Świat jest coraz lepszy, z jednym wyjątkiem – mamy coraz gorszych polityków. Żeby to zmienić, sami musimy wstępować do partii.
Moisés Naím politolog i ekonomista, członek think tanku Carnegie Endowment for International Peace, były redaktor naczelny „Foreign Policy”, w latach 90. minister przemysłu Wenezueli, szef tamtejszego banku centralnego, a później jeden z dyrektorów w Banku Światowym. Jego ostatnia książka „End of Power” zainaugurowała działanie klubu książki założonego przez szefa Facebooka Marka Zuckerberga / Dziennik Gazeta Prawna
Główna teza pana książki „End of Power” brzmi: władzę łatwo zdobyć, lecz trudno z niej korzystać i łatwo ją stracić. Z polskiej perspektywy trudno w to uwierzyć. Za wschodnią granicą mamy Władimira Putina, który pozbył się konkurencji w polityce i gospodarce. I rozdaje karty w geopolitycznej grze.
Nadal istnieją gniazda skoncentrowanej władzy: Pentagon, Watykan, Putin, partia w Chinach, prezesi Goldman Sachsa, JP Morgana czy Google’a. Ci ludzie mają wielką władzę. Ale jest ona o wiele bardziej ograniczona niż w czasach ich poprzedników. Przypadek Putina to demonstruje. Możliwości jego działania są dziś dużo mniejsze niż jeszcze rok temu. Gdy kilka lat temu przyjechał do Davos, „Forbes” nazwał go najpotężniejszym człowiekiem świata i dał jego zdjęcie na okładce. A gdzie jest Putin dziś? Świat nałożył na niego sankcje, a gospodarka Rosji pogrąża się w recesji.
To się dzieje, bo Putin wybrał się na ryzykowną wyprawę przeciw Ukrainie, a nie dlatego, że dotyka go trend, który pan opisuje.
Putin chciał rozprawić się z Majdanem w Kijowie, żeby uniknąć Majdanu w Moskwie. Jego kłopot polega na tym, że nie może pozwolić, by Ukraina stała się prężną gospodarką zintegrowaną z UE. To miałoby piorunujący wpływ na Rosjan i stanowiłoby zagrożenie dla jego modelu władzy. Działania Putina na arenie międzynarodowej odzwierciedlają wysiłki umocnienia władzy w kraju. To wpędza go w tarapaty i pokazuje jego faktyczną słabość.
Przyłóżmy zatem pana tezę do USA. Dwie partie rządzą niepodzielnie. Prawdopodobnie w wyborach prezydenckich 2016 r. naprzeciw siebie staną Bushowie i Clintonowie, jedne z najbardziej wpływowych rodzin Ameryki. Czy to nie ilustruje faktu, że struktura elit jest trwała i długowieczna?
Z pozoru tak. Ale spójrzmy pod powierzchnię. Kilka lat temu znikąd pojawiła się grupa, która niewiele później dosłownie przejęła kontrolę nad Kongresem. Tea Party okazała się zdolna zablokować głosowanie nad budżetem, co doprowadziło do zamknięcia na dwa tygodnie instytucji rządowych najpotężniejszego państwa świata. Garstka herbacianych radykałów była też o krok od wywołania światowego kryzysu finansowego – bo o mały włos, a udałoby się jej zablokować podniesienie limitu długu wewnętrznego, co doprowadziłoby USA do bankructwa. Dwie partie rządzące Ameryką są doskonałą ilustracją procesów, które opisuję. W swoich strukturach skrywają licznych niewielkich graczy z całkiem sporą władzą. Mnożą się uczestnicy zdolni blokować inicjatywy i wpływać na decyzje, centralne sterowanie partią jest niemożliwe. Mieszkam w Waszyngtonie od ponad 30 lat, często rozmawiam z partyjnymi liderami. Są coraz bardziej załamani postępującym brakiem partyjnej dyscypliny i ciągłym przybywaniem nowych graczy wewnątrz struktur władzy i na ich obrzeżach. Spójrzmy, jak bardzo zmieniła się rola pieniędzy. Kiedyś przepływały przez kilka instytucji związanych z partią, dziś każdy kandydat może rozwijać własną maszynerię pozyskiwania funduszy i co za tym idzie – prowadzić kampanię w dużej mierze niezależną od partii. Takim kandydatem był Barack Obama. Wygrał niejako wbrew establishmentowi demokratów. Był czarny, bez doświadczenia, bez pieniędzy. Gdy przychodził do Białego Domu, myśleliśmy, że będzie skuteczny, bo miał za sobą oddolny ruch społeczny i entuzjazm. Ale szybko okazało się, że jego władza jest bardzo rozrzedzona. Dziś zbliża się do końca prezydentury zupełnie pognębiony.
