W Wietnamie Amerykanie wygrywali bitwy, lecz media pokazywały klęski, czekał więc ich upokarzający odwrót. Zabolał on podwójnie, bo choć interwencja zbrojna w Azji miała trzeciorzędne znaczenie, to porażka supermocarstwa zmieniała bardzo wiele
Po rzezi turystów w Tunezji oraz zamachu w Kuwejcie islamscy fundamentaliści znów zagarnęli dla siebie medialny prime time. Co przecież jest ich głównym celem, bo stanowi jedyny dostępny sposób destabilizowania Europy. Potencjał ekonomiczny i militarny Zachodu jest tak ogromny, że gdyby nawet Państwo Islamskie objęło swym panowaniem dużą część Bliskiego Wschodu oraz Afryki i tak nie miałoby szans na zwycięstwo w otwartej wojnie. Również krwawe zamachy niczego tu nie zmieniają. Śmierć dziesiątek czy setek ludzi to straszne wydarzenie, jednak nadal statystycznie więcej ginie w wypadkach na europejskich drogach.
Zupełnie odwrotnie rzecz się ma w sferze psychologicznej. Epatujący okrucieństwem islamiści łatwo wzbudzają popłoch w bogatych, przyzwyczajonych do bezpieczeństwa społeczeństwach. Zwłaszcza jeśli umiejętnie kreują zabijanie ludzi na wydarzenie medialne, dostępne dla każdego za pośrednictwem telewizji oraz internetowych portali społecznościach. Licząc na wzmocnienie kapitulanckich nastrojów w krajach demokratycznych i ostateczny ich odwrót z całego Bliskiego Wschodu. Straty ludzkie, jakie przy tym ponoszą, nie mają większego znaczenia. Co wprost nawiązuje do założeń taktycznych, jakie pięćdziesiąt lat temu premier Wietnamu Północnego Pham Van Dong zreferował w jednym zdaniu dziennikarzowi „The New York Timesa” Harrisonowi Salisbury. „Więcej Wietnamczyków niż Amerykanów gotowych jest umrzeć za Wietnam i będziemy prowadzić walkę tak długo, jak trzeba, aby Amerykanów przetrzymać” – stwierdził. Dziesięć lat później USA porzuciło swych sojuszników z Wietnamu Południowego, oddając go na pastwę komunistów.
Fortel prezydenta
„Wietnam jest ostatnią dziurą, dla której nie warto przelewać amerykańskiej krwi” – powiedział w rozmowie ze współpracownikami, niedługo po objęciu urzędu prezydenta w 1964 r. Lyndon Johnson. Jednak jego poprzednik John F. Kennedy wysłał do Wietnamu Południowego 16 tys. „wojskowych doradców”, by pomóc w walce z partyzantką Wietkongu, zaopatrywaną w broń przez Wietnam Północny. Komuniści chcieli podporządkować sobie podzielony kraj, a dzięki wsparciu ZSRR i Chin dysponowali odpowiednimi środkami. Wedle opinii politologów ich sukces miał wywołać efekt domina i po Wietnamie reszta krajów w Indochinach stopniowo stałaby się państwami satelickimi Związku Radzieckiego.
„Teoria domina nabrała charakteru sądu obiegowego i mało kto ją kwestionował” – zapisał były sekretarz stanu USA Henry Kissinger w książce „Dyplomacja”. Jednak prywatnie Lyndon Johnson zupełnie w nią nie wierzył. Wedle relacji Kissingera zamieszczonej w książce pt. „Kryzys” prezydent uważał, iż Wietnam i całe Indochiny są obszarem mało istotnym dla interesów politycznych Stanów Zjednoczonych. Kluczowe znaczenie strategiczne miała przede wszystkim Europa oraz Bliski Wschód. Stąd Johnson uznał, że w wietnamskim konflikcie wystarczy wyznaczyć armii USA bardzo minimalistyczne cele do osiągnięcia. Opierał się przy tym na doświadczeniach wyniesionych z nieodległej przeszłości. „Wynik wojny koreańskiej interpretowano jako sukces polegający na tym, że nie pozwolono Chińczykom odnieść triumfu” – pisze Kissinger. „Chodziło o to, aby bez prowokowania Chin wykazać Wietnamowi Północnemu, że nie zdobędzie Wietnamu Południowego, a przeto nie ma innego wyjścia, jak tylko zasiąść do stołu obrad” – dodaje.
