisów. Tym gwałtowniejsze, im więcej pojawiało się dzieci kwiatów.
Wydział Nauki i Oświaty Komitetu Centralnego PZPR w opinii o „przyczynach wykolejenia społecznego młodzieży” pisał w 1972 r., że na terenie całego kraju jest około 3 tys. hipisów. Skąd tak duże zainteresowanie młodzieży tą nową subkulturą? „Prorok” w rozmowie z Kamilem Sipowiczem, opublikowanej w książce „Hipisi w PRL-u” przekonuje, że polski ruch dzieci kwiatów z przełomu dekad był wyjątkowy, wzrastał i rozkwitał niezależnie od przemian społecznych zachodzących wówczas na Zachodzie. Innego zdania jest jednak badacz historii ruchu hipisowskiego, dr Bogusław Tracz, który widzi tu wyraźny efekt przepływu idei i mód z Zachodu, jakie docierały na Wisłę pomimo żelaznej kurtyny. Części polskiej młodzieży nieobce były propagujące swobodę twórczą poglądy bitników. Po antykwariatach szukano przedwojennych wydań książek Hermana Hessego, a wiersza Allena Ginsberga tłumaczono z lepszym lub gorszym skutkiem, przepisywano na maszynach do pisania, kopiowano na powielaczach. Autor książki „Hippiesi, kudłacze, chwasty” wskazuje również na kilka czynników, które kształtowały naszych rodzimych hipisów. Począwszy od wpływu muzyki z podsłuchiwanych zagranicznych stacji radiowych, przez wpływ osób, które – sporadycznie, ale jednak – wyjeżdżały za żelazną kurtynę, aż po kontakty z coraz liczniejszymi turystami z Europy Zachodniej. – Warto przypomnieć interesującą historię amerykańskiego rodzeństwa polskiego pochodzenia, które osiedliło się w Gliwicach, by z woli rodziny studiować na tutejszej politechnice. Oboje w dość krótkim czasie zgromadzili wokół siebie grupę zachowującej się dość swobodnie młodzieży – opowiada dr Tracz. – Służba Bezpieczeństwa zaczęła dostawać donosy, w których skarżono się, że amerykańscy hipisi oraz ich goście chodzą po mieszkaniu nago, a po ulicach paradują w pomalowanych ubraniach i kożuchach odwróconych włosem na zewnątrz, do tego ozdobionych dzwoneczkami. „Zdemoralizowane brudasy”. Takie określenie znalazło się w jednym ze służbowych sprawozdań SB, do którego dołączono wniosek o wydalenie rodzeństwa z Polski. – Władze zareagowały i wizy cofnęły – dodaje historyk.
„Względy czysto higieniczne”
Milicja i SB nie ograniczały się jedynie do liczenia dzieci kwiatów i sporządzania notatek służbowych na ich temat. Raz na jakiś czas organizowały zmasowane akcje antyhipisowskie, obejmujące swoim zasięgiem cały kraj. Szczegółowy opis przebiegu operacji o kryptonimie „Porządek” przytacza w swojej publikacji dr Tracz. Opisuje obławę na hipisów przeprowadzoną w ramach tej akcji w Grudziądzu. Podobnie jak w innych tego rodzaju sytuacjach wystarczyła iskra. Tutaj pretekstem były rzekomo wulgarne zaczepki pod adresem kobiet, rzucane przez długowłosą młodzież przesiadującą latem na grudziądzkim rynku. Milicja najpierw porozumiała się z Komitetem Miejskim PZPR i lokalnymi władzami, a po uzyskaniu zgody na działanie wkroczyła do akcji i zaczęła wyłapywać hipisów w całym mieście. Zatrzymano 94 osoby i pod przymusem doprowadzono je do poradni chorób skórnych i wenerycznych, gdzie już w gotowości czekali lekarze i pielęgniarki. Tam sprawdzono stan higieny zatrzymanych i orzeczono, że 54 osoby cierpiały na „wszawicę głowy i zmiany łojotokowe”. Decyzja zapadła szybko. Znów pod przymusem odwieziono je do fryzjera, gdzie wszystkie profilaktycznie ostrzyżono. Pozostałych 40 hipisów poddano dokładnym badaniom wenerologicznym, chcąc raczej ich upokorzyć, niż podejrzewając choroby weneryczne. „Przeważająca część młodzieży skierowana ze względów czysto higienicznych do fryzjera fakt podstrzyżenia im włosów przyjęła spokojnie i z humorem” – zapisał w notatce służbowej milicjant biorący udział w akcji „Porządek”, co zapewne nie pokrywało się z faktycznym samopoczuciem upokorzonych młodych ludzi.