Czyli modelowy przykład na słuszność pana tezy.
Podobnie jak Mohamed Mursi w Egipcie. Kto by pomyślał, że człowiek Bractwa Muzułmańskiego zostanie prezydentem? Mursi zdobył władzę, a rok później został obalony i trafił do więzienia.
Do władzy powróciła armia. Elity pozostały elitami. A na dole, dla zwykłych ludzi nic nie zmieniło się na lepsze.
Egipt to wersja rewolucyjna, ale sytuacja, w której aparat państwa i polityka są sparaliżowane, ma też miejsce w USA, w Europie, w wielu miejscach świata. Francis Fukuyama nazywa to wetokracją. Mnożą się politycy, żaden z nich nie jest w stanie narzucić własnych rozwiązań, ale może zablokować inicjatywy innych. Następuje impas, decyzje się rozmywają, nie są podejmowane na czas, nie rozwiązują problemów.
Co z tym zrobić?
Nie naprawimy polityki i rządzenia bez naprawy partii politycznych. Niemal na całym świecie toczy je gangrena. Zrażają do siebie większość ludzi – są monopolistyczne, wykluczające, stare, powolne, skorumpowane. Ale bez partii nie ma demokracji. Musimy przejmować istniejące ugrupowania i je zmieniać w bardziej odpowiedzialne, uczciwe i efektywne. Albo zakładać nowe, które wprowadzą konkurencję.
Tak się dzieje – w Hiszpanii jest Podemos, w Grecji Syriza. Ale pozostaje zasadniczy problem: negatywna selekcja do zawodu polityka. Porządni ludzie nie chcą uczestniczyć w czymś, co jest tak odrażające. Efekt jest taki, że większość młodych pchających się do polityki to zwyczajni karierowicze.
Niestety. Partie polityczne muszą odzyskać zdolność bycia domem dla idealistów. Dziś ludzie idei przestrzegający najwyższych standardów moralnych dużo częściej oddają swoją energię, pracę i pieniądze organizacjom pozarządowym. Tu musi nastąpić zmiana: ludzie, którzy chcą zmienić świat, dużo częściej muszą zapisywać się do partii.
Wzywa pan idealistów, by szli do polityki, bo innej drogi nie ma?
Mówię o nas wszystkich. Potrzebne jest zaangażowanie jak największej liczby obywateli. Nie możemy stać i przyglądać się, gdy sytuacja się pogarsza. Bo bez partycypacji dalej będzie się pogarszać. A partycypacja nie może odbywać się przez uliczne demonstracje. Trzeba wstąpić do partii i działać. Bierność to dla obywatela bardzo niebezpieczna opcja.
W czasach, kiedy obywatele się nie angażują, a instytucje państwowe i międzynarodowe dotyka paraliż, rosną w siłę korporacje. Są mobilne i mają ponadnarodową mentalność, rządy za nimi nie nadążają.
Nie do końca. Rzeczywiście następuje stopniowe przesunięcie ośrodka władzy z rządów na korporacje, ale kryzys pokazał siłę władzy państwowej. Mierząc sprawę wielorako – udziałem PKB, rozmiarem kontrolowanych firm czy liczbą zatrudnionych pracowników albo liczbą regulacji – można dowieść, że podmioty państwowe wzięły w czasie kryzysu górę nad prywatnymi. Poza tym trend, który opisuję – władzę łatwiej się zdobywa, ale jest ona słaba i łatwo ją stracić – dotyczy też biznesu. Statystyki pokazują, że jeśli w 1980 r. twoja firma była wśród największych w branży, prawdopodobieństwo utrzymania dominującej pozycji przez pięć lat wynosiło 90 proc. Dziś tylko 50 proc. To samo dotyczy prezesów i menedżerów. Wśród 2,5 tys. największych firm świata według listy „Financial Timesa” rotacja na kierowniczych stanowiskach jest najwyższa w historii i co roku rośnie.