Doprowadzenie do tego w pełni zadowoliłoby prezydenta, ponieważ w rzeczywistości – co podkreśla Kissinger oraz wielu politologów – Johnson chciał się posłużyć wojną w Wietnamie, aby móc przeprowadzić wielkie reformy wewnętrzne w USA. Stworzony pod egidą Johnsona ambitny projekt „Wielkiego Społeczeństwa” (The Great Society) zakładał zamienienie Stanów Zjednoczonych w państwo opiekuńcze w stylu europejskim. Co wyjątkowo nie podobało się republikanom, a także wielu demokratom. W tej sytuacji zapanować nad Kongresem mógł jedynie przywódca cieszący się opinią wielkiego twardziela. Zręcznie wykorzystując interwencję zbrojną w Azji, Johnson mógł wykreować się na kogoś takiego. Dlatego wydał zgodę, by w sierpniu 1964 r. zainscenizowano w Zatoce Tokijskiej prowokację dającą mu do ręki casus belli.
Jak poinformowano wówczas Amerykanów, niszczyciel USS „Maddox” odparł atak trzech północnowietnamskich kutrów torpedowych, a dwa dni później wraz z drugim okrętem US-Navy stoczył pojedynek artyleryjski z niezidentyfikowanymi jednostkami. Zaszokowany takim aktem agresji Kongres łatwo zgodził się wesprzeć sojuszników z Wietnamu Południowego dodatkowymi kontyngentami wojska. Wkrótce wysłano do Azji ponad 500 tys. amerykańskich żołnierzy. Przewrotny plan powiódł się. Ale po wszczęciu wojny skupiona na polityce wewnętrznej administracja Johnsona niespecjalnie interesowała się tym, jak siły zbrojne USA radziły sobie w odległej części świata. Nikt nie opracował planów działań militarnych, nie wyznaczono strategicznych celów do zdobycia, nie zadbano, by przekonać Amerykanów, iż walka o Wietnam ma sens.
Zakładano, że wszystkie problemy załatwią od ręki wysłani do dżungli żołnierze. Ale większość z nich była poborowymi, niemającymi zielonego pojęcia, jak sobie radzić z lokalną przyrodą i partyzantami. W Pentagonie taki drobiazg zupełnie zignorowano. Wedle ówczesnej doktryny najlepiej wyposażona armia świata nie mogła przegrać walki z partyzantami. I faktycznie wygrywano kolejne potyczki, lecz zniszczyć Wietkongu ciągle się nie udawało.
Domino i krew
„Łudzono się perspektywą ustanowienia stuprocentowego bezpieczeństwa na absolutnie całym obszarze kraju i starano się wyczerpać siły partyzantów, podejmując operacje poszukiwawczo-wyniszczające” – zapisał Kissinger w „Dyplomacji”. Ale partyzanci posiadali główne bazy i obozy szkoleniowe na terenie Wietnamu Północnego. Tam zaś armia USA nie mogła wkroczyć, bo groziło to kontrakcją Związku Radzieckiego i w konsekwencji wybuchem III wojny światowej. Działania zbrojne trwały więc przez kolejne lata i nic nie zwiastowało, by miały dobiec końca.
„Byłem niezmiernie zaskoczony, gdy odkryłem, że nie mieliśmy żadnego militarnego planu zakończenia tej wojny” – tak Clark Clifford wspominał szok, jakiego doznał w 1968 r., gdy obejmował po Robercie McNamarze stanowisko sekretarza obrony. Wówczas to dopiero dowiedział się, że administracja Johnsona, gdy konflikt się przeciągał, nie postawiła sobie za cel pokonania wroga, lecz jedynie zmęczenie go. Taką strategię przyjęto wobec grupy komunistycznych fanatyków, kierowanych przez Ho Szi Minha, gotowych wysłać na śmieć wszystkich poddanych, byle zwyciężyć.
Pomimo głupoty i niekompetencji przywódców w pierwszych latach wojny nie było jeszcze tak źle. Wietnam Północny miał niewiele ponad 13 mln mieszkańców i, ponosząc ciężkie straty, stopniowo się wykrwawiał. Ponadto rząd i armia USA nie znajdowały się pod presją opinii publicznej, bo w środkach masowego przekazu obrazy z pola walki prezentowały się całkiem pozytywnie. Wedle wyliczeń statystycznych Daniela C. Hallina zaprezentowanych w pracy „The Uncensored War” do 1968 r. ok. 62 proc. informacji w mediach o Wietnamie przedstawiało zwycięstwa amerykańskich żołnierzy, zaś jedynie 28 proc. mówiło o porażkach. Za sprawą propagandy sukcesu, skutecznie kreowanej przez administrację Johnsona wśród Amerykanów, dominowało przekonanie, iż wkrótce nastąpi zwycięstwo.