Nie było to jedyne przedsięwzięcie skierowane przeciwko wymykającym się socjalistycznej sztampie hipisom. W Polsce gomułkowskiej, która niewiele ponad dekadę wcześniej wyszła ze stalinizmu, władze nie widziały miejsca dla kolorowych dzieci kwiatów, otwarcie kontestujących państwowy porządek i – jak tłumaczono społeczeństwu – działających na podstawie podszeptów z Zachodu. Tym bardziej że część hipisów angażowała się politycznie. Na przykład „Pies” z Krakowa, o którym w marcu 1968 r. esbecy pisali, że jest „prowodyrem”, że jako „członek wart i pikiet strajkowych ma kontakty z działaczami wiecowo-strajkowymi”.
Dlatego zorganizowana wspólnie przez MO i SB operacja „Porządek” (rozpoczęta jesienią 1971 r.), a zwłaszcza przeprowadzone w jej ramach trzy bardziej szczegółowe akcje pod kryptonimem „Mak” (od września 1971 r. do sierpnia 1972 r.) miały za zadanie z jednej strony odstraszać licealistów i studentów od „hipisowania” oraz ewentualnej działalności opozycyjnej, a z drugiej pokazać społeczeństwu, że władza czuwa i dba o wychowanie młodego pokolenia. W archiwach zachował się raport, w którym pewien milicjant zapisał słowa rzekomo wypowiedziane przez mieszkankę Siedlec obserwującą, jak mundurowi rozprawiają się z hipisami: „Niech Wam Pan Bóg da zdrowie za to, żeście się wzięli za tych chuliganów”. Krakowscy funkcjonariusze odnotowywali, że „walka z chuligaństwem została przyjęta z radością przez ogół społeczeństwa, a milicja cieszy się nienotowaną od lat sympatią”, ale podkreślali również, że wśród głosów obywateli pojawiały się też żądania, by ujawnić nazwiska i adresy hipisów, a ich samych gdzieś daleko wysiedlić. Być może do obozów pracy przymusowej, utworzenia których z kolei – według innych notatek służbowych – domagali się z kolei mieszkańcy Lublina.
„Penelopa” i „Pies” w PiS
Oczywiście tego rodzaju doniesienia ze służbowych raportów należy traktować z dużą dozą rezerwy, jednak nie ulega wątpliwości, że esbeckie i milicyjne akcje represyjne, aresztowania, przymusowe badania, strzyżenie włosów i upokarzanie mocno nadwerężyły ruch hipisowski. Dzieła zniszczenia dopełniły narkotyki. Na sporządzonym w 1971 r. milicyjnym spisie środków narkotycznych popularnych wśród młodzieży znajdowały się 33 pozycje, a wśród nich na przykład liczne lekarstwa i medykamenty, rozpuszczalniki, pasta do podłóg Silux oraz płyn Tri do wywabiania plam, zawierający odurzający trichloroetylen. Zażywano również fenmetrazynę nazywaną fermą, silnie pobudzający lek na odchudzanie. Piosenkarka Kora Jackowska wspominała, że zdawała na niej maturę. „To środek silnie pobudzający mózg, całą energetykę organizmu. Byłam bardzo szczupła, nie mogłam spać” – opowiadała artystka. Hipisi sięgali również po mieszanki ziołowe do inhalacji dla osób cierpiących na astmę, a także morfinę i leki psychotropowe. Największe żniwo zebrała jednak heroina, która pojawiła się w środowisku w drugiej połowie lat 70. To ten narkotyk zbierał wśród polskich hipisów śmiertelne żniwo. Zresztą nie tylko wśród nich.
Co dziś dzieje się z dawnymi liderami i aktywistami? To akurat dość interesujące. „Prorok”, czyli Józef Pyrz, został artystą, zmuszony do opuszczenia Polski zamieszkał w Paryżu, gdzie tworzy i wystawia rzeźby o tematyce sakralnej. Jego prace zdobią kościoły w Polsce i we Francji. „Pies”, czyli Ryszard Terlecki, syn znanego historyka Olgierda Terleckiego, został uznanym historykiem, profesorem, wreszcie politykiem. Dziś zasiada w ławach sejmowych obok Jarosława Kaczyńskiego jako szef klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości. „Penelopa” z Przemyśla to nikt inny jak Marek Kuchciński, również polityk PiS, nowy marszałek Sejmu. Jarosław Sellin, poseł PiS i wiceminister kultury, to także – jak przyznaje Kamil Sipowicz w swojej książce – były hipis. Sellin, Kuchciński i Terlecki uważają jednak swoje młodzieńcze epizody za zamknięte i nie chcą się odwoływać do idei, jakim byli wierni kilkadziesiąt lat temu. Bo dziś prawdziwych hipisów już nie ma.