Od 9 do 19 czerwca na ćwiczeniach w Świętoszowie i Żaganiu można było po raz pierwszy podziwiać w praktyce sprawność szpicy Sojuszu Północnoatlantyckiego, czyli Połączonych Sił Zadaniowych Bardzo Wysokiej Gotowości (VJTF).
W dzień dla VIP-ów zjawili się tam m.in. sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, wicepremier, minister obrony RP Tomasz Siemoniak oraz panie minister obrony z Niemiec, Holandii i Norwegii. Był także amerykański generał Philip Breedlove, dowódca sił NATO w Europie. Po pokazie sprawności żołnierskiej i pamiątkowym zdjęciu odbyła się konferencja prasowa dwóch pierwszych. – Mamy okazję na własne oczy zobaczyć, jak działa NATO, jak realizowane są decyzje szczytu NATO w Newport – mówił Tomasz Siemoniak. Minister obrony narodowej wypowiedział się również o tym, kto powinien decydować o użyciu takich sił. – Uważam, że decyzje o tego rodzaju działaniach powinny być w ręku wojskowych. My, politycy, musimy zbudować taki mechanizm, który będzie powodował, że na różne wyzwania będziemy mogli reagować szybko i elastycznie – deklarował Polak. Tę wypowiedź usłyszała zdecydowana większość prawie 150 dziennikarzy z całego świata (m.in. Rosji), którzy przyjechali oglądać manewry.
Tyle że mniej więcej godzinę później niemiecka minister obrony Ursula von der Leyen miała swoją konferencję prasową na tle niemieckich żołnierzy, skierowaną głównie do niemieckich mediów (dziennikarzy było znacznie mniej niż u Stoltenberga i Siemoniaka). Wygłosiła m.in. taką kwestię: – O wysyłaniu niemieckich żołnierzy za granicę decyduje niemiecki parlament. Pokazał on, że gdy trzeba, potrafi szybko podejmować ważne decyzje. W przypadku pomocy finansowej dla Grecji zajęło to zaledwie kilka dni – wyjaśniała polityk.
Jesteśmy więc w sytuacji, w której szpica NATO faktycznie powstaje i najprawdopodobniej do przyszłorocznego szczytu Sojuszu w Warszawie 5 tys. żołnierzy uzyska tzw. operacyjność. Ale trzeba sobie też jasno powiedzieć, że decyzja o tym, czy ich wyprowadzić z koszar, będzie zapadać co najmniej kilka dni, jeśli nie tygodni. Na ubiegłotygodniowej konferencji Globsec 2015 w Bratysławie, ważnym forum wymiany myśli dotyczących bezpieczeństwa i obronności, gdzie przyjeżdżają m.in. decydenci i analitycy, można było usłyszeć, że na podjęcie decyzji Rada Północnoatlantycka (organ decyzyjny Sojuszu) potrzebuje ok. 12 godzin. Problem w tym, że potem te decyzje muszą potwierdzić narodowe rządy lub parlamenty państw, które mają wysłać wojska w rejon konfliktu. Po pierwsze to trwa, po drugie wcale nie jest pewne, że rządzący we wszystkich krajach się na to zgodzą.
Tak więc poza istotnym wymiarem propagandowym na razie szpica realnie naszego bezpieczeństwa nie zwiększa. – Trzeba pamiętać, że powszechne u nas wyobrażenie o NATO jest błędne. Po upadku ZSRR był to sojusz głównie polityczny, a nie wojskowy, nikt się nie nastawiał na obronę przed Rosją – tłumaczy Wojciech Lorenz, analityk ds. bezpieczeństwa w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. – Trudno oczekiwać, by z miesiąca na miesiąc nagle 28 państw zmieniło swoje strategie obronne. Pytanie, na ile kraje członkowskie będą chciały przygotować państwa graniczne do obrony wschodniej flanki, pozostaje otwarte – dodaje ekspert.
Co istotne, szpica jest tworzona także z myślą o tym, że można ją wysyłać na ekspedycje poza kraje członkowskie. Jest to wyraźny ukłon w stronę państw południowej flanki Sojuszu, czyli Portugalii, Hiszpanii czy Włoch. Z ich perspektywy to tam, a nie za Bugiem czają się prawdziwe zagrożenia. I o tym Polska musi pamiętać (i na razie to robi), bo nikt nie zgodzi się na to, by szpica była tylko straszakiem na Rosję.
A skoro mowa o straszakach, to warto wspomnieć o jeszcze jednej kwestii. – Obecnie mamy w Polsce do czynienia z tzw. stałą rotacyjną obecnością sił NATO (taka formuła jest używana ze względu na umowę NATO z Rosją, by m.in. w Polsce nie było stałych baz Sojuszu). Ale warto się zastanowić, co zrobi Rosja, gdyby w Polsce powstała stała baza Sojuszu, gdzie stacjonuje np. 5 tys. żołnierzy. Być może niedaleko granicy Polski powstałaby znacznie większa baza Rosjan, z np. 25 tys. ludzi. Co wtedy powinien zrobić Sojusz? Odpowiedzieć kolejną, większą bazą? Wszystkie decyzje muszą być zaplanowane na trzy ruchy do przodu. Trzeba się liczyć z możliwością eskalacji i zastanowić, czy jesteśmy w stanie na nią odpowiedzieć – dodaje Lorenz.
Można zaryzykować tezę, że choć szpica powstaje i najprawdopodobniej powstanie, to tak naprawdę bardziej istotne dla naszego bezpieczeństwa są dwie inne kwestie. Z jednej strony to, że do 2018 r. w Redzikowie ma być gotowa amerykańska baza, będąca elementem systemu Aegis Ashore, czyli swego rodzaju amerykańskiej tarczy przeciwrakietowej (prace budowlane trwają, podobne w Rumunii są nawet bardziej zaawansowane). To oznacza, że na stałe na Pomorzu będzie przebywać ok. 200 Amerykanów (wojskowych i cywili).
Drugą kwestią jest niedawna zapowiedź, że Amerykanie rozważają ulokowanie baz sprzętu w Polsce oraz pięciu innych krajach regionu. To na wypadek, gdyby nagle musieli przerzucić w ten rejon świata swoich żołnierzy (dużo łatwiej przerzucić ludzi niż np. transportery opancerzone czy czołgi). Z tym że te decyzje podejmują tylko Amerykanie, nie muszą się na nie zgadzać wszyscy członkowie Sojuszu. I wydaje się, mimo różnych dyskusji o bezpieczeństwie, że w tym momencie bycie przyjacielem Ameryki to drugi najbardziej istotny czynnik. Pierwszym pozostaje sprawna polska armia, która nawet jeśli ostatecznie przegra, będzie w stanie zadać duże straty (to oznacza koszty) potencjalnemu agresorowi.