Przebudzenie okazało się więc bardzo bolesne. Tradycyjnie w okolicach nowego roku obie strony konfliktu zawierały rozejm. Tym razem komuniści go złamali, rzucając do ataku na największe miasta Południa, pod koniec stycznia 1968 r., prawie 100 tys. żołnierzy. CIA zupełnie zawiodło i w Waszyngtonie nikt nie spodziewał się ofensywy. Nieprzygotowani na to Amerykanie oglądali na ekranach telewizorów, jak partyzanci szturmują ambasadę USA w Sajgonie i jak zdobywają dawną siedzibę wietnamskich cesarzy miasto Hue. Po raz pierwszy zwykli obywatele widzieli dziesiątki zwłok żołnierzy armii USA. Polegli byli ich dziećmi, krewnymi, znajomymi. Wojna widziana z bliska przerażała swym okrucieństwem ludzi nawykłych żyć w zasobnych, pokojowych czasach.
Znamienne, iż powszechny szok dotknął nawet prezydenta i jego otoczenie, przesłaniając podstawowe fakty. Przywódcy Wietnamu Północnego widząc, że wojna przybiera coraz bardziej niekorzystny obrót, zagrali va banque. Samobójcza ofensywa miała wykrwawić Amerykanów i złamać ich morale. Tymczasem przyniosła totalną rzeź słabo wyposażonego w sprzęt militarny Wietkongu. Zginęło prawie 50 tys. partyzantów, a miasto Hue zdobyto jedynie na trzy tygodnie. Północ poniosła klęskę i utraciła zdolność prowadzenia operacji na większą skalę. „Z żalem lub melancholią można dziś zastanawiać się nad ewentualnym ciągiem wydarzeń, gdyby amerykańscy przywódcy wzmogli nacisk na jednostki regularnej armii północnowietnamskiej” – notował po latach w „Dyplomacji” Kissinger. „Gdyby Ameryka poszła na całość, to zapewne Johnson doprowadziłby do bezwarunkowych rokowań, jakie proponował, a może nawet do bezwarunkowego zawieszenia działań” – twierdzi były sekretarz stanu.
Wchodzimy na wizję
Gwoździem do trumny amerykańskiej obecności wojskowej w Wietnamie było 700 dziennikarzy z całego świata, na stałe akredytowanych w Sajgonie. Ofensywa Tet zainicjowała wśród nich wyścig, kto przedstawi bardziej wstrząsający obraz klęski USA. Wedle obliczeń Daniela C. Hallina nastąpiła nagła zmiana proporcji w przekazywanych informacjach. Już tylko 44 proc. dotyczyło zwycięstw żołnierzy amerykańskich, a 32 proc. mówiło o porażkach. Działo się to w sytuacji, gdy wykrwawiony Wietkong przegrywał praktycznie każde starcie. Jednak nie w mediach, bowiem po drugiej stronie frontu komuniści zezwolili na pobyt w Wietnamie Północnym jedynie kilku zachodnim korespondentom. Każdy z nich godził się przekazywać do macierzystych redakcji jedynie informacje zaakceptowane przez wojskową cenzurę. Tym sposobem Północ wygrywała wojnę informacyjną.
Wrogowi pomogła w znaczący sposób także armia USA, rozpoczynając używanie na masową skalę napalmu i broni chemicznej. Sfilmowane sceny płonących żywcem wietnamskich cywilów stały się prawdziwym przebojem w telewizyjnych programach informacyjnych, na wszystkich kontynentach. Telewidzowie w Ameryce nie dowiedzieli się, że siły Wietkongu wymordowały dużą część mieszkańców Hue, za to na bieżąco oglądali relacje z rzezi chłopów dokonywanych przez ich lotnictwo. „Niezbyt budujący jest obraz największego supermocarstwa, które co tydzień zabija lub rani tysiące cywilów, próbując narzucić małemu, zacofanemu narodowi rozwiązanie, którego zalety są wysoce dyskusyjne” – cierpko zauważył jeden z autorów tej katastrofy Robert McNamara.
