Samoleczenie, uzdrowiciele, bioenergoterapia czy homeopatia. Mimo że nie ma naukowych dowodów na skuteczność większości metod lecznictwa niemedycznego, to co roku ponad milion Polaków sięga po tego typu środki
Nazywam się Krystyna D., mieszkam koło Olkusza. Mam 62 lata. Panie Kaszpirowski, oglądam w telewizji Pana program. Dzięki Panu wyrosły mi zęby – siódemka, dwie jedynki i dwie trójki. Na razie bardzo dziękuję, jestem Panu wdzięczna”. „Otóż broń Boże, aby ten program był przerywany w nadawaniu tych seansów. Gdyż ja czuję po sobie, że po trzecim razie zaczęło się coś dziać. Teraz przerywać to jest zabójstwo, lepiej było nie zaczynać. Bo przecież ci ludzie, którzy się wypowiadają o doznanych ulgach i wyleczeniach, to oglądają te seanse nawet po siedem razy. I wtedy to jest rezultat. Więc gorąco proszę o nadawanie ich, jeśli nie ma nowych seansów, to mogą być stare”.
To fragmenty listów, które Polacy słali do TVP na początku lat 90. z żądaniem utrzymania nadawania programów uzdrowiciela Anatolija Kaszpirowskiego.
Ktoś może powiedzieć: to byli prości ludzie, a takich, co wierzą w cuda i bioenergoterapeutów, jest niewielu. Socjologowie twierdzą jednak zupełnie coś innego.
W 1991 r. CBOS podał, że 53 proc. ankietowanych Polaków interesuje się działalnością uzdrowicieli. Przeprowadzone kilka lat później badania OBOP wykazały, że 59 proc. pytanych oglądało seanse rosyjskiego cudotwórcy. I co może zaskakiwać bardziej – aż 3 proc. ankietowanych twierdziło, że seanse miały pozytywny wpływ na ich zdrowie. A dane GUS z 2010 r. (nowszych nie ma) pokazują, że z pomocy medycyny niekonwencjonalnej skorzystało prawie 3 proc. gospodarstw domowych (ok. 1,3 mln osób), które wydały na ten cel prawie 400 zł (w sumie w ciągu roku 150 mln).
Zioło może działać
Związany z Instytutem Socjologii UMCS i Uniwersytetem Medycznym w Lublinie Włodzimierz Piątkowski wyróżnia trzy główne nurty lecznictwa niemedycznego: samolecznictwo, tradycyjne lecznictwo ludowe, jak np. kręgarze czy podlaskie szeptuchy, oraz nowoczesnych uzdrowicieli w typie Kaszpirowskiego.
Jedną z najbardziej popularnych praktyk pierwszego nurtu jest ziołolecznictwo. Niektóre babcine sposoby zna każdy – to, że czosnek warto jeść w zimie albo że na opuchliznę należy przyłożyć liście kapusty. Ale są też metody o wiele bardziej wymyślne. „Po 50 g – kłącza perzu, korzenia łopianu, ziela nawłoci, rdestu ptasiego, owocu bzu czarnego, kory wierzby, liścia brzozy. Zioła dokładnie wymieszać. Przyrządzać jedną łyżkę mieszanki, zaparzając w jednej szklance wody. Pić dwa razy dziennie po szklance. Przed użyciem antybiotyku zjadać jedną łyżeczkę mielonego siemienia lnianego. W ciągu dnia (gdy bierzemy antybiotyki) zjadać dwie rozgotowane cebule z dodatkiem zmielonego kminku z majerankiem – jest to osłona wątroby przed uszkodzeniem” – taki przepis znalazłem w portalu GramZdrowia.pl. Środek ma działać osłonowo podczas brania antybiotyków. W tym serwisie znajdziemy również inne recepty. Na szum w uszach – należy umieścić w uchu watę nasączoną sokiem z cebuli, na nocną potliwość – przed snem zaleca się przetrzeć skórę octem jabłkowym, na utykanie spowodowane silnym urazem – ubić jedno żółtko z dodatkiem jednej łyżeczki miodu i jednej łyżeczki octu jabłkowego, dobrze wymieszać, a później wcierać w chore miejsce.
