Sekretarz obrony Chuck Hagel musiał odejść, bo był zbyt miękki wobec bieżących zagrożeń dla Ameryki – Państwa Islamskiego i Rosji. To już trzecia zmiana na tym stanowisku podczas prezydentury Baracka Obamy
Niespodziewana dymisja sekretarza obrony Chucka Hagela jest zapowiedzią, że USA bardziej zdecydowanie zaangażują się w walkę z Państwem Islamskim i mogą ostrzej reagować na ekspansywną politykę Rosji.
Choć już od pewnego czasu było widać, że współpraca między szefem Pentagonu a Białym Domem nie układa się najlepiej, poniedziałkowa rezygnacja Hagela była zaskoczeniem. Choćby dlatego, że to już trzecia zmiana na tym kluczowym stanowisku od początku prezydentury Baracka Obamy. Prezydent nie miał jednak innego wyjścia. Hagel, nie do końca ze swojej winy, nie był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Obama powierzył Hagelowi – byłemu republikańskiemu senatorowi z Nebraski – kierowanie Pentagonem po reelekcji. Hagel miał nadzorować zakończenie misji w Afganistanie i Iraku, wymuszone deficytem budżetowym oszczędności w resorcie obrony oraz reorientację amerykańskiej polityki obronnej w kierunku Pacyfiku. I na początku 2013 r. wydawało się, że dobrze się do tego nadaje. Podobnie jak Obama, był przeciwnikiem militarystycznej polityki George’a W. Busha, a interwencję w Iraku uważał za błąd, zaś jako weteranowi z Wietnamu nie groziła mu łatka cywilnego urzędnika bez pojęcia o wojsku.
Problem w tym, że w ciągu niespełna dwóch lat, które Hagel spędził w Pentagonie, sytuacja na świecie się zmieniła. Po pierwsze, pojawiło się Państwo Islamskie, które na kontrolowanych przez siebie terenach Iraku i Syrii dokonuje wyjątkowo brutalnych rzezi; po drugie, Rosja, zajmując Krym i podsycając konflikt na Ukrainie, pokazała swoje imperialistyczne zapędy. Hagel nie potrafił zareagować w porę ani na jedno, ani na drugie, czym ściągał na Obamę krytykę za brak strategii wobec najważniejszych zagrożeń zewnętrznych.
– Nie widać było, by Hagel wypowiadał się w imieniu departamentu obrony szczególnie głośno. Jest mnóstwo kwestii, od przyszłości budżetu obronnego po udział wojsk lądowych w operacji w Iraku i pomocy dla Ukrainy, w których to prezydent musiał podejmować decyzje – ocenia Stephen Sestanovich, politolog z Columbia University. Na dodatek doszły sprawy personalne i kompetencyjne. Hagel jako były republikanin nigdy nie był w pełni akceptowany przez część bliskiego otoczenia Obamy, a co ważniejsze, sam prezydent od pewnego czasu odsuwał go na boczny tor, kierując się w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa wskazówkami doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego Susan Rice.
Koronnym, nieco upokarzającym dla Hagela dowodem na to była jego wypowiedź z początku września, że amerykańskie siły w Iraku nie zostaną wzmocnione i nie będą walczyć z Państwem Islamskim inaczej niż poprzez naloty. Kilka dni później Obama ogłosił decyzję odwrotną. – Chuck był sfrustrowany polityką bezpieczeństwa tej administracji i sposobem podejmowania decyzji. Jego poprzednicy wspominali, że wskutek ręcznego sterowania z Białego Domu ich praca stawała się coraz trudniejsza – ujawnił John McCain, przyszły szef senackiej komisji sił zbrojnych.
Z podobną presją będzie się zapewne musiał zmagać także następca Hagela. Jego nazwisko będzie ogłoszone dość szybko, bo Obama chciałby, żeby został on zatwierdzony, zanim w styczniu rozpocznie się nowa kadencja Kongresu, w którym republikanie będą mieli większość w Senacie. Faworytami do nominacji są były zastępca sekretarza obrony Ashton Carter, była podsekretarz obrony Michele Flournoy i senator Jack Reed.