Czy ci ludzie nie zostają prezesami w innych firmach?
Tylko niektórzy. Dam inny przykład: gdybyśmy rozmawiali pięć lat temu, jaką firmę uznałby pan za czołową w branży IT?
Microsoft.
Właśnie. Jeszcze pięć lat temu urzędy antymonopolowe w Europie i w Stanach, ale też inne firmy, media, inwestorzy, wszyscy jednym głosem wołali, że MS zdobył zbyt dominującą pozycję i trzeba coś z tym zrobić. Dziś nikt nawet nie wspomina o Microsofcie, teraz wskazuje się na Google’a i Apple’a. Podobną sytuację można wskazać niemal w każdym sektorze.
Postrzeganie władców biznesu przez zwykłych ludzi jest jednak nieco inne. Weźmy bankierów. Choć menedżerowie banków świadomie dopuszczali się nadużyć, nie ponieśli konsekwencji, nadal pozostają na topie.
To prawda, wielu bankierów i prezesów firm w innych branżach ponosi odpowiedzialność za krzywdę i ludzkie cierpienie. Ale jeśli bliżej przyjrzy się pan systemowi finansowemu w Europie, zobaczy pan, że ludzie u steru jednak w większości się zmienili. Wielu rozgrywających z okresu tuż przed wybuchem kryzysu i tuż po nim zniknęło. Na banki i instytucje finansowe zostały nałożone wielomiliardowe kary, toczy się przeciw nim masa postępowań i procesów. Mówienie, że są zupełnie bezkarne, to nadużycie, choć oczywiście niektóre unikają odpowiedzialności.
Poza bankierami za symbol naszych czasów uchodzi też amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, NSA. Czy to nie przykład na koncentrację władzy i bezkarności elit?
NSA i inne agencje bezpieczeństwa są dziś bardziej uregulowane i mają bardziej ograniczone pole działania niż pięć lat temu czy rok temu. Po Edwardzie Snowdenie (pracownik CIA, który ujawnił tajniki działania amerykańskiego wywiadu – aut.), po raporcie Feinstein (raport senackiej komisji pod przewodnictwem Dianne Feinstein o stosowaniu tortur przez CIA – aut.) nie można powiedzieć, że nic się nie zmieniło.
NSA nadal masowo zbiera dane dotyczące rozmów telefonicznych i komunikacji elektronicznej, mimo dość zgodnej opinii wielu środowisk, że jest to sprzeczne z amerykańską konstytucją.
Trudno wymagać od agencji szpiegowskiej, by nie szpiegowała ludzi. To tak jakby prosić piekarza, by nie piekł chleba. Piekarnia na rogu jest po to, żeby piec i sprzedawać chleb. Agencje szpiegowskie w USA, Rosji, Polsce czy we Włoszech są po to, żeby szpiegować.
Z tą różnicą, że piekarz nie łamie konstytucji.
Przypadek NSA pokazuje potęgę wetokracji. Przecież ta agencja jest częścią rządu. W rządzie USA jest niezliczona ilość ośrodków, których interesy i priorytety się krzyżują. To utrudnia kontrolę i podejmowanie decyzji. Ale twierdzenie, że NSA czy inne agencje są tak potężne, że mogą ignorować wszystkich i robić, co chcą, że nie są nadzorowane i pociągane do odpowiedzialności za łamanie prawa, jest po prostu niezgodne z prawdą.
NSA pokazuje jeszcze coś innego. Nowe technologie, które w popularnej interpretacji wzmacniają społeczeństwo obywatelskie, służą też do inwigilacji na niespotykaną dotąd skalę.
One mają swoje wady i koszty. Internet nazywa się technologią wyzwolenia, bo w wielu krajach dał obywatelom szansę budowania organizacji, aktywizowania mas, wywierania politycznej presji, zbierania funduszy. Teraz coraz częściej pojawiają się przykłady na to, że internet bywa też technologią represji. Rządy używają go w coraz bardziej przebiegły sposób i coraz agresywniej kontrolują.