– Niekonwencjonalne metody leczenia są z jednej strony zabobonami, jak te podawane w XVII-wiecznej książce Bohdana Chmielowskiego, który na bolący ząb polecał zabicie żaby o północy i przyłożenia jej udka do bolącego miejsca. Ale z drugiej strony wiemy, że ziołolecznictwo może mieć wartość leczniczą. Na przykład ziemowit jesienny zawiera substancje przeciwzapalne, a konwalia majowa silne alkaloidy nasercowe – tłumaczy prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Maciej Hamankiewicz.
Czy tego typu receptury ziołowe mogą zadziałać? – Nam się nikt nie spowiada, czy mieszanki, które przygotowujemy, są skuteczne. Dostajemy recepturę i te zioła po prostu mieszamy – odpowiada kierowniczka zielarni w warszawskim Śródmieściu. – Nie wiem, jak jest z mieszankami osłonowymi do antybiotyków, ale ludzie chwalą sobie te na odchudzanie – opowiada zielarka.
– Warto byłoby przeprowadzić badania ziół i potwierdzić lub nie, że działają leczniczo. Z ziołami jest taki problem, że trudno je standaryzować. Porównując dwie równe mieszanki tego samego zioła zbieranego o różnej porze, można stwierdzić znaczące różnice – dodaje Hamankiewicz. – Ale nie ma wątpliwości, że działają. W przeciwieństwie do homeopatii, która jest mieszanką wody lub cukru – stwierdza lekarz.
Środki homeopatyczne zaczęły zdobywać popularność w Polsce w latach 90. Według ich zwolenników to, że w tych specyfikach substancje aktywne są rozcieńczone, tylko wzmacnia ich działanie. Wierzą oni także, że woda ma pamięć. Jak skomentował jeden z fizyków, „woda w naszych kranach jest oczyszczana, ale pochodzi z Wisły, tak więc biorąc pod uwagę, co tam pływa, cieszę się, że nie ma ona pamięci”. Choć wszelkie badania pokazują, że leki homeopatyczne nie mają żadnego wpływu na leczenie, Śląski Uniwersytet Medyczny właśnie uruchomił studia podyplomowe z homeopatii. Co ciekawe, liczba chętnych szybko przekroczyła liczbę miejsc dostępnych na kierunku. Mimo oburzenia części środowiska lekarskiego rektor ŚUM w lokalnych mediach odpowiadał, że „podobne kierunki działają w wielu krajach Europy Zachodniej, a leki homeopatyczne są dopuszczone do obrotu w naszym kraju decyzją ministra zdrowia”. Spytaliśmy o tę sprawę. – Medycyna jest dziedziną nauki, opiera się na badaniach naukowych, bazuje na preparatach, których skuteczność udało się udowodnić. Skuteczność homeopatii nie jest potwierdzona naukowo, ale uczelnie są autonomiczne i samodzielnie podejmują decyzje o uruchomieniu dodatkowych kierunków – odpowiada Krzysztof Bąk, rzecznik resortu zdrowia.
Co istotne, używanie sformułowań „medycyna alternatywna” czy „niekonwencjonalna” jest zupełnie nieuprawnione, ponieważ medycyna bazuje na racjonalnych, powtarzalnych dowodach i badaniach. Sformułowanie „medycyna niekonwencjonalna” należy potraktować w kategoriach sprytnego zabiegu marketingowego.

70 tys. bioenergoterapeutów

Choć czas popularności Kaszpirowskiego minął, mamy rodzimych uzdrowicieli. Jednym z bardziej znanych jest Zbigniew Nowak, który swój program „Ręce, które leczą” prowadzi od 20 lat w różnych stacjach telewizyjnych. Nieco dziwić więc może fakt, że w najnowszym odcinku z kwietnia tego roku Nowak wciąż zajmuje się udowadnianiem tego, że jego metoda jest skuteczna i przynosi znakomite efekty. Twierdzi także, że lekarze z całej Polski chętnie z nim współpracują i że na jego darze poznali się już medycy z Berlina. I być może wkrótce zaczną podsyłać pacjentów do podwarszawskiej Podkowy Leśnej, gdzie bioenergoterapeuta przyjmuje.
Ale by poczuć dar uzdrowiciela, wcale nie trzeba do niego jechać. Jak można przeczytać na internetowej stronie Nowak.pl, oprócz kontaktu bezpośredniego możliwy jest również taki przez zdjęcie lub mentalny. – „Kontakt mentalny to trzy minuty, podczas których myśląc o mnie i mając przed sobą moje zdjęcie energetyczne, wykonujesz po kolei trzy zobrazowane poniżej gesty” – wyjaśnia na stronie Zbigniew Nowak. – „Każdy gest trwa jedną minutę. Moje zdjęcie jest dla Ciebie sposobem szybszego i pełniejszego skontaktowania się z przepływającą przeze mnie energią. W kontakcie mentalnym, codziennie o 20.00 lub o 22.00 wspomoże ono i wzmocni przekaz energii” – dodaje przedsiębiorca, który prowadzi firmę Sun. Po przeprowadzeniu tych czynności „energia gromadzi się na dłoniach oglądającego i ulega uformowaniu oraz skondensowaniu, przepływa do jego ciała”.
Problem braku racjonalnych dowodów na ten fenomen najwyraźniej wielu Polakom nie przeszkadza. Nowak, absolwent technikum drzewnego, w branży bioenergoterapeutycznej jest potentatem, na jego stronie można wysłuchać relacji z uzdrowień. Na przykład pacjentki, której po spotkaniu z uzdrowicielem guz nowotworowy z piersi zwyczajnie zniknął. Jak przyznaje kobieta, lekarze byli zdziwieni.
Warto wspomnieć, że w Polsce zarejestrowanych jest ok. 70 tys. gabinetów bioenergoterapeutów (ostrożnie zakładając, że każdy z nich ma miesięczny przychód w wysokości 2 tys. zł, to rocznie ten rynek wart jest prawie 200 mln). Jest to tylko o połowę mniej niż dyplomowanych lekarzy, których liczba wynosi ok. 130 tys. Ważne jest również to, że Sąd Najwyższy w 1998 r. odebrał prawo wykonywania zawodu lekarza praktykującemu bioenenergoterapeucie. – „Sędziowie uznali bioenergoterapię ze metodę szkodliwą i bezwartościową” – pisze w książce „Lecznictwo niemedyczne w Polsce, tradycja i współczesność” Włodzimierz Piątkowski.

Ile lecznictwa w medycynie

Wśród Polaków korzystających z lecznictwa niemedycznego na początku lat 90. dominowały dwie grupy. Z jednej strony byli to słabo wykształceni mieszkańcy wsi. Jak pokazały przeprowadzone na początku wieku badania Sławomira Lachowskiego z lubelskiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej„w leczeniu chorób dzieci wiejskie kobiety niemal zawsze stosują samolecznictwo – w 18 proc. przypadków, a od czasu do czasu robi to prawie 60 proc. badanych”. Drugą grupą byli chorzy od dłuższego czasu, którzy w medycynie nie znaleźli rozwiązania swojego problemu. Ale to się zmieniło. Przeprowadzone w 2012 r. badania pokazują, że ci, którzy dziś sięgają po tego typu środki, pochodzą z najróżniejszych grup społecznych i tak naprawdę są odzwierciedleniem całego społeczeństwa.
Choć z reguły tego rodzaju praktyki same w sobie są nieszkodliwe, w przypadku osób poważnie chorych może to mieć jedną poważną wadę. – Po 2000 r. do Instytutu Onkologii w Krakowie przyjęto 9 proc. pacjentów, u których opóźnienia (średnio 12 miesięcy w przyjęciu) spowodowane były tym, że korzystali z niestandardowych źródeł leczenia. W porównaniu z latem 1987–1988 chorzy rzadziej korzystali z niekonwencjonalnych metod leczenia, ale czas opóźnień się wydłużył – przytacza badania Włodzimierz Piątkowski.
Dlaczego tak często chodzimy do ludzi leczących niekonwencjonalnie lub radzimy sobie sami? – W pewnym sensie jest to powrót do korzeni, przecież kiedyś można się było leczyć tylko za pomocą znajomości ziół i przy pomocy szamanów – mówi Maria Libiszowska-Żółtowska, profesor socjologii z Uniwersytetu Warszawskiego. – Poza tym do lekarza często trudno się dostać, i jest to kosztowne i nie z każdą przypadłością warto iść do przychodni. Trudno udawać się tam z każdym najmniejszym przeziębieniem.
Inaczej na problem patrzy Włodzimierz Piątkowski. – Lekarzom często brakuje właściwego podejścia do pacjenta, brakuje umiejętności z zakresu psychologii i socjologii. A biorąc pod uwagę, że coraz więcej mamy do czynienia z chorobami chronicznymi, cywilizacyjnymi, takimi, których do końca nie da się wyleczyć, to pacjenci coraz częściej oczekują pomocy innego rodzaju – wyjaśnia socjolog medycyny. – W angielskim mamy rozróżnienie na trzy rodzaje chorób: disease – czyli choroba biomedyczna, sickness – czyli choroba o podłożu cywilizacyjno-społecznym i illness, czyli psychologiczna. Dziś lekarze tak naprawdę zajmują się głównie tymi pierwszymi, a pozostałe dwa pola oddali praktycznie bez walki.
Wiele wskazuje na to, że medycyna i lecznictwo coraz bardziej się przenikają, a dokładne wyznaczenie granicy między specyfikami o działaniu udowodnionym, a tymi, których działania w dużej mierze opierają się na wierze, może być coraz trudniejsze. W Lublinie głośno było o dziewięciolatku, który przyszedł do prywatnego gabinetu lekarskiego z ostrym stanem zapalnym oskrzeli. Młoda dyplomowana lekarka używała także homeopatii. Matka dziecka wolała mu nie dawać „chemicznych leków”, więc stanęło na środkach homeopatycznych. Efekt był taki, że stan zapalny zmienił się w zapalenie płuc, a dziecko wylądowało na dwa tygodnie w szpitalu. Oczywiście nie obyło się bez użycia antybiotyków. Pytanie, czy dyplomowany lekarz powinien zajmować się homeopatią, pozostaje otwarte. Najwyraźniej część pacjentów tego oczekuje.
Innym przykładem tego typu zjawiska są kręgarze, a co za tym idzie – osteopatia. – Miałem problemy z kręgosłupem, lekarze nie potrafili mi pomóc i wciąż bolało. Szukałem kręgarza, a znalezienie go wcale nie było łatwe. Gdy wreszcie odwiedziłem takiego z dobrą reputacją, moje problemy na dłuższy czas zniknęły – opowiada Maciek, wykształcony trzydziestosześciolatek z Olsztyna. – Jestem przekonany, że mądrość ludowa jest bardzo przydatna.
Problemem, jaki się pojawia przy działalności tych, którzy uprawiają „rękoczyny na kręgosłupach”, jest brak naukowej diagnozy. O ile niektórzy kręgarze mają wysokie umiejętności manualne i „wypadnięty dysk potrafią skierować we właściwe miejsce”, trzeba pamiętać o tym, że kręgosłup to narząd bardzo delikatny i łatwo go uszkodzić. Szczególnie jeśli pracuje się na nim bez diagnozy innej niż manualna, czyli np. zdjęć rentgenowskich. Zapewne większość kręgarzy swój fach wykonuje dobrze, ale zdarzają się też przypadki, gdy doprowadzają do pogorszenia sytuacji. Nie zmienia to faktu, że czasem ortopedzi do nich odsyłają. A na niektórych uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych osteopatia, czyli metoda leczenia manualnego, jest wykładana jako normalny przedmiot.
Ciekawą drogę przejścia z lecznictwa niemedycznego do medycyny popartej naukowo przeszły... dżdżownice. Jak ostatnio pisaliśmy na łamach DGP, polscy naukowcy właśnie udowodnili, że te niewielkie stworzenia mogą być pomocne przy leczeniu niektórych rodzajów raka. Jeśli się weźmie pod uwagę, że już setki lat temu były one używane w polskiej medycynie ludowej, a wśród znachorów Azji Południowo-Wschodniej jest to wciąż bardzo popularny środek leczniczy, to widać, że część medykamentów wywodzących się z tradycji ludowej może być przydatna.
Z tych osób, które korzystają z lecznictwa niemedycznego, zdecydowana większość (90 proc.) traktuje je jako metodę komplementarną do medycyny naukowej. Ale wcale nie jest powiedziane, że ten odsetek nie będzie się zmniejszać. – Przedłużamy pacjentowi życie, ale jego jakość spada. A lekarze często po prostu nie potrafią rozmawiać z pacjentami – wyjaśnia profesor Piątkowski. – Lecznictwo niemedyczne oferuje to, czego brakuje lekarzom. Dlatego trzeba do medycyny dobudować mocną część behawioralną i na szerszą skalę wprowadzić metody socjo- i psychoterapeutyczne. Tak moim zdaniem wygląda przyszłość medycyny.
Panie Kaszpirowski, oglądam Pana program. Dzięki Panu wyrosły mi zęby – siódemka, dwie jedynki i dwie trójki