„Wydaje się obecnie bardziej pewne niż kiedykolwiek, że krwawe wydarzenia w Wietnamie zakończą się patem. Niemal pewny pat z tego lata zakończy się albo rzetelnymi negocjacjami, albo straszliwą eskalacją, a każdy nasz następny krok na drodze eskalacji spotka się z taką samą odpowiedzią przeciwnika” – stwierdził na antenie CBS w 27 lutego 1968 r. największy autorytet wśród telewizyjnych komentatorów Walter Cronkite.
„Skoro straciłem Waltera, to już po wszystkim. Straciłem szarego obywatela” – wykrzyknął siedzący w Białym Domu przed telewizorem Johnson. Stanowisko Cronkite’a jednomyślnie poparły najbardziej znaczące amerykańskie pisma, publikując seryjnie teksty wzywające do wycofania z Wietnamu. Wpływowy „The Wall Street Journal” pytał wprost prezydencką administrację, czy swą polityką nie zaprzecza, aby celowi, którym miało być ocalenie Wietnamu przed komunistami. „Jeśli w praktyce nic nie zostanie ani z rządu, ani z kraju, to co właściwie mamy ratować?” – ironizował dziennik. Wyliczając przy okazji, że na wojnę wydano 150 mld dol. Czyli statystycznie zabicie jednego partyzanta kosztowało rocznie budżet 322 tys. dol., gdy średnio na obywatela USA żyjącego w nędzy wydawano marne 53 dol.
Niechęć Amerykanów do kontynuowania wojny sprawiała, iż upadł duch bojowy w armii. Kiedy w maju 1969 r., podczas zdobywania wzgórza nazwanego później „Hamburger Hill” zginęło 476 żołnierzy, a następnie okazało się, iż szturmowano je niepotrzebnie, frontowa gazeta „GI Says” wyznaczyła nagrodę 10 tys. dol. za głowę oficera odpowiedzialnego za wydanie rozkazu ataku. Potem w ciągu roku odnotowano 730 zamachów na przełożonych. Żołnierze przeważnie usiłowali zabijać oficerów, rzucając im pod nogi granat, bo kule zostawiały łatwe do identyfikacji ślady. Ten sposób rozwiązywania kłopotu z nielubianym dowódcą zyskał nazwę „frag” od „fragmentation grenades” („granat rozpryskowy”). Pod koniec 1969 r. opinia publiczna w Stanach Zjednoczonych dowiedziała się także, iż rok wcześniej żołnierze z 23. Dywizji wymordowali w wiosce My Lai kilkuset cywilów (różne dane podają od 200 do 500), w tym wiele kobiet i dzieci. Przed sądem wojennym stanął jedynie dowódca kompanii por. William Calley, a sprawę usiłowano zatuszować. Cywile mordowani przez amerykańskich żołnierzy w stylu Waffen-SS oraz wciąż nowe klęski na froncie – taką pod koniec lat 60. wojnę oglądali każdego dnia mieszkańcy USA na ekranach telewizorów.
Jak przegrać wygraną wojnę
Johnson tak naprawdę skapitulował pod naciskiem mediów i opinii publicznej już 31 marca 1968 r. Obwieścił wówczas zakończenie nalotów na terytoria Wietnamu Północnego, znajdujące się powyżej 20. równoleżnika. Bombardowania zaczęto rok wcześniej, by zmusić komunistów do negocjacji. Jednocześnie prezydent USA zaproponował Wietnamowi Północnemu udział w gospodarczym programie rozwoju Azji Południowo-Wschodniej. Zrezygnował też z ubiegania się o reelekcję w nadchodzących wyborach.
„Podejmując jednoczesną decyzję o deeskalacji, rezygnacji z wyborów i wysuwając ofertę negocjacji, Johnson spotęgował wszystkie niekorzystne okoliczności. Jego potencjalni następcy prześcigali się w zapowiedziach pokoju” – opisuje w „Dyplomacji” Kissinger. Inaczej żaden z nich nie miałby szans na przekonanie do siebie wyborców.
Pod wpływem wiadomości napływających z Azji narastała bowiem wściekłość młodzieży, zwłaszcza studentów, którzy zaczęli otrzymywać powołanie do wojska. Fala pokoleniowego buntu zamieniła się w wielkie, antywojenne protesty. Masowo palono karty powołań. Do roku 1970 r. w konflikt z prawem, z powodu uchylania się od poboru weszło ok. 570 tys. młodych ludzi. Ponad 200 tys. nie stawiło się w jednostkach. Co gorsza ich sprzeciw zyskał sobie społeczne przyzwolenie. Mimo to wojna nadal jeszcze była do wygrania. Próbował tej sztuki dokonać nowy prezydent Richard Nixon. Podejmując, za radą swego sekretarza stanu Henry’ego Kissingera, próbę zbliżenia z Chinami. Tak aby wspólnie z Państwem Środka wypchnąć Związek Radziecki z Azji.
Wszystko posypało się w czerwcu 1971 r., gdy najpierw „New York Times”, a następnie „Times” i „Washington Post” zaczęły drukować dokumenty, które jasno dowodziły, jak bardzo społeczeństwo zostało oszukane przez przywódców. Za przeciek odpowiadał Daniel Ellsberg, ekonomista, który w latach 60. jako cywilny urzędnik Departamentu Obrony przebywał w Wietnamie. Doradca Nixona, Henry Kissinger, wcześniej mawiał, że Ellsberg to jego najbardziej błyskotliwy uczeń. Ten zaś w miarę rozwoju wietnamskiego konfliktu coraz bardziej nabierał przekonania, iż USA powinny się z niego jak najszybciej wycofać. Od 1969 r. potajemnie robił zdjęcia tajnych dokumentów i wynosił je z Pentagonu.
„Osoba, która ujawniła te dokumenty, to najbardziej niebezpieczny człowiek w USA” – oświadczył w połowie czerwca 1971 r. Kissinger. Mniej zważający na dyplomatyczne formy prezydent Nixon grzmiał: „To zdrada, atak na integralność państwa”, po czy dodał, iż ten, kto odpowiada za skandal: „powinien spłonąć na stosie”. Kiedy 13 czerwca „New York Times” opublikował pierwsze fragmenty liczących sobie ponad 7800 stron tajnych materiałów, ich treść wstrząsnęła opinią publiczną. Wynikało z nich, iż rząd nieustannie okłamywał Amerykanów we wszystkim, co dotyczyło przyczyn interwencji zbrojnej w Azji. Poczynając od incydentu w Zatoce Tokijskiej. Oszustwa ostatecznie podważały przekonanie, iż armia USA prowadzi sprawiedliwą wojnę. W efekcie obywatele tracili resztki woli walki oraz wiary w zwycięstwo.
To był praktycznie koniec obecności w Indochinach. Na nic zdały się usiłowania prezydenta Nixona, by zablokować druk kolejnych materiałów, bo Sąd Najwyższy szybko zdecydował, iż godzi to w wolność słowa. Również Daniel Ellsberg nie został ukarany, bo sądy odrzuciły wszystkie wytoczone przeciw niemu przez rząd oskarżenia. Zwłaszcza że dowody zdobyto, zakładając nielegalne podsłuchy. Żądania rozwścieczonej opinii publicznej zmuszały Nixona, by dążył do ewakuacji wojsk z Wietnamu za wszelką cenę. W efekcie 27 stycznia 1973 r. w Paryżu podpisano układ o zawieszeniu broni między proamerykańskim Południem a komunistyczną Północą, co dało możliwość honorowego wycofania amerykańskiego kontyngentu. W razie złamania warunków umowy Waszyngton obiecał sojusznikom z Południa natychmiastową pomoc. Ale upadek wiary we własne siły był w USA tak wielki, że w czerwcu 1973 r. Kongres zakazał prowadzenia działań zbrojnych w Indochinach. „Tym sposobem Stany Zjednoczone po raz pierwszy w swojej historii dobrowolnie pozbawiły się możliwości egzekwowania układu pokojowego, o który walczyło i za który zginęło tylu Amerykanów (ok. 60 tys. przyp. aut.)” – zauważył Henry Kissinger. Nic dziwnego, że komuniści zerwali paryskie porozumienie i wspierani przez ZSRR oraz Chiny wznowili działania militarne.
Gdy 30 kwietnia 1975 r. żołnierze Wietnamu Północnego zdobyli w Sajgonie pałac prezydencki i wywiesili na nim flagę Wietkongu, nie zdążyła tego sfilmować żadna zachodnia telewizja. Spóźnieni dziennikarze poprosili więc dowódcę oddziału, by jego ludzie przed kamerami urządzili powtórkę ze szturmowania pałacu i koniecznie jeszcze raz zatknęli na nim flagę. Komunistyczny oficer bez problemu zgodził się pójść na rękę reporterom z kapitalistycznych krajów. W końcu oddawał drobną przysługę bezcennym sojusznikom.
Ofensywa Tet zainicjowała wśród 700 dziennikarzy z całego świata na stałe akredytowanych w Sajgonie wyścig, kto przedstawi bardziej wstrząsający obraz klęski USA