Z drugiej strony bywa też tak, że możni tego świata blokują rozwój technologii. W latach 90. XX w. pojawiły się wielkie nadzieje, że wkrótce będziemy jeździć samochodami elektrycznymi lub napędzanymi wodorem. Trzy dekady później ciągle jesteśmy uzależnieni od ropy. Giganci naftowi tłumią innowacje?
I tak, i nie. Ropa jest akurat świetnym przykładem na konkurencję, jaką starym gigantom robią setki nowych, niewielkich graczy. Przecież cały łupkowy boom i spowodowany nim spadek ceny ropy do poziomu najniższego od lat, a co za tym idzie, destabilizację w putinowskiej Rosji, w Iranie i w innych miejscach na planecie zawdzięczamy technologii szczelinowania rozpowszechnionej przez małe firmy (takie jak Union Pacific Resources, która zaczęła szczelinować pod koniec lat 90. w Teksasie – aut.). Łupkowy boom pokazał, że giganty takie jak Exxon, BP i Shell są skostniałe, coraz słabsze i muszą gonić mniejsze firmy. Z drugiej strony oczywiście zgadzam się: to, że paliwa alternatywne nie są jeszcze rozpowszechnione i tanie, wynika z tego, że rozwój tej technologii blokują potężne grupy interesu. Najważniejszą ceną na świecie nie jest dziś cena ropy, gazu czy złota, ale cena emisji dwutlenku węgla. Jeśli nie uda nam się jej znacznie zwiększyć, to się po prostu upieczemy.
A w wetokracji, jak sam pan przyznaje, trudno przeforsować takie decyzje. Perspektywy są więc raczej nieciekawe.
Wręcz przeciwnie – jestem optymistą. Trendy, które opisuję w książce, powinniśmy przyjmować z entuzjazmem. Opisuję świat, który jest bardziej niewygodny dla dyktatorów i monopolistów. Ludzi, którzy dzierżą władzę bez konkurencji i bez kontroli, jest coraz mniej. Trend jest czytelny: tyrani się kończą. Żyjemy w świecie, który jest bardziej przyjazny dla grup historycznie marginalizowanych i poddawanych represjom. Dziś stosunkowo nieliczna grupa może stworzyć ruch, obalić rząd. Widzieliśmy to w Tunezji, na Ukrainie, w innych miejscach. Dzięki technologiom aktywiści mogą wywierać realny wpływ na to, co się dzieje na drugim krańcu świata. Rzeczywistość staje się coraz trudniejsza dla monopolistów. Ciągle istnieją potężne firmy, ale trend idzie w stronę większej konkurencji. Jak kiedyś byłeś na topie, mogłeś spać spokojnie, że będziesz tam zawsze. To już przeszłość. Weźmy Kodaka. Przez dekady był niemal monopolistą w branży fotografii, kamer i klisz. Zbankrutował niemal w tym samym czasie, w którym aplikacja o nazwie Instagram prowadzona przez 13 osób została sprzedana za miliard dolarów.
Ktoś powiedział, że ludzie w Kodaku się pomylili: myśleli, że działają w branży fotograficznej, a działali w branży utrwalania wspomnień.
Dokładnie. Młodzi z Instagrama lepiej zrozumieli nowoczesność i niemal z niczego stworzyli firmę, która porusza miliony ludzi na całej planecie. Generalnie dzisiejszy świat jest o wiele lepszy od tego, który mieliśmy kiedyś. Jest tylko jeden obszar, w którym sytuacja nie jest dobra i daje powód do zmartwień. Chodzi o rządy państw. W większości przypadków są niezdolne dostarczać rozwiązań, jakich wymaga współczesność i jakich oczekują społeczeństwa, a przez to padają łupem demagogów i populistów. Polityka krajowa, jak świat długi i szeroki, jest sparaliżowana. Jak już mówiliśmy, żeby to zmienić, trzeba naprawić partie. Obywatele, zapisujcie się do partii i bierzcie się do